W XXI wieku reprezentacja Polski uczestniczyła w pięciu z dziewięciu wielkich imprez piłkarskich. Po wcześniejszych 16 latach posuchy, w trakcie której mundiale i Euro biało-czerwoni oglądali tylko w telewizji, statystyka ta wygląda nie najgorzej, a i w porównaniu z kilkoma innymi solidnymi kadrami nie mamy się czego wstydzić – tacy Belgowie i Turcy bilety wywalczyli cztery razy, Ukraińcy – trzy. To, co jeszcze trochę bardziej oddala nas od miana regularnych bywalców na salonach, to fakt, że tylko jeden raz w tym okresie udało się pojechać na dwa turnieje z rzędu – na mundial w 2006 roku i Euro w 2008. Jak jednak pamiętamy – to sukcesy dwóch różnych selekcjonerów.
Stąd nie mogą dziwić powracające jak Janczyk do monopolowego zarzuty, że kolejni trenerzy kadry nie potrafią stworzyć czegoś trwałego. Jasne, niektórzy po prostu nie dostali możliwości, by spróbować, ale umówmy się, ta nieufność działaczy i kibiców, a co za tym idzie zwolnienia, to nie brało się znikąd, trudno mówić o fanaberiach. Adam Nawałka pod względem osiągnięć już przebił kilkunastu ostatnich selekcjonerów, do tego wystarczył “tylko” awans do ćwierćfinału Euro. Teraz szkoleniowiec stoi przed ogromną szansą powiększenia tej przewagi nad poprzednikami, bo tak trzeba będzie rozpatrywać wywalczenie przepustki na drugi wielki turniej z rzędu.
Po wczorajszym meczu z Rumunią powrócił optymizm i to do tego stopnia, że już dziś bylibyśmy skłonni z pełnym przekonaniem napisać – tak, już niedługo w CV selekcjonera na pewno pojawi się ten piękny wpis, koniec dyskusji! Ale że nie wypada pić szampana po 4 z 10 etapów wyścigu, postanowiliśmy spojrzeć na sprawę szerzej. No i z trochę większym dystansem. Oto argumenty przemawiające za wyjazdem reprezentacji Polski na mundial w Rosji.
Po pierwsze: nie trafiliśmy do grupy śmierci.
Przy zastosowaniu prostej dychotomii, trzeba by napisać, że trafiliśmy do grupy śmiechu. Już przed pierwszym gwizdkiem sędziego w meczu Polaków z Kazachami w Astanie byliśmy faworytami w walce o bilety.
Gdybyśmy popatrzyli na naszych rywali również przez pryzmat kwalifikacji na wielkie imprezy – obawiać należałoby się jedynie Rumunów i Duńczyków. Pierwsi po świetnych latach 90. nie dostali się na żaden z czterech ostatnich mundiali, bywali jedynie na co drugim Euro, z kolei drudzy przez lata z reguły bywali na turniejach, ale opuścili dwa ostatnie – nie było ich ani we Francji, ani wcześniej w Brazylii. O obu zespołach nie można powiedzieć, że właśnie teraz trafiło im się świetne pokolenie piłkarzy. A – nic nie ujmując ludziom, ktorzy stworzyli drużynę – nam tak.
Po drugie: rywale grają pod nas.
Jeśli w Kopenhadze, Bukareszcie czy Podgoricy wystrzeliły korki od szampanów na wieść o naszej wpadce w spotkaniu z Kazachstanem, to my mielibyśmy pełne prawo urządzić już kilka popijaw , by trochę poświętować już kilka razy. Bo tak:
– Rumunia podzieliła się punktami z Czarnogórą,
– Czarnogóra ograła Danię na wyjeździe,
– Rumunia również wywiozła tylko punkt z Astany,
– Czarnogóra przegrała z Armenią.
Gdybyśmy dziś zajmowali drugie miejsce w grupie, bo Czarnogóra wyprzedzałaby nas dzięki lepszej różnicy bramek, byłoby to równie zaskakujące jak spotkanie kogoś z walizką na Dworcu Centralnym. Jeszcze wczoraj o 18.45 wydawało się nawet, że to najbardziej prawdopodobny, a przy tym optymistyczny dla nas scenariusz. Tymczasem Ormianie odmieniają przez wszystkie przypadki słowo “remontada”, bo ich kadra najpierw odrobiła dwa gole straty do Joveticia i spółki, a w doliczonym czasie gry odbiła sobie to, co straciła w Warszawie, strzelając bramkę na wagę trzech punktów.
Gówno prawda, że powinniśmy patrzeć tylko i wyłącznie na siebie. Dobra nasza.
Po trzecie: punktujemy, gdy nie idzie.
Słyszeliście to milion razy, na liście piłkarskich banałów to jedna z czołowych lokat, ale powtórzmy jeszcze raz, bo sporo w tym prawdy: klasowe drużyny poznaje się po tym, że potrafią przechylić na swoją korzyść mecze, w których im nie idzie. Biorąc pod uwagę liczbę sytuacji w pierwszej połowie, naprawdę trudno jest nam docenić punkt przywieziony z Kazachstanu, ale te trzy wywalczone rzutem na taśmę w spotkaniu z Armenią to wielki skarb. Może to trochę pogmatwana teoria, ale znamy kilku trenerów, którzy przekonywaliby nas, że z punktu widzenia tworzenia się drużyny, lepiej zagrać takie spotkanie niż opędzlować rywala 5-0 i nawet się przy tym nie spocić.
Po czwarte: punktujemy, gdy z maszyny wypadają ważne tryby.
Powołania zawsze wysyłane są do ponad 20 piłkarzy, ale chyba podpisalibyśmy się pod stwierdzeniem, że kadra Nawałki liczy 15-16 nazwisk, a reszta przyjeżdża tylko po to, by można było zrobić dużą gierkę na treningu bez angażowania większości sztabu. Jednak te cztery mecze eliminacyjne pokazały, że ta reprezentacyjna kołdra jest dłuższa, niż mogłoby się wydawać. Nawałka musiał się w ich trakcie mierzyć z problemami kadrowymi i z większości udało wyjść z podniesionym czołem. W Astanie wypadł Grosicki, przeciwko Danii i Armenii nie mógł zagrać Pazdan, groźną kontuzję w pierwszym z tych spotkań odniósł Milik, w jednym z meczów nie można było skorzystać z Piszczka. Chyba tylko raz tak naprawdę mocno odczuliśmy nieobecność któregoś z tych piłkarzy (Milika przeciwko Armenii).
Ale chyba jeszcze ważniejsze jest to, że Nawałka pokazał elastyczność taktyczną, stawiając wczoraj na rozgrywającego kosztem drugiego napastnika. To ustawienie było podstawą jego dotychczasowych sukcesów, a mimo to odszedł od niego w najtrudniejszym z dotychczasowych meczu eliminacji. I wrócił we właściwym momencie.
Selekcjoner jednak ma plan B (a podejrzewamy również, że C i D), w co zwątpliliśmy na Euro i nie zawaha się ich użyć. A wykonawców trzyma ciągle w pogotowiu.
Po piąte: gramy wielkie mecze.
Po prostu. Uważamy, że właśnie tak trzeba mówić o tym, co wydarzyło się wczoraj w Bukareszcie. Wiadomo – trzy gole strzelone, zero straconych, pomimo rywala z dobrą defensywą (w całych poprzednich eliminacjach Rumuni stracili mniej goli niż wczoraj!) i gorącej atmosfery spotkania. Co więcej – w takim stylu przełamujemy fatalną serię w meczach wyjazdowych z silnymi rywalami – po raz ostatni wygraliśmy takie spotkanie bodajże dekadę temu, gdy Matusiak przepchnął Van Buytena w Brukseli. To była manifestacja naszej siły.
Po szóste: Lewandowski jest w niesamowitej formie.
Król strzelców eliminacji mistrzostw Europy pędzi po kolejny tytuł. Nawet jeśli niewiele one znaczą, bo jest w piłce kilka bardziej prestiżowych wyróżnień, to “Lewy” jest na nie równie pazerny jak na indywidualne laury większego kalibru. W Bukareszcie zaliczył dziewiąty mecz eliminacyjny z rzędu z przynajmniej jednym golem. Gwiazdor robi swoje z entuzjazmem, o który nie można podejrzewać kilku piłkarzy, którzy teoretycznie powinni być bardziej głodni niż on. To udziela się innym.
Śmiemy twierdzić, że Lewandowski jest teraz w meczach kadry w takim gazie, że byłby w stanie w pojedynkę odwrócić losy rywalizacji nawet w takim spotkaniu jak to ze Słowenią za Leo w 2009 roku.
Po siódme: najgorsze już za tą drużyną.
Nie chodzi o przebrnięcie przez trudniejszą część terminarza. Chodzi o to, że kilku członków tej ekipy już zdążyło odfrunąć i zostać sprowadzonych z powrotem na Ziemię. Zbigniew Boniek często powtarza, że trudniej zarządza się sukcesem niż porażką – kilka tygodni temu byliśmy świadkami takiej sytuacji. Kadrowicze poczuli się zbyt pewni, pozwolili sobie na trochę za dużo, co upublicznił Przegląd Sportowy i selekcjoner miał sporą zagwozdkę, jak wybrnąć z tej sytuacji.
Najprawdopodobniej wybrał dobrze, najprawdopodobniej trzeba będzie wystawić mu piątkę za zarządzanie kryzysem, bo w takich okolicznościach jeszcze dodatkowo scementował drużynę. Nie chciał wskazywać kozłów ofiarnych, nie mógł ukarać wszystkich wykluczeniem z drużyny, bo z Rumunią mielibyśmy wtedy chyba kilka debiutów w narodowych barwach. Postawił na załatwienie sprawy po cichu, głośno mówiąc przy tym, że kolejnej szansy nie będzie.
Tak jak nie wierzymy w grubego gościa w czerwonym wdzianku, który rozdaje prezenty, tak samo wątpimy, by reprezentanci od tego zgrupowania spędzali wieczory przy soku z jagód goji. Nie ma szans. Ale jesteśmy pewni, że granice nie zostaną już przekroczone, że praca pań sprzątaczek w hotelach, w których zatrzymuje się kadra, będzie trochę przyjemniejsza. A co za tym idzie – również i nasza.
Tyle. Pewnie można by doliczyć do tej puli jeszcze jakieś pozycje, ale wydaje nam się, że to już w tej chwili argumentacja na tyle mocna, że można powoli rozglądać się za noclegami w Rosji.
Fot. FotoPyK