Różne wybory na prezesa PZPN widziałem, zaczynając od tych, gdy Michał Listkiewicz obalał „Magnata”, czyli Mariana Dziurowicza. Ale takiego cyrku świadkiem jeszcze nie byłem nigdy. Od początku poruszaliśmy się w oparach absurdu, jednak sądziłem, że koniec będzie dość klasyczny – ot, głosowanie. Ktoś wygra, ktoś przegra. Ludzie rozejdą się do domów.
Józef Wojciechowski do domu poszedł jeszcze przed głosowaniem. Przez kilka tygodni on sam, wraz z parasztabem, przekonywał: – Jestem poważny, zmieniłem się, wyciągnąłem wnioski.
A to wciąż ten sam kochany raptus, co kiedyś. Kowboj z Ząbek. Człowiek, którego nieprzewidywalność jest na swój sposób urocza, o ile oczywiście obserwuje się ją z dystansu, a nie z perspektywy podwładnego. Decyzją o wyjściu z sali pokazał, że nic się nie zmienił, a wybranie go na prezesa PZPN – choć mało prawdopodobne – byłoby wielopoziomową katastrofą. Środowisko piłkarskie, to trzeba przyznać, zdało test i oparło się mglistej wizji dostępu do skarbca miliardera.
Wiele osób zdążyło się zbłaźnić w ostatnim czasie. Parasztab, jak i cała kampania JW, wzbudzał politowanie i zupełnie nic więcej. Brak pomysłu, brak rozsądku, poruszanie się po omacku i w sposób rozśmieszający opinię publiczną. Tym ludziom – członkom parasztabu – naprawdę się wydawało, że mogą wygrać, chociaż wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły inaczej. Kampania życzeniowa, oparta na ułudzie, na tym co kilku panów powie sobie w pokoju. Nikt im nie wierzył, ale oni sami sobie wierzyli – i to było dla nich kluczowe.
Drugi raz z rzędu wybory przegrał Cezary Kucharski, który – to chyba nie będzie przesadą – pała nienawiścią do Bońka. Cztery lata temu forsował kandydaturę Romana Koseckiego, tym razem mocno zaangażował się w kampanię Józefa Wojciechowskiego. Nie sądzę, by Kucharski potraktował moją radę jako życzliwą, ale taka ona faktycznie jest – jeśli będzie życzył dobrze jakiemuś kandydatowi w kolejnych wyborach, niech się nie ujawnia. Wyrządza więcej szkody niż pożytku, bo po prostu – tak bywa – nie jest w środowisku specjalnie lubiany. Wszystkie wyświadczane przez niego przysługi można traktować jako niedźwiedzie.
Zbłaźniło się kilku dziennikarzy, którzy taką nadzieję pokładali w tym, że w nowym rozdaniu będą mieli więcej do powiedzenia. Zbłaźniło się kilka klubów, które w Wojciechowskim widziały lepsze jutro (na pewno Ruch Chorzów, Piast Gliwice, Górnik Łęczna).
Ale najbardziej jednak zbłaźnił się Wojciechowski. Człowiek z takimi pieniędzmi może przeprowadzić spektakularną ofensywę. Oczywiście i tak by przegrał, ale jednak z godnością. Otaczając się właściwymi ludźmi, może nawet mógłby napędzić konkurentowi trochę strachu. Tymczasem nie zrobił nic, aby zwyciężyć. Nie przygotował się należycie ani do spotkania z klubami Ekstraklasy, ani do spotkania z klubami pierwszej ligi. Nie był w stanie dotrzeć do baronów. Zdawało mu się, że Kręcina albo Potok coś znaczą, a oni nie znaczą w naszym futbolu już zupełnie nic. Z całej kampanii zapamiętani zostaną Kucharski i Majdan stojący przed jakimś budynkiem z przeświadczeniem, że mówią coś ważnego, podczas gdy po prostu zajmowali chodnik. Zapamiętana zostanie nieudana próba zorganizowania konferencji prasowej, w trakcie której prawnik JW musiał prosić dziennikarzy, by niektórych cytatów szefa nie notowali. Zapamiętana wreszcie będzie ta ucieczka z sali, będąca zwieńczeniem kampanii śmiechu.
Szkoda, że Boniek nie miał kontrkandydata, którego można byłoby traktować poważnie, bo starcie dwóch silnych jednostek mogłoby być dla naszego futbolu inspirujące. Walka na programy, zamiast zapasów w kisielu. Jakiś wysiłek intelektualny, który obecny prezes PZPN musiałby podjąć. Z drugiej strony, Wojciechowski okazał się pożyteczny – pokazał Bońkowi, że kolejną kadencję trzeba poświęcić także na to, by wypromować godnego następcę (Marka Koźmińskiego), bo licho nie śpi.
KRZYSZTOF STANOWSKI