Dawno temu, za górami, za lasami, istniał sobie piłkarz Patryk Małecki. Strzelał sporo goli i notował sporo asyst, przez co był regularnie powoływany do reprezentacji Polski. Co prawda wróżono mu pewne kłopoty ze względu na tzw. problem z głową, ale też nikt nie mógł przypuszczać, że facet tak szybko spadnie na samo dno, a jego historia okaże się tak bardzo smutna.
Sześć sezonów temu, w rozgrywkach 2010/11, Małecki prezentował swój normalny, wysoki poziom. W 28 meczach zdobył siedem goli i drugie tyle wypracował, a Wisła sięgnęła po mistrzostwo Polski. A potem nastał niemal pięcioletni okres niewyobrażalnej posuchy. Do marca tego roku ten ofensywnie usposobiony skrzydłowy potrafił jedynie wyrównać w klasyfikacji kanadyjskiej bilans ze swojego ostatniego dobrego sezonu. Patryk rozegrał w tym czasie 101 spotkań, w których sześć razy trafił do siatki i wypracował kolegom ledwie osiem goli. Tym sposobem stał się też synonimem boiskowej bezproduktywności oraz flagowym przykładem piłkarza jadącego na nazwisku.
Rzecz jasna mniej lub bardziej świadomie Małecki próbował poprawić swoją sytuację, ale oczywiście bez skutku. Nie pomogło ani odejście z Wisły, ani współpraca z Dariuszem Wdowczykiem, a także każdym innym szkoleniowcem w Szczecinie, wreszcie nie pomógł też powrót do Wisły. Z perspektywy czasu można ocenić, że recepta na problemy Patryka była całkiem blisko, wręcz na wyciągnięcie ręki, ale zawodnik tylko się o nią ocierał. Otóż sekret polegał na współpracy właśnie z Wdowczykiem, ale w Krakowie, w barwach Wisły. Jak widać, czasem i takie szczegóły mają bardzo duże znaczenie.
Kiedy obaj panowie spotkali się w Szczecinie, dla obu był to okres mocno frustrujący. Małecki zagrał pod Wdowczykiem 23 razy w lidze, nie strzelił ani jednego gola i zaliczył dwie asysty, co było na tej pozycji jednym z najgorszych wyników w całej Ekstraklasie. W tym kontekście mało kto wierzył, że drugie spotkanie tej pary nagle przyniesie nadspodziewanie dobre efekty. A jednak tak się właśnie stało.
Odkąd Wdowczyk objął Wisłę, Małecki znowu zaczął bronić się liczbami, co było widać chociażby wczoraj w meczu z Bruk-Betem, w którym wypracował dla drużyny obie bramki (chociaż rzut karny był mocno naciągany). W drugim, krakowskim podejściu do współpracy na linii Wdowczyk-Małecki mamy klasyczny wariant win-win, bo skrzydłowy Wisły – nie dość, że wreszcie ciągnie za sobą całą drużynę – strzela i asystuje. W 23 ligowych meczach zdobył sześć goli, a kolejnych dziewięć wypracował. A to o jedną asystę lepszy wynik, niż ten z ponad stu ligowych meczów rozegranych na przestrzeni pięciu ostatnich lat.
Fakty są więc takie, że ze ścisłej czołówki najbardziej bezproduktywnych piłkarzy ligi Małecki trafił na zupełnie przeciwny biegun, bo poprawił się mniej więcej pięciokrotnie. Odkąd ponownie pracuje z Wdowczykiem, wypracowuje gola dla Wisły średnio raz na 135 minut, a pamiętajmy, że “Biała Gwiazda” nie jest już żadną potęgą i jeszcze niedawno potrafiła przegrać siedem ligowych meczów z rzędu. Co więcej, obecna skuteczność Małeckiego to dokładnie ten sam poziom, jaki prezentował w najlepszych latach swojej kariery.
Co nas w tym wszystkim najbardziej dziwi? Że współpraca Wdowczyka z Małeckim wypaliła dopiero za drugim razem. Jakkolwiek spojrzeć, obaj panowie pasują do siebie pod względem charakterologicznym i można było zakładać, że jeden do drugiego powinien względnie szybko dotrzeć. Owoce wspólnej pracy przyszły jednak później niż się spodziewano, ale i w tym przypadku sprawdza się stara życiowa prawda, że lepiej późno niż wcale.
Fot. FotoPyK