– Nie oszukujmy się – w Lechii panowała bieda, było ciężko i każdy z piłkarzy chciał się wybić, może ktoś ich kupi i – faktycznie – awansowaliśmy do pierwszej ligi, a oni porobili kariery. Podchodzili do tego komercyjnie, byłoby dziś niesprawiedliwością mówić inaczej. Graliśmy dla kibiców – tak, dla miasta – tak, dla klubu – tak. Ale każdy z nich grał także dla siebie, żeby się pokazać i zabłysnąć w tej piłce – mówi Jerzy Jastrzębowski, były trener Lechii Gdańsk. Jeden z autorów największych sukcesów klubu, bo w 1983 roku gdańszczanie zdobyli Puchar i Superpuchar Polski, a następnie zagrali z wielkim Juventusem. Zapraszamy na rozmowę ze szkoleniowcem.
Kiedyś to pańska Lechia, jako ten zespół z niższej ligi, eliminowała faworytów, niedawno zaś sama została wyrzucona za burtę pucharu przez Puszczę Niepołomice. To brak zaangażowania, lekceważenie rywala?
Na pewno jest to kompromitacja. Przecież drużyna mająca takie aspiracje nie może sobie pozwolić na coś podobnego, puchar to najkrótsza droga do Europy. Twierdziłem i twierdzę nadal, że zbyt łatwo przeszło się w Lechii po tej porażce do porządku dziennego. Gdzieś wyczytałem, że piłkarze się biczują, a nie o to chodzi, po prostu nie może tak być – jeśli w kadrze jest prawie 30 zawodników, reprezentanci Polski i innych krajów, a jedzie się gdzieś do Niepołomic i przegrywa, to jest to kompromitacja i osobiście nie przyjmuję jakiegokolwiek tłumaczenia.
Mówi pan, że za łatwo przeszło się do porządku dziennego, trzeba było wyciągnąć konsekwencje?
Oczywiście, klub powinien je wyciągnąć w stosunku do zawodników i wszystkich ludzi, którzy byli zaangażowani w spotkanie, nie chcę bowiem jednostkowo kogoś obarczać winą.
Finansowe?
Nie wiem, zostawiam to pod rozwagę klubu, natomiast wszystko wyszło za łatwo – w prasie przeprosiny i tyle, do mnie to nie dociera.
Drużyny, które pan ogrywał w drodze po Puchar Polski, też się kompromitowały?
Myślę, że tak. Przypomnę – byliśmy wtedy w trzeciej lidze, graliśmy w pucharze z Widzewem, Śląskiem, Ruchem, Zagłębiem Sosnowiec, czyli drużynami z pierwszej ligi, gdzie grali reprezentanci Polski. Lekceważono nas, bo nie sądzono, że klub grający tak nisko może czymkolwiek zagrozić, ale rzeczywistość okazała się dla nich smutna, a dla nas wesoła. Dzisiaj Lechia gra w Ekstraklasie, a myśmy byli nieznani, występowało u nas 80 % wychowanków, młodych chłopaków, którzy mieli jednak talent, bo potem to potwierdzili w kadrze i pierwszej lidze, choćby Jacek Grembocki. Nawet gdyby teraz Lechia zdobyła Puchar Polski, byłoby to zupełnie nieporównywalne do tamtego sukcesu.
Taki Widzew wtedy był mistrzem kraju.
Tak, z takimi zawodnikami jak Smolarek, Wójcicki, Młynarczyk… Wie pan, same te nazwiska świadczą o sile. A te wszystkie drużyny przyjeżdżały w najmocniejszych składach, nie było lekceważenia w takim sensie, że wystawiali drugi zespół. Lekceważono nas już na boisku, ale stało się to, co najpiękniejsze w piłce – nie wygrywały nazwiska, tylko drużyna.
Czytałem na przykład, że dwóch zawodników Zagłębia Sosnowiec, powiedziało pańskim piłkarzom, że to już koniec Lechii w pucharze.
Myśmy z nimi akurat grali w Starogardzie Gdańskim, bo w Gdańsku kibic wpadł na murawę, uderzył sędziego, dostaliśmy karę i graliśmy tam, notabene miejscu dla nas bardzo przyjaznym. Jeździliśmy tam bowiem na zgrupowania przed meczami. A co do tych rozmów – traktowano nas jak kopciuszka, może też mówieniem, że nie mamy szans, chcieli nas podejść psychologicznie. Rzeczywistość była jednak inna.
Który z tych meczów był najtrudniejszy?
Nie było dla nas łatwych meczów, do każdego podchodziliśmy na zasadzie – wygraliśmy poprzedni, spróbujmy powalczyć i teraz. Nikt rozumny nie zakładał, że zdobędziemy Puchar Polski. W każdym spotkaniu była w nas jednak wiara, żebyśmy powalczyli i dali z siebie wszystko. Ale jaka była wtedy sytuacja? Myśmy ostatni mecz w roku grali dwa tygodnie po rundzie jesiennej, trzeba było więc tę formę jakoś utrzymać. A to nie było tak jak obecnie w Lechii – tam gdzie jest teraz sztuczna płyta, my mieliśmy parking samochodowy, a tam gdzie jest płyta trawiasta, my graliśmy na tak zwanej Saharze. Nie było boisk, na których można sobie pięknie potrenować, a po rundzie jesiennej to jeszcze jest błoto, deszcz i musieliśmy to znosić. Godna podkreślenia jest więc postawa chłopaków, że mieli ambicje coś udowodnić.
Miał pan o tyle łatwiej, że nie było trudno o motywację.
Zdecydowanie, każdy z tych chłopaków chciał się pokazać. Nie oszukujmy się – w Lechii panowała bieda, było ciężko i każdy chciał się wybić, może ktoś ich kupi i – faktycznie – awansowaliśmy do pierwszej ligi, a oni porobili kariery. Podchodzili do tego komercyjnie, byłoby dziś niesprawiedliwością mówić inaczej. Graliśmy dla kibiców – tak, dla miasta – tak, dla klubu – tak, ale każdy z nich grał także dla siebie, żeby się pokazać i zabłysnąć w tej piłce.
To się udało, bo przyszedł mecz z Juventusem, ale przed nim – zgrupowanie na Półwyspie Apenińskim
Dostaliśmy zaproszenie od Johny’ego Riviera, dziennikarza, który wyjechał z Włoch do Polski. Było to dla nas zaskoczenie, bo już za Puchar Polski dostaliśmy tygodniowe wczasy nad Balatonem, gdzie można było pojechać z rodzinami. Te Włochy to pewnie po to, żeby nas przedstawić, bo znali tam Widzew czy inne kluby, ale Lechii – nie. Dzięki temu mieliśmy okazję spotkania z papieżem, nie wiem, jakim cudem to się udało, jak to Johny załatwił, ale uczestniczyliśmy w audiencji w Castel Gandolfo. Z perspektywy lat ja będę powtarzał, że nagrodą za to wszystko była możliwość gry z Juventusem, a przez to mogliśmy spotkać się z Janem Pawłem II. To było wyróżnienie, a nie żadne inne sprawy finansowe.
Skąd się wziął River?
Myśmy wtedy nie wiedzieli, co to za postać, nikt się w jego historię nie wgłębiał. Teraz po latach wyczytałem, że był menadżerem, sprowadzał zespoły pieśni i tańca do Włoch, pomagał potem Widzewowi, obrotny człowiek. Wtedy się tym nie interesowaliśmy, wystarczyło nam zaproszenie, graliśmy mecze w La Spezii, nawet w Lugano w Szwajcarii, to było pewnie dla niego opłacalne i też na tym zarobił, bo nikt charytatywnie tego nie organizował. Może też przez to, że Lechia była drużyną Wałęsy, chciał sobie zrobić reklamę, ale nie wiem, nie chcę dorabiać historii. Dla nas to był istotny wyjazd, ponieważ to nie te czasy co dziś, że każdy może wsiąść w samolot i wylecieć, to była wtedy przygoda.
On podobno uratował drugi mecz, który wisiał na włosku. Chodziło o 80 centymetrową przerwę pomiędzy barierkami a trybunami, przez którą kibice mogli dostać się na plac gry i zakłócić zawody. Zaproponował rozwieszenie w tym miejscu reklamy papierosów marki Marlboro.
To już bardziej sprawy techniczne, nie wgłębiałem się w nie, na pewno były jakieś perturbacje. Ale poza tym, stadion był w opłakanym stanie i przed meczem z Juventusem dzień i noc wylewali trybuny betonem, także dzięki temu spotkaniu ten stadion przetrwał do dzisiaj – praktycznie się nie zmienił, dorobiono jedynie krzesełka plastikowe. Wyremontowano nawet dzięki temu spotkaniu także szatnie, myśmy swoją nawet oddali Juventusowi, bo była większa i lepsza, sami poszliśmy do mniejszej.
Z jakim nastawieniem można pojechać do Juventusu na takie spotkanie?
Co będę dorabiał – z takim, że jedziemy do drużyny, gdzie gra siedmiu mistrzów świata, Boniek i Platini, a my tydzień wcześniej graliśmy z materiałami – Wełną Rogożno i Elaną Toruń. Kwestia wyniku była zamknięta, wiadomo kto awansuje, ale mieliśmy zamiar się pokazać, odłożyć na bok wszystkie obawy, choć one oczywiście też były. Jesteśmy tylko ludźmi i każdy z nas się martwił, żeby nie było 15-20:0, bo przyjeżdża drugoligowa drużyna do Juventusu. Przede wszystkim chcieliśmy zaprezentować się godnie, żeby ludzie przyszli na mecz w Gdańsku. O tym się nie mówi, ale po przyjeździe z wynikiem 0:7 tutaj czekało na nas kilkaset kibiców, czyli zostaliśmy przyjęci jak zwycięzcy, a nie przegrani. Doceniono to, o co nam chodziło, a więc podjęcie walki. Patrząc z perspektywy na te bramki, które traciliśmy – można było ich uniknąć, ale wynik był ustalony i tak.
Karykatura z Przeglądu Sportowego – trzeba przyznać, że trafna
Boniek po meczu przebierał się i kąpał w waszej szatni?
Tak, ja miałem też tę przyjemność, że grałem przez krótki czas ze Zbyszkiem w jednej drużynie, w Zawiszy Bydgoszcz,. Boniek wszedł do szatni, przywitał się, poszedł do chłopaków, wykąpał i przebrał, przyjemny gest. Myślę, ze mogę nazywać go Zbyszkiem, pan prezes się nie pogniewa.
Początek był niezły, Maciej Kamiński nawet prawie strzelił gola.
Przez 20 minut oni byli zaskoczeni, że nie mieli żadnej sytuacji – Gentile grał z lewej strony i co chwile podbiegał do Trapattoniego, żeby porozmawiać. Staraliśmy się podjąć walkę, ale pierwszą bramkę straciliśmy po zderzeniu Tadzia Fajfera i Andrzeja Salacha, wtedy się posypało.
Udało się też obronić jedenastkę.
Tak, Fajfer obronił karnego Rossiemu. To też jest znamienne, że bardziej niż wynik pamięta się tę sytuację, kiedy reprezentant Lechii obronił jedenastkę przeciwko reprezentantowi Włoch.
Bo wydaje mi się, że – choć to małe sukcesy – to przy okazji takiego meczu można je przypominać.
Zdecydowanie, dlatego tak doceniam to przyjęcie od kibiców, bo nie spodziewałem się karcenia, ale czegoś bardziej w myśl – drużyna przegrała 0:7, przyjeżdża i tyle. A ludzie późną porą, koło północy czekają na nas i chcą podziękować za walkę.
Też czytałem, że ze sporej grupy osób wylatującej do Turynu, część do Polski nie wróciła.
Tak, bo wyczarterowano samolot i trzeba było znaleźć pieniądze, żeby ten samolot opłacić. Nie dość, że poleciało dużo notabli, to jeszcze sporo kibiców. I ci fani, którzy się dołożyli, wyczuli moment, że można nie wrócić na samolot z meczu, a podejrzewam, że nawet na stadionie nie byli. Poprosili o azyl i zostali.
Pan i piłkarze o tym też myśleli?
Nie, o tym nie było mowy. Dla nas to było za duże przeżycie, a jeszcze mieliśmy w pamięci rewanżowy mecz w Gdańsku.
A jak wspomina pan Trapattoniego? Zaprosił choć na kawę?
Nie, normalne przywitanie i tyle. Byliśmy drużyną anonimową, a dla mnie to już było wielkie wyróżnienie – bo to była moja pierwsza praca trenerska – że stanąłem naprzeciwko takiej sławie od razu.
Jesteśmy przy meczu rewanżowym i chyba znów nie ma pan problemów z rozmową motywacyjną.
Zdecydowanie. Dzisiaj to jest w miarę normalne, ale ta atmosfera przed meczem była wtedy niezapomniana, ludzie dzwonili, przychodzili do klubu, rezerwowali bilety, tych praktycznie nie ma, więc dzwonią do domu i proszą o pomoc. Teraz to może się wydawać nic takiego, wtedy ogromna rzecz. Człowiek był dumny, że może uczestniczyć w czymś takim. Przed spotkaniem byliśmy na zgrupowaniu w Starogardzie, wsiadamy do autobusu i prowadzi nas milicja z przodu i z tyłu na motocyklach. Dla nas, drugoligowej drużyny, która jeździła na mecze – w cudzysłowie – zdezelowanym autobusem, rzecz ogromna. Przybywamy 1,5 godziny przed starciem na stadion, a tam pełno ludzi, niewyobrażalne. Wchodzę do szatni, odprawa była już wcześniej, i trudno o większą motywację. Po prostu wyjdźmy, pokażmy się, dajmy z siebie wszystko dla tych ludzi. I ten remis był blisko, ale tak musiało się widocznie skończyć. Nie zawiedliśmy i najlepszym dowodem na to jest fakt, że ludzie to wspominają.
To prowadzenie 2:1 jakim było szokiem? Wielkim czy ogromnym?
Bardzo duży szok, nie oszukujmy się, z jednej strony wszyscy chcieliśmy, żeby ten mecz się szybko skończył, ale nie w tym momencie, tylko tym wynikiem, bo atmosfera była wspaniała. To jest trudne do opisania, kiedy wchodzi się na boisko i to niesie. Mnie niosło jako trenera, myślę, że piłkarzy podwójnie, wspaniale się grało. Nie ma gwizdów, wyzwisk, tak jak dzisiaj – Lechia grać, przepraszam, kurwa mać, nie. To była zupełnie inna sprawa, wszyscy doceniali różnicę klas i zaangażowanie. My też się spotykamy z chłopakami w oldbojach i mówimy, że nasza gra naprawdę wyglądała całkiem nieźle na tle tak silnego zespołu.
Otoczka meczu, czyli obecność Wałęsy i okrzyki „Solidarność!” pomagały piłkarzom? Właściwie ta świadomość, że biorą udział w wydarzeniu historycznym.
Solidarność była już wcześniej, okrzyki też, mecz z Juventusem był kulminacją. W Lechii grali młodzi ludzie, Jacek Grembocki, Darek Wójtowicz, bracia Wydrowscy – 18 lat,Tadziu Fajfer – 24, poza Leszkiem Kulwickim, który miał 32 lata to byli chłopcy i nie dorabialiśmy polityki. Myśmy to oczywiście słyszeli i byli dumni, że jesteśmy z miasta w którym rodzi się Solidarność, ale nasz udział był sportowy, żaden inny. Nie dopisujmy sobie zasług. A o tym, że pojawił się pan Wałęsa, dowiedzieliśmy się później. Wcześniej do mnie takie informacje nie docierały, uświadomiliśmy to sobie w momencie, kiedy reporterzy pobiegli w jedną stronę.
A bolało to podwójnie, że o wyniku przesądził Polak?
Nie, to tylko świadczyło o profesjonalizmie Zbyszka. On cenił nas i gratulował postawy w obu meczach, ale to jest profesjonalista, tak do tego podchodził i grał na sto procent. A dla mnie to też była cenna rzecz, że oni przegrywali 2:1 i Trapattoni musiał wpuścić Bońka i Platiniego, bo nie chciał przegrać, porażka z drugoligową Lechią byłaby dla niego trudna. To znak, że potraktowali nas poważnie.
Kto był w tamtej ekipie kluczowy dla pana, Kulwicki?
Tak, gdy przejmowałem ten zespół, to spora część tych chłopców zdobywało ze mną trzecie miejsce na Spartakiadzie młodzieży i stwierdziliśmy, że potrzebujemy jednego-dwóch doświadczonych, samymi młodymi byłoby ciężko. Leszek chciał odchodzić, rozmawialiśmy szczerze, dosyć długo i na moją prośbę zdecydował się zostać. Myślę, że z perspektywy czasu nie żałuje.
A kto z kolei mógł zrobić większą karierę? Tu postawię na Grembockiego.
Dlaczego? Zrobił przecież dużą karierę, grał w reprezentacji i był mistrzem Polski z Górnikiem. Ja żałuję, że Bolek Błaszczyk nie został, pomógł nam jesienią, a na drugą rundę przeszedł do pierwszoligowego Bałtyku Gdynia. Wybrał taką drogę.
Z kolei patrzę na pana karierę i poza Legnicą, cały czas był pan związany z regionem – nie liczył pan na trochę więcej po Pucharze Polski, Superpucharze i meczach z Juve?
Zrobiłem błąd, że po pracy w Lechii zdecydowałem się na pracę w Gryfie Słupsk. Powinienem odczekać chwilę, parę lat temu, gdy spotkałem się z Jackiem Grembockim, to mówił: „panie trenerze, w Górniku Zabrze była rozważana pana kandydatura”. A tutaj nie chciałem zostać bez pracy, zdecydowałem się na trzecioligowy Gryf, pewnie byłyby inne propozycje. Chociaż miałem taką z Polonii Bytom, byłem nawet tam na rozmowach, ale powiem uczciwie, jak posłuchałem języka Ślązaków, to ich nie rozumiałem. Oni mają swoją gwarę i pomyślałem sobie, że to nie jest praca dla mnie, nie rozumiem też ich mentalności. Tak się ta trenerka potoczyła, byłem też w Pomezanii Malbork, awansowałem z nią do drugiej ligi i gdyby nie zrezygnował prezes, byłaby duża szansa na coś więcej. Tam grał Jacek Manuszewski, Bogdan Lizak, Marek Kwiatkowski, Sylwek Wyłupski, oni potem zabłysnęli w ekstraklasie.
A kibice mieli pretensje o pracę w Arce?
Nie, to były inne czasy, poza tym należy przyjąć jedną zasadę – trzeba pracować tam, gdzie cię chcą. Z Arką awansowałem do drugiej ligi, każdy wiedział, że jestem lechistą, ale nie było problemu. Teraz pracuję w Bałtyku, miło że mnie doceniają, prowadzę tam młody zespół, rocznik 99 i jeszcze zostałem koordynatorem młodzieży, to wyróżnienie.
Do Lechii też pan jednak wracał.
Tak, pracowałem w niej trzykrotnie. Ostatni raz byliśmy w A-klasie, nie było wielkiego budżetu, bo na pensje – choć trudno to tak nazwać – składali się kibice. Graliśmy, nie ubliżając nikomu, w małych miejscowościach i nikt z nas nie uciekał. Ja zdecydowałem się tu pracować, osiągnęliśmy tu sukces, awansowaliśmy do IV ligi, rozstawałem się z zespołem, gdy awans do III ligi był praktycznie pewny. Rozstaliśmy się za porozumieniem stron, zdecydowano, że wyniki są jednak za słabe.
Wspominał pan, że grał razem z Bońkiem. Jak toczyła się z kolei pana kariera piłkarska?
Nieskromnie powiem, że byłem określany jako talent piłkarski, debiutowałem jako 16-latek i strzeliłem dwie bramki, wtedy grałem z panem Koryntem i Łazarkiem, którzy kończyli kariery. Ja zawiesiłem buty na kołku w wieku 28 lat przez nieszczęśliwy wypadek – 3-letni syn złamał nogę w biodrze, miał dwie nogi w gipsie z taką sztachetą, trzeba było się nim zająć, żona nie dałaby rady go nosić. Pisałem do klubu – drugoligowej Goplani Inowrocław – że mam zwolnienie i nie zmyślam, oni go nie przyjęli i zrezygnowałem z piłki w ogóle, uniosłem się ambicją. Chyba zbyt pochopnie, mogłem jeszcze długo pograć.
Czego zabrakło, żeby wyjść poza poziom drugiej ligi?
Zawziętości. Takiego mocniejszego charakteru, przyłożenia się do tego wszystkiego, bo sama gra w piłkę przychodziła mi łatwo.
Głowa nie wytrzymała, tak?
Nie wytrzymała. Staram się teraz zawodnikom tłumaczyć, że nie tylko talent, ale i podejście całościowe się liczy, piłka nie uznaje traktowania z boku. Albo na całość, albo w ogóle. Tak jak Zbyszek Boniek to robił.
Było już po nim widać w Bydgoszczy, że zrobi karierę?
Zdecydowanie. Wyróżniał się tym, że obrał sobie cel i do niego dążył, miał charakter, którego mi zabrakło.
Jest niedosyt w obu karierach, zarówno tej piłkarskiej, jak i trenerskiej?
Jest, nie ukrywam tego. Bardzo liczyłem, że tak jak zacząłem karierę – piłkarską i trenerską – tak zamknę ją w Lechii. Nie narzekam, ale jako lechista człowiek liczył, że wróci – tak się nie stało, trudno.
Chodzi pan na mecze Lechii?
Nie.
Dlaczego?
Mam swoje zajęcia, a z drugiej strony, jest jakieś niedocenienie tego, co żeśmy zrobili dla tego klubu – mówię dla nas, czyli Jacka Grembockiego, Olka Cybulskiego i tak dalej.
Mówi pan o pracy w Lechii?
Tak. Żebyśmy się dobrze zrozumieli – nikt nie chce niczego otrzymać za zasługi, bo jeśli ktoś chce zobaczyć moje osiągnięcia, może łatwo wejść w internet i sprawdzić. Każdy z nas by się źle czuł, gdyby coś dano nam za dokonania. Liczyłem jednak, że to będzie ładne koło – że zacznę karierę w Lechii i tam ją też skończę.
Rozumiem przeszłość, ale klub też nie może sobie pozwolić, żeby zatrudnić każdego z tamtej ekipy.
Skoro uznali, ze nie – ich prawo, ale pozwoli pan, ze będę miał swoje zdanie.
Może inne, choć symboliczne uhonorowanie byłoby dobre?
Wie pan, to że otrzymałem karnet… mnie stać na karnet. Nie traktuje tego w takich kategoriach, że to jest uhonorowanie. Nie każdy z nas przyjąłby ofertę, ale taka w ogóle nie padła.
Wróci pan jednak na stadion?
Ja kibicem Lechii zawsze będę, ona zawsze będzie moim klubem. Lechia jest za głęboko, żeby powiedzieć, że nie. Nie przesądzam, na dzisiaj jest jak jest, jestem zadowolony z pracy w Bałtyku, cieszę się, że tam mnie doceniono
Rozmawiał Paweł Paczul
fot. 400mm.pl