Informacja, która uderza po oczach bardziej niż wypracowanie Franza Smudy: Dida dopiero rok temu zawiesił buty na kołku. Tak, mówimy o gościu, który dokładnie dziś obchodzi swoje 43. urodziny.
Wiadomo, że kariera bramkarzy trwa dłużej, ale Dida to postać tak zakurzona, że datę jego debiutu typowalibyśmy mniej więcej na erę kamienia łupanego. Legenda czerwonej części Mediolanu, a przecież niewiele wskazywało na to, że wyrobi sobie tam taką pozycję. W pierwszym roku we Włoszech spisywał się jako tako, klub wypożyczył go bez większego żalu aż na dwa lata do Corinthians. Ten jednak wrócił i w zasadzie z miejsca stał się pewniakiem w Milanie. Ba, filarem, zaporą momentami nie do przejścia.
To była typowa kariera z opóźnionym zapłonem. Zanim trafił do Włoch, przez osiem lat podbijał co najwyżej krajowe boiska. Jedynym jego zagranicznym epizodem – kompletnie nieudanym, bo nie zagrał tam ani minuty – był FC Lugano. Nie brzmi zbyt obiecująco, prawda?
Dida idealnie wpasował się idealnie w układanki na początku Alberto Zaccheroniego, a później Carlo Ancelottiego. Łącznie w barwach „śrubokrętów“ (nazywali ich tak kibice Interu, ponieważ w dawnych czasach bogatsi byli za niebieską częścią stolicy Lombardii, a za Milanem stereotypowi robotnicy) rozegrał 302 spotkania w Milanie i brał udział w chyba największym „comebacku“ w dziejach, z Liverpoolem w 2005 roku, w Stambule. Bilans w reprezentacji też nie przynosi wstydu – rozegrał w niej 91 spotkań i został okrzyknięty jednym z najlepszych Brazylijskich bramkarzy w historii. O ile nie najlepszym.
Dida, sto lat. Oby wszyscy wspominali cię równie miło, co Grzesiek Krychowiak na konferencjach.