Wśród Duńczyków powołanych na mecz z Polakami jest Kasper Schmeichel, który w pierwszym spotkaniu eliminacyjnym z Armenią nie wystąpił z powodu kontuzji. Jeśli znacie jego historię, to zapewne wiecie, iż mogłaby ona potoczyć się trochę inaczej – bramkarz Leicester City, sensacyjnego mistrza Anglii z poprzedniego sezonu, mógłby przybyć dziś do Warszawy jako jeden z bramkarzy reprezentacji Polski. Jego ojciec, Peter, legenda Manchesteru United, formalnie do siódmego roku życia był Polakiem. Nad Wisłą urodził się bowiem dziadek Kaspera, Antoni Schmeichel, którego bardzo ciekawe losy też warto poznać.
– Mój wnuk ma niewątpliwie duży talent, nie wiem jednak, czy nawiąże do sukcesów ojca – komentuje najstarszy ze Schmeichelów, który dla najbliższych jest po prostu „Tolkiem”. Z niepozowaną szczerością mówi, że nazywanie go ciekawym człowiekiem to gruba przesada. Jakby normalnością była przyjaźń z sir Aleksem Fergusonem i Zbigniewem Cybulskim czy znajomość z Władysławem Szpilmanem.
– Ja jestem ciekawą osobą? (śmiech) Ja mam ponad 80 lat i w ogóle jestem nieciekawy – ucina płynną polszczyzną moją prośbę o rozmowę. Ostatecznie daje się jednak namówić na niedługą pogawędkę.
Grał w Legii
Chełmża. To 20 km na północ od Torunia. Właśnie tutaj, przy ulicy św. Jana, mieszkał Antoni Schmeichel. Urodził się w Wąbrzeźnie, ale musiał przeprowadzić się do pobliskiej miejscowości, ponieważ spotkała go tragedia. W czasie wojny z rąk niemieckiego okupanta zginęli jego rodzice. Wraz z rodzeństwem zamieszkał z dziadkami od strony matki.
– Była nas czwórka. W Chełmży, w domu dziadków mieliśmy dużo miłości. Wspaniale wspominam swoje dzieciństwo. Uprawiałem sport, trenowałem nawet w klubie Legia Chełmża. Były tam różne sekcje. Boks stał na bardzo wysokim poziomie. Też trochę boksowałem. W latach 50. liczyliśmy się w Polsce. Pamiętam Zbigniewa Cebulaka (reprezentant kraju, trzykrotny mistrz Polski juniorów – red.), Alfreda Palińskiego (brązowy medalista mistrzostw Europy w Mediolanie w 1951 – red.). No i oczywiście piłka nożna. Grałem na wszystkich pozycjach, nie miałem swojej ulubionej. W pobliskim Ostaszewie był też żużel, ale za bardzo nie mieliśmy sprzętu do jeżdżenia – dodaje.
Zdaniem burmistrza Chełmży, Jerzego Czerwińskiego, ma on w mieście wielu znajomych i przyjaciół. – Kiedy był w Chełmży, to się ze mną kontaktował. Osoba z bardzo ciekawym życiorysem. Niewątpliwie jest to człowiek z duszą artysty. Traktuje życie w taki sposób, że można się od niego wiele nauczyć. Bardzo życzliwy, otwarty, ale lubi mieć swoje zdanie. Najbardziej niesamowite jest to, że ciągle ma plany na przyszłość – mówi Czerwiński.
Marek Zając, były trener Legii Chełmża, dzisiaj grającej w IV lidze, doskonale pamięta Schmeichela. Jak wspomina, odwiedza on czasami swoją rodzinną miejscowość, ale przyjeżdża sam, bez syna i wnuka. – Spotkałem go na stadionie w Chełmży. Dzielił się swoimi spostrzeżeniami na temat niższych lig. Klub korzystał z piłek zakupionych przez Schmeichelów, a nawet z rękawic bramkarskich od Petera – relacjonuje Zając.
Rafał, piłkarz Legii Chełmża, pomagał wnosić Schmeichelowi kartony i meble do mieszkania. Zwrócił uwagę na jego pogodne usposobienie i poczucie humoru. Jak mówi, w pudłach były pamiątki Petera. – Nie mogłem w to uwierzyć – podkreśla.
Skandynawska miłość
Czasy komunizmu. Schmeichel kończy szkołę muzyczną w Toruniu. Marzy o wielkiej karierze i z tego powodu jedzie nad morze. Pracuje w Teatrze Wybrzeże. – Wówczas teatr ten miał niesamowitą obsadę, prezentującą najwyższy poziom artystyczny – opowiada. Miłość do muzyki umożliwia mu poznanie największych sław tamtego okresu. Jako instrumentalista współpracuje z gdańskim kabaretem Bim-Bom. – Z racji tego, że miałem wykształcenie muzyczne, pomagałem przy wystąpieniach tego kabaretu. Zbigniew Cybulski, który objął opieką artystyczną całe przedsięwzięcie, był moim przyjacielem. To był fajny człowiek. Ze Zbyszkiem spotykaliśmy się codziennie. Znałem jego żonę – Elkę. Grałem w zespole jazzowym, dużo podróżowałem. Z Władysławem Szpilmanem też zakolegowałem się na wybrzeżu.
W 1961 roku decyduje się na wyjazd do Danii. Jedną z najważniejszych przyczyn, która skłania go do emigracji, jest znajomość z piękną Dunką. – Zakochanie to duże słowo. Na początku były rozmowy, spotkania. Z Igą poznał mnie mój przyjaciel, Hubert Paździor. To było w Sopocie. Rzeczywiście, zostawiłem wszystko i pojechałem do Danii. Mamy czwórkę wspaniałych dzieci. Trzy córki i syna Petera.
Z Fergusonem na „Ty”
Kiedy pytam o rok 1992 i złoty medal dla Danii w jego głosie słychać ożywienie. – Wszystko działo się niezwykle szybko i trochę przypadkowo. Pojechaliśmy do Szwecji za Jugosławię, która została wykluczona. Niewątpliwie był to wielki sukces, a Peter przeszedł do historii – mówi. Nie mogłem też nie wspomnieć o dramatycznym finale w 1999 roku na Camp Nou. Czy był Pan tam, pytam? – Jasne, że byłem. Widziałem na żywo wszystkie mecze Manchesteru United w tamtym sezonie Ligi Mistrzów. To było coś fantastycznego. Bayern prowadził do 90 minuty 1:0, potem dwa rzuty rożne i nagle 1:2. Zamieszanie w polu karnym przy pierwszym kornerze zrobił mój syn. Wyleciał ze swojej bramki.
Słychać, że jest na bieżąco, jeśli chodzi o wiadomości sportowe. Ma też odpowiedź na to, dlaczego tak mały kraj jak Dania „produkuje” tyle piłkarskich talentów. – W Danii mieliśmy kiedyś takiego niemieckiego szkoleniowca, nazywał się Sepp Piontek (ur. we Wrocławiu – red.), to on wprowadził do reprezentacji Danii prawdziwy profesjonalizm. Jego asystentem był Richard Moller Nielsen, który potem, w 1992 roku, wywalczył złoto ME. W Danii jest bardzo dużo talentów. U-17, U-19, U-21 – to wszystko funkcjonuje. Rozwojem młodzieży zajmuje się nie tylko Duński Związek Piłki Nożnej, który przygotowuje konkretne plany i wytyczne dla klubów, ale też państwo – tłumaczy.
W 2013 roku u bram „Teatru Marzeń” stanął pomnik Sir Aleksa Fergusona. Brązowa rzeźba stoi w sąsiedztwie szklanej ściany stadionu, sięgającej do nieba, przynajmniej takie sprawia wrażenie. Legendarny szkoleniowiec ma też swoją ulicę. Dotychczasowa Borough and Water’s Reach została przemianowana na Sir Alex Ferguson Way. Aleja znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie Old Trafford, naprzeciwko Sir Matt Busby Way. – Ferguson to mój serdeczny przyjaciel. Fajny chłopak jest. Nie raz mieliśmy okazję spotkać się na płaszczyźnie prywatnej – mówi „z uśmiechem w głosie”. Nie chce jednak zdradzać szczegółów znajomości. – Ferguson był wyjątkowy. Budował legendę Manchesteru United. Miał swój styl i umiał stworzyć niepowtarzalną atmosferę. – Jak budował ten klimat w szatni? – zagaduję. – To, co się dzieje w szatni, to jest tajemnica… – kończy.
Tomasz Danelczyk