Patrzymy w kalendarz – dzień się zgadza. Potem na zegarek – godzina też odpowiednia. Szybki rzut oka za okno – pogoda również niezbyt przyjemna. Lepszego momentu na publikację naszej rozmowy z Piotrem Ćwielongiem już chyba nie znajdziemy. Czy słynny wywiad zmienił jakoś polskich piłkarzy? Dlaczego w Niemczech nie opłaca się grać w papier-kamień-nożyce? Czy publiczne nazywanie trenera „panem od wuefu” to głupota? O tym wszystkim porozmawialiśmy ze skrzydłowym Ruchu Chorzów, który rozlicza się z trzema latami spędzonymi w VfL Bochum. Zapraszamy!
Z czego będzie cię pamiętał przeciętny kibic za 20 lat?
Wiesz co… No znając życie to… no ten popularny wywiad będzie pamiętał. No i nie wiem, co jeszcze. Co jeszcze może być? Że po bramkach salta robiłem?
Chyba nie.
Więc zostajemy przy wywiadzie.
Pamięć o dużo lepszych piłkarzach ginęła, nikt nie pamięta zawodników z bramek, meczów, chyba że mówimy o tych wybitnych. Ty zostaniesz zapamiętany na zawsze. Pytanie, czy się z tego cieszysz, bo wiadomo, że piłkarz wolałby być kojarzony raczej z boiskiem.
Nie wiem, nie zastanawiałem się nad tym. Najważniejsze jest to, że ja sam ze sobą czuję się dobrze. Nie mam parcia, że robię wszystko po to, by ludzie dobrze o mnie mówili. Zawsze znajdzie się ktoś, komu nie pasujesz. Za dwadzieścia lat chciałbym, by ludzie mówili o mnie, że jestem dobrym trenerem. Mam już sprecyzowany plan na siebie, nie chcę obudzić się po karierze z ręką w nocniku i skończyć jako szesnasty pomagier znanego menedżera. Zrobiłem kursy trenerskie, zrobię jeszcze UEFA Pro. Treningi spisywałem już w Wiśle, gdy spotkałem trenera Skorżę. To pasja i plan na życie.
Największe wyzwanie trenerskie – zmobilizować piłkarzy do treningu, gdy jest zła pogoda.
Jest to jakieś wyzwanie, fakt (śmiech). Zawsze można rozładować tą sytuacją napięcie w szatni, nigdy nie miałem problemów z poczuciem humoru. Boisko było w słabym stanie, nie było tak przygotowane, jak zawsze. Nie chciałem uderzać w pana Wiesia, który zajmował się murawą, próbowałem to obejść jakoś na około… Palnąłem coś i jest jak jest. Co mogę więcej powiedzieć?
Zmieniłeś się jakoś przez tę akcję w kontakcie z mediami? Zacząłeś jakoś gryźć się w język, bardziej myśleć, co mówisz?
Nie, raczej nie, miałem nigdy problemów, żeby się wysłowić, nie stresowałem się przed kamerą, nic się nie zmieniło. Pośmiali się ze mnie, ja sam się z siebie pośmiałem, w zasadzie często ta akcja wraca. Gadamy o meczu, ja mówię:
– Dobrze, że nie gramy w niedzielę!
I wszyscy weseli. Nie mam z tym żadnego problemu. Przecież nie będę oszukiwał ludzi, że tego nie powiedziałem.
Moim zdaniem ty i ta cała reakcja internetu zmieniła polskich piłkarzy. Wcześniej głupoty wypowiadane przez piłkarzy przed kamerą zdarzały się o wiele częściej, teraz rzadko jest okazja, by złapać kogoś za język. W jakiś sposób dołożyłeś do tego cegiełkę.
Na pewno ten mój wywiad przestrzegł innych, że o pogodzie z mediami się nie rozmawia (śmiech). Przysięgam ci, że jest bardzo duża grupa piłkarzy, która w normalnych rozmowach narzeka na pogodę. Ale otwarcie nigdy ci nie powie, że jest źle. „Trzydzieści stopni, ciężko”. „Kurde, ale zimno”. Wiesz, takie rzeczy słyszy się cały czas. Każdy narzeka. Takim narodem jesteśmy. Jak jest ciepło to chcemy, żeby było trochę chłodniej. Jak jest taka pogoda jak teraz to marzy nam się lipiec. Byłem pierwszy, przetarłem szlaki… Teraz każdy wie, że pewnych rzeczy mówić nie można.
Jak po czasie oceniasz swój pobyt w 2. Bundeslidze? Z jednej strony – dotknąłeś innego piłkarskiego świata. Drugi i trzeci sezon to był jednak kompletny dramat. Nie grałeś praktycznie w ogóle.
Miałem przygotowany kontrakt na pięć lat, mogłem zostać w Śląsku, ale menedżer bardzo namawiał mnie na to, żebym odszedł, zobaczył, spróbował. Pojechałem do Bochum na dwa dni i… Naprawdę, zobaczyłem inny świat. Otoczka, boiska, klub – nie minęły dwie godziny i podpisaliśmy kontrakt. W międzyczasie myślałem o tym, że syn zacznie chodzić do szkoły, nauczy się języka. Obojętnie, co się w życiu stanie, z dwoma językami ma lepszy start. Patrzyłem też pod kątem trenerki, bo to bezcenne doświadczenie
Jeśli mówimy o graniu… Siódmego czerwca skończyliśmy sezon we Wrocławiu, a szesnastego zaczynaliśmy już treningi w Niemczech. Prawie nie miałem urlopu. Początek grałem jeszcze na fantazji, ale z każdym meczem czułem, że nie mam siły. Grałem, ale wiedziałem, że to nie jest to. Mieliśmy dobrą drużynę, nastroje były jednak średnie, bo nie wygrywaliśmy. Potem zmienił się trener, zmienił się dyrektor sportowy. Było nowe rozdanie, ktoś miał inną koncepcję na budowę klubu. Ja miałem kontrakt na cztery lata, więc ciężko było się mnie pozbyć.
Nie rób też z trenera samobójcy, gdybyś dawał jakość – grałbyś.
To są Niemcy. Nikt na ciebie nie czeka. Wypadasz na trzy tygodnie, to ktoś jest już na twoim miejscu i nie jest tak łatwo. Jeśli chodzi o zaplecza najwyższych lig – to najlepsza liga na świecie. Masz teraz przykład Hołoty, Maka… Wyróżniali się, a teraz nie ma ich w osiemnastce. Na samych treningach nie miałem problemu. Lubiłem zawsze ciężko trenować, a dodatkowo mieliśmy przetarcie w postaci trenera Levy’ego, który preferował niemiecki styl, dużo biegania. Dyrektor sportowy mówił mi zawsze, że gdybym nie podchodził do treningów na poważnie i nie wyglądał jak wyglądałem, nie powiększał rywalizacji, już dawno wyrzuciliby mnie do rezerw. W sparingach grałem, strzelałem bramki, ale nie jeździłem na mecze. Czasem wyglądało to komicznie. Seria pięciu porażek z rzędu. Mówią ci, że po meczu jest sparing dla zawodników, którzy chcą wejść do składu. Gramy z pierwszym zespołem FC Koeln. 3:0, dałem bramkę i asystę. Za tydzień – nie ma mnie nawet na ławce. Robiłem swoje, na nikogo się nie obrażałem, wiedziałem, że muszę być zawsze gotowy, bo nie wiadomo kiedy dostaniesz szansę.
Co takiego widziałeś w Bochum w pierwszym dniu, że tak cię oczarowało?
Taki prosty przykład: wchodzisz do szatni i widzisz, jakie masz warunki do odnowy, basen. Wszystko zapewnione. W Polsce jak jedziesz na jednodniowy wyjazd, wyglądasz z tą torbą jak turysta. Tam masz przy sobie kosmetyczkę i tyle. Są ludzie od tego. Patrzysz też po samych stadionach. Weźmy choćby mecz, w którym Sławek Peszko awansował do Bundesligi – było 52 tysiące widzów. W Polsce tego nie ma. Wchodzisz do szatni i widzisz zawodników, którzy są tam już kilkadziesiąt minut, coś robią, idą na siłownię. Przesiąkasz tym, też chcesz być taki. Żałuję tylko, że tak późno wyjechałem. Polecam wszystkim zawodnikom, którzy są młodzi i mają perspektywę, choćby po to, by poczuć ten profesjonalizm na własnej skórze. Fajna przygoda.
Przygoda?
Może źle się wyraziłem. Żałuję tylko, że syn musiał wrócić. Gdybym był sam, to odszedłbym wcześniej, żeby gdzieś grać, ale wolałem być w Bochum, żeby rodzina się dobrze czuła. Syn umie niemiecki perfekt, chodził do szkoły, grał w piłkę. Dla dziewięciolatka to nie jest takie hop-siup.
Umiał wcześniej?
Nie, w ogóle. W trzy lata się nauczył biegle mówić. Pamiętam pierwszy dzień jak płakał, że wszyscy coś do niego mówią, a on nie wie co. Córka nam się tam urodziła, mieliśmy tam przyjaciół, żyło się fajnie. Ale trzeba było już wrócić i się przypomnieć. Siedzieć jeszcze rok i nie grać, bo bym nie grał, tak mi powiedzieli… Trochę ciężko.
Najlepiej byłoby odejść z Bochum po drugim sezonie. Nie żałujesz? Rodzina rodziną, ale kariera wiecznie nie trwa.
Kwestia priorytetów. Jesteś sam – możesz jechać wszędzie. Możliwości odejścia były, ale chciałem to dla syna przeczekać, żeby uczył się jeszcze rok w szkole. Nie czuję, żeby to był zły wybór. Jestem tu i walczę dalej. Tam jest trochę inny świat. Przyznaję, że nie jest łatwo wrócić. Jesteś trzy lata w klubie w pełni profesjonalnym i potem przyjeżdżasz do Ruchu, w którym się nie przelewa. Jest problem ze sprzętem, nie mamy siłowni w klubie. Niby drobiazg, a w Ekstraklasie takie rzeczy powinny być. To nie jest tak, że masz trening o 17, przychodzisz w pół do, ubierasz buty i idziesz na boisko. Trzeba się odpowiednio przygotować.
Twój pierwszy trener, Peter Neururer, to chyba jakiś kompletny świr. Udzielał wywiadów głosem Kaczora Donalda.
On się cieszy w Niemczech wielką popularnością. Bardzo w porządku jako człowiek, taki życiowy facet z wielkim poczuciem humoru. Jak Bochum awansowało do Bundesligi to dał się piłkarzom ogolić na łyso.
Innym razem na antenie TV dał się też przefarbować na biało.
Świetną atmosferę robił. Moja żona była w ciąży i czasem był z czymś problem. Wiesz, jesteś sam za granicą, nie wszystko jest takie proste. Szedłem do trenera i mówiłem:
– Trenerze, żona źle się czuje, musimy jechać do szpitala…
– No to jedź! Trenujemy 365 dni w roku. Co z tego, że cię nie będzie dzisiaj?
Wiedział, że są sprawy ważniejsze. Cała drużyna go za to szanowała. Nowym zawodnikom kazał śpiewać. Wszyscy w kółku, on klaskał, tak wyglądało zapoznanie.
Co śpiewałeś?
„Wehikuł czasu” Dżemu, ale nikt nie wiedział, o co chodzi. Razem ze mną swoje pieśni śpiewali chłopaki z Bośni czy Włoch, Losilla śpiewał hymn Francji. Neururera zapamiętałem też z tego, że na treningi przyjeżdżał Harleyem. Cały sztab jego z asystentem i masażystą wyjeżdżają co rok do Stanów jeżdżą tam Harleyami. Podjeżdżał to zawsze okularki, skóra. Pasjonat.
U Verbeeka nie grałeś z kolei prawie w ogóle.
Ale bardzo dużo wyniosłem z jego zajęć, warsztatowo to mega dobry trener. Miałem u niego masę kontuzji. Stłuczone żebra po starciu na treningu, rozjechane piszczele. U niego nie było gwizdka. Mógł być faul, ale on nie gwizdał. Kiedyś byłem we Wrocławiu i trener Barylski spytał mnie jak trenujemy. Mówię mu, że np. w tygodniu mam dziesięć razy po trzy minuty grać 4 na 4, czyli praktycznie cały czas jesteś w grze jeden na jednego. Wierz mi, że to bardzo ciężki trening. On mówi, że w Polsce nie ma szans tego zrobić, zawodnicy by nie doszli do siebie. W Polsce czasem masz myślenie, że jesteś lekko zajechany, a za dwa dni mecz, może lepiej się nie przemęczać. Tam nawet nie masz kiedy odpocząć.
Dużą różnicą są też analizy przeciwnika. Tu zawsze patrzysz jak gra przeciwnik i ustawiasz się tak, by zniwelować jego mocne strony. Robią tak wszyscy poza Legią. Tam analizujesz przeciwnika pod kątem jego błędów, a nie mocnych stron. Szukasz ich i chcesz atakować tak, by wykorzystywać jego słabsze strony. To jest ogromna różnica.
Tak jakbyś w Polsce podświadomie wpajał piłkarzowi, żeby się bał przeciwnika.
U Verbeeka bać się można było co najwyżej trenera. Twardy gość. Ktoś się coś odezwał – wysyłał do szatni, żeby sobie przemyślał.
Tobie oberwało się za granie w papier-kamień-nożyce na meczu.
W dwójkę z Japończykiem Tasaką byliśmy wyznaczeni do wolnych. Mieliśmy wolnego blisko szesnastki, on już uderzał wcześniej jednego, nie poszło mu…
– Ja uderzam – mówię.
– Nie, ja – odparł.
– Ja.
– Nie, ja.
Ktoś strzelić musiał, więc szybko popatrzyliśmy na siebie…
– Gramy.
Hop, hop, Tasaka wygrał i musiałem odpuścić. Pewnie żadnej reprymendy by nie było, gdyby nie fakt, że przegraliśmy mecz w 94. minucie. Wracamy w autobusie i leciały akurat skróty meczów. Nasz mecz, więc cały autokar w skupieniu ogląda. Nagle pokazują mnie i Japończyka jak gramy… Trener od razu się odwraca. Już wiedzieliśmy, że jest ciepło. Na drugi dzień była pogadanka, że nie życzy sobie, by coś takiego robili jego piłkarze, bo to jest źle odbierane w klubie. Nie chcą, by Bochum było kojarzone z lekceważeniem przeciwnika, uważają to za nieprofesjonalne. Niby szczegół, a był problem. Reprymenda była raz i wystarczyła.
Potem już zawsze wiedzieliście, kto ma wykonywać?
Tak, o graniu nawet nie pomyśleliśmy (śmiech). Nikt z nas złych intencji nie miał, nie myśleliśmy o żadnym lekceważeniu. Chwila, impuls.
Kolejnym szokiem było dla ciebie podejście kibiców. Raczej trudno było sobie wyobrazić, by ktoś tam zrywał koszulki z piłkarzy?
Jeśli chodzi o Ruch to na nic nie mogę narzekać, bo cały czas nas dopingują i są z nami, mimo że ostatnio przegrywamy. W Niemczech zapadła mi w pamięć sytuacja, gdy poczułem tę różnicę. Przedostatni mecz sezonu, musieliśmy wygrać. Gdybyśmy przegrali, spadlibyśmy na barażowe miejsce i byłoby cieplutko. Wychodzimy z hotelu i idziemy z całą drużyną na stadion, bo hotel był tuż obok. Patrzymy, idzie na nas grupka kibiców. Grupka… Tam było z pięćset osób. Przeczuwałem, że będzie gorąco. Byłem pewien, że zaraz zaczną nas wyzywać. Jeden z nich zaczął mówić:
– Jesteśmy z wami do samego końca. Tego samego oczekujemy od was, walki do ostatniej minuty. Wierzymy, że wygracie, bo wszyscy jesteśmy Bochum – tak samo wy, jak i my.
Wiesz, taka motywacyjna rozmowa z kibicami.
Fajna różnica kulturowa. W Polsce byłyby ostre rozmowy.
Przeżyłem kilka (śmiech). Tym większy szok był, że akurat w takim momencie kibice pokazują wsparcie. W Zabrzu ostatnio zabierali koszulki, pokazywali piłkarzom, że nie są godni w nich grać. W Ruchu przy gorszych wynikach dają ci koszulkę, że zawsze są z tobą. Klasa.
Najbarwniejszą szatnią, jaką przeżyłeś, był chyba Śląsk Wrocław. Jeśli gdzieś wybuchała afera, można było w ciemno zakładać, że u was.
Nie miałem jeszcze takiej szatni. Masa dobrych zawodników i mocnych charakterów. Śmialiście się z Dado Stevanovicia, ale był – wierz mi – mega zawodnikiem.
Ciężko było to zauważyć.
Jak wy się uprzecie na kogoś… (śmiech).
Słaby był, ale potem miał nawet niezły okres.
Ale oprócz tego był Sebek Mila, Diaz, który, gdy tylko chciał i był na diecie, grał kapitalnie. W obronie Kokos, Kowal, bardzo dobra ekipa. Przez trzy lata zdobyliśmy tak naprawdę wszystko. Brakuje mi tylko Pucharu Polski, ale może kiedyś jeszcze uda mi się go wygrać. Że był zawsze problem… No fakt. Afera goniła aferę. Ale może bez tego nie byłoby tak ciekawie. Dobre akcje co chwilę były też z braćmi Gikiewicz. Zawsze byli ze wszystkim na bieżąco. Gdzie był jakiś hit – wiedzieli pierwsi. Chciałeś kupić opony, Giki miał już…
W bagażniku!
Nie, telefon do gościa, który miał najlepsze ceny. Wszystko wiedzieli.
A propos: w szatni z Mrazem czy Gikiewiczem?
Mnie się wydaje, że takie rzeczy powinny zostawać w szatni, bo to nie jest tak, że to dzieje się tylko w Śląsku Wrocław. Jest mecz, ktoś wypije parę piw, przychodzi wczorajszy – przecież zdarza się to wszędzie. Jeśli trafiłoby na mnie, nie zrobiłbym na pewno tak jak Giki. Nigdy nikomu nic nie mówiłem, nie donosiłem. Głupia sytuacja, która niepotrzebnie wyszła z szatni.
Za co tak nie lubiłeś trenera Lenczyka?
A czy ja powiedziałem, że go nie lubiłem?
A ten wpis na Facebooku? Napisałeś do kogoś: „Ja już Wojtuś mam wolne, nasz pan od WF nie korzysta z moich usług”.
Trener Lenczyk nie wziął mnie wtedy na mecz… Trener Lenczyk miał swój specyficzny warsztat, bazował raczej na gimnastyce. Niby graliśmy w tenisa, a nie mieliśmy rakietek. Podnosiliśmy krzesła ogrodowe i prowadziliśmy piłkę. Śmieszne rzeczy.
To chyba o wiele większa głupota niż z godziną 17?
Człowiek się uczy na błędach, teraz takiego czegoś bym nie zrobił. Taka prawda, że gdyby nie on, nie zdobylibyśmy mistrzostwa Polski i szacunek mu się należy. A o tym w tej sytuacji zapomniałem. Głupota.
Gdybyś jako trener przeczytał, że piłkarz tak cię nazwał…
Koniec. Jak mu się nie podoba – niech idzie gdzie indziej.
A gdyby twój piłkarz zaczął narzekać na pogodę? Też?
Nie, akurat w tym temacie wiedziałbym, że ktoś próbuje mnie podejść (śmiech).
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK
Fot. FotoPyK