15 listopada 2006 roku, czyli – jak łatwo policzyć – niemal równo dziesięć lat temu. Rzecz dzieje się w Brukseli. 19. minuta meczu wyjazdowego z Belgią w ramach eliminacji EURO 2008 w Austrii i Szwajcarii. Laga do przodu, Daniel Van Buyten potyka się o własne nogi, piłkę przechwytuje będący wówczas w życiowej formie Matusiak, który wychodzi sam na sam i z tętnem zbliżonym do tego towarzyszącego koszeniu trawnika pokonuje Stijnena. Gol, który do dzisiaj uważany jest za jedno z kluczowych trafień w drodze biało-czerwonych po pierwszy w historii awans na mistrzostwa Europy.
11 listopada 2016 roku. Rzecz dzieje się w Bukareszcie. 11. minuta wyjazdowego meczu z Rumunią w ramach eliminacji mistrzostw świata 2018 w Rosji. Kamil Grosicki dostaje piłkę na połowie boiska, odpala turbosprężarkę, w stylu boskiego Diego wbiega między jednego, drugiego i piątego obrońcę, a następnie ładuje bramkarzowi kulę między oczy. Jedna z najpiękniejszych bramek reprezentacji Polski w ostatnich latach, dająca zarazem prowadzenie w niezwykle istotnym spotkaniu w kontekście awansu na mundial.
Choć oba te trafienia dzieli dekada, mają one ze sobą jeden niezwykle istotny punkt styczny. Między tymi dwoma wyjazdami, między tymi dwoma meczami, Polska ani razu nie wygrała na wyjeździe z reprezentacją z ucywilizowanego piłkarsko kraju. W pierwszej chwili być może trudno w to uwierzyć, jednak fakty są takie, że biało-czerwoni w przeciągu minionych dziesięciu lat poza domem nie zdołali pokonać w oficjalnej potyczce (nie liczymy oczywiście meczów turniejowych jako granych na neutralnym terenie) ani jednego przeciwnika, którego moglibyśmy określić mianem (w miarę) ogarniętego.
Z tej okazji postanowiliśmy przypomnieć sobie i wam ciernistą drogę, jaką przebyła reprezentacja Polski, by koniec końców zrzucić z pleców ten z każdym dniem coraz bardziej uwierający miliony Polaków ciężar.
Portugalia 2:2, 8 września 2007, eliminacje EURO 2008
Na start zdecydowanie najsłodsze nie-zwycięstwo z listy. Legendarny “zwycięski remis” z Lizbony sprzed dziewięciu lat z obecnej kadry pamiętają tylko Artur Boruc i Jakub Błaszczykowski. Było to pierwsze spotkanie rozgrywane z poważnym rywalem od wspomnianego przed chwilą meczu z Belgią. Choć rok wcześniej podopiecznym Leo Beenhakkera udało się klepnąć Portugalczyków u siebie, panujące przed rewanżem nastroje nie były zbyt entuzjastyczne. W dwóch poprzednich konfrontacjach poza domem biało-czerwoni wygrali bowiem w marnym stylu z Azerbejdżanem 3:1, a kilka dni później doznali kompromitującej porażki 0:1 z Armenią, po której na dobre zaczęto kultywować mit “trudnych wyjazdów na wschód”. W stolicy Portugalii mimo wielu nasuwających się wątpliwości udało się jednak osiągnąć – co tu dużo gadać – naprawdę dobry wynik.
Gdybyśmy mieli podsumować tamten mecz jednym zdaniem, powiedzielibyśmy, że zadecydowały dwa pojedyncze zrywy – pod koniec pierwszej i pod koniec drugiej połowy. Prowadzenie uzyskaliśmy tuż przed przerwą po bramce Roberta Mariusza Lewandowskiego, punkt zaś koniec końców uratowaliśmy po wspominanym po dziś dzień strzale rozpaczy Jacka Krzynówka. Najlepiej jednak będzie, jeśli szerszą narrację tamtych zdarzeń pozostawimy niezawodnemu Tomaszowi Zimochowi:
Serbia – Polska 2:2, 21 listopada 2007, eliminacje EURO 2008
Dwa miesiące później w ramach eliminacji do tego samego turnieju przytrafił nam się kolejny wyjazdowy remis 2:2, tym razem z Serbią. O ile w przypadku starcia z Portugalią możemy mówić o dwóch zrywach Polaków, o tyle tutaj wspomnieć należy przede wszystkim o dwóch zabójczych minutach w wykonaniu rywali.
Do 69. minuty wygrywaliśmy bowiem po golach Rafała Murawskiego i Radosława Matusiaka (asysta – uwaga, będzie mocno – Tomasza Zahorskiego!), jednak później spektakularnej remontady dokonali Nikola Zigić do spółki z Danko Lazoviciem. W ramach ciekawostki – na klepisko w Belgradzie w pierwszym składzie Serbów wybiegł wówczas Milos Krasić.
Podział punktów z Serbami z całą pewnością miał dość gorzki posmak, jednak bardziej niż materiał pozostawiający pole do popisu grafikowi “Faktu”, była to raczej łyżka dziegciu w beczce miodu – Polska już we wcześniejszym meczu z Belgią zapewniła sobie pierwszy w historii awans na EURO, a grupę skończyła ostatecznie na pierwszym miejscu.
Słowacja – Polska 2:1, 15 października 2008, eliminacje mistrzostw świata 2010
Zdecydowanie bardziej bolesne od remisu w meczu o pietruszkę z Serbią okazało się starcie ze Słowakami w Bratysławie w kwalifikacjach mundialu w RPA. O ile w Belgradzie można było mówić o niepotrzebnym rozluźnieniu, o tyle niespełna rok później najzwyczajniej w świecie wyszliśmy na frajerów. Uskrzydleni zwycięstwem u siebie z Czechami mieliśmy klepnąć na luzie kolejnych z naszych sąsiadów, jednak rzeczywistość brutalnie sobie z nas zakpiła. Choć do 85. minuty prowadziliśmy po golu Euzebiusza Smolarka, ze stolicy Słowacji ostatecznie nie wywieźliśmy nawet punktu. Sestak po katastrofalnym błędzie Boruca raz, minutę później Sestak po typowym pokazie pinballa dwa, pach. Miał być wpierdol, wyszedł klasyczny wpierdol w drugą stronę. I to z gatunku tych najbardziej bolesnych.
“Po meczu z Czechami zabrakło dojrzałości, być może także boiskowego cwaniactwa, inteligencji, koncentracji w końcówce”, analizował po ostatnim gwizdku sędziego Dariusz Szpakowski. I – mimo dość ostrożnego doboru słów – akurat w tym przypadku trudno się z nim nie zgodzić.
Rok 2009, eliminacje mistrzostw świata 2010
Mocny kandydat na najczarniejszy okres polskiej reprezentacji w XXI wieku. Rok 2009 był fatalny do tego stopnia, że postanowiliśmy ująć go w zbiorczym podsumowaniu przedstawiającym pełnię majestatu spektakularnej klęski biało-czerwonych w tamtej dziś stanowiącej już na szczęście wyłącznie mgliste wspomnienie epoce.
No więc po kolei:
28 marca, Belfast. 2:3 z Irlandią Północną i owiane legendą “Boruc Jezus Maria”:
9 września, Maribor. 0:3 ze Słowenią, po którym drewniane chatki zadrżały w posadach, a mit Leo Beenhakkera został roztrzaskany o ziemię:
Katastrofy Polacy dopełnili zaś już pod wodzą Stefana Majewskiego. Najpierw w Pradze 10 października zrewanżowali nam się Czesi, a na ostatniej prostej ostatnim zakręcie historia zatoczyła koło – gwóźdź do trumny na Stadionie Śląskim wbili nam – jakżeby inaczej – Słowacy.
Krótko mówiąc – wyjazdowa tragedia w trzech aktach, w której zapomnieniu miały pomóc dwa lata bez oficjalnych meczów przed rozgrywanymi u nas i na Ukrainie mistrzostwami Europy.
Ukraina – Polska 1:0, 11 października 2013, eliminacje mistrzostw świata 2014
11 października, dzień dla polskiego kibica magiczny. To właśnie 11 października wygrywaliśmy u siebie z Portugalią, 11 października pokonywaliśmy Czechów, 11 października odnieśliśmy historyczny triumf z Niemcami na Narodowym, 11 października w starciu z Irlandczykami przypieczętowaliśmy też awans na ostatnie mistrzostwa Europy.
11 października doznaliśmy też jednak porażki, która ostatecznie zdeptała nasze marzenia o występie na mundialu w Brazylii. Konkretniej – po katastrofalnym błędzie Grzegorza Wojtkowiaka dokonał tego Andrij Jarmołenko. Nie pomogli wówczas nawet ci, którzy dziś stanowią o sile naszej reprezentacji. W podstawowej jedenastce tamtego feralnego dnia znajdowało się bowiem aż pięciu zawodników, którzy wczoraj w Bukareszcie grali od pierwszej minuty – Artur Jędrzejczyk, Kamil Glik, Grzegorz Krychowiak, Jakub Błaszczykowski i Robert Lewandowski.
Na zemstę przyszło nam czekać ponad dwa i pół roku.
Anglia – Polska 2:0, 15 października 2013, eliminacje mistrzostw świata 2014
Smutny koniec
Smutnych eliminacji
Smutnego Waldemara reprezentacji.
Irlandia – Polska 1:1, 29 marca 2015, eliminacje EURO 2016
Gdyby nie ostatnia minuta spotkania w Dublinie, artykuł ten przeczytalibyście już ponad półtora roku temu. Kiedy wystarczyło już tylko wcisnąć w panelu “opublikuj”, los po raz kolejny okazał się jednak wyjątkowym figlarzem. Choć przez większość meczu prowadziliśmy z Irlandczykami na ich terenie po golu Peszki (swoją drogą całkiem ładnym), wyjazdowa klątwa znów dała o sobie znać.
Tona walki, hektolitry potu i sto kilogramów cierpienia ostatecznie nie przełożyły się na zwycięstwo podopiecznych Adama Nawałki. Typowy balon z rzutu rożnego – którego zresztą w ogóle nie powinno być z racji na wcześniejszy faul na Łukaszu Fabiańskim – zgranie głową do Shane’a Longa, pach, 1:1.
Sorry, panowie, musicie jeszcze chwilę poczekać. Tekst na czas nieokreślony ląduje zaś w schowku.
Niemcy – Polska 3:1, 4 września 2015, eliminacje EURO 2016
Jedna z tych porażek, która stanowi idealny materiał do gloryfikowania przez futbolowych romantyków, a także zastanawiania się, “co by było, gdyby Lewy wykorzystał przed przerwą setkę”. Tak czy owak trzeba powiedzieć sobie jasno – nawet jeśli wstydu sobie nie narobiliśmy, a momentami wyglądaliśmy przyzwoicie, o zwycięstwo tak naprawdę nie ocieraliśmy się nawet przez sekundę. Choć po historycznej wygranej w Warszawie apetyty przed potyczką we Frankfurcie nad Menem były spore, ostatecznie po raz kolejny obeszliśmy się smakiem.
* * *
Jak więc widzimy, droga do pierwszego zwycięstwa nad zespołem, u którego stwierdzono zdolność do prostego kopnięcia piłki, była wyjątkowo długa i kręta. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że było to dziesięć lat naznaczonych niejednokrotnie masą cierpienia i hektolitrami wylanych łez. Choć przytrafiały się niepowodzenia, które w ostatecznym rozrachunku udawało się przekuwać w sukcesy, jak awanse na EURO w Austrii i Szwajcarii czy niedawne mistrzostwa we Francji (turnieju rozgrywanego u siebie rzecz jasna nie bierzemy pod uwagę), to jednak ich konsekwencje bardzo często bywały wyjątkowo bolesne. To przecież klęski w kluczowych starciach poza domem w olbrzymim stopniu pozbawiły nas udziału w dwóch ostatnich mundialach.
Przełamanie wstydliwej serii z Rumunią, bardzo dobra sytuacja w grupie, najsilniejsza personalnie kadra od lat… Co tu dużo gadać – czas pójść za ciosem i potwierdzić wysokie aspiracje. Kolejny poważny wyjazdowy sprawdzian za niecałe dziewięć dziesięć miesięcy na ziemi duńskiej. Trzecie kolejne mistrzostwa świata bez naszego udziału byłyby prawdziwą katastrofą. Katastrofą, której wizja nie przechodzi obecnie przez myśl chyba nikomu.
Fot.FotoPyK