Moglibyśmy powiedzieć, że forma polskich napastników to samograj pod wysokobudżetowy hollywoodzki western. Moglibyśmy sugerować, że Nawałka powinien grać nowatorską taktyką 2-3-5, dzięki której wygrywałby wszystkie mecze 10:9. Ale wszelkie żarty i metafory bledną w obliczu liczb: mamy połowę września, a reprezentacyjni snajperzy strzelili już 36 bramek, do których dorzucili 10 asyst. Żegnajcie na zawsze czasy, gdy wychodziliśmy na Wembley grzejącym ławę w Pampelunie Trzeciakiem.
Konkrety, konkrety. Dajmy liczbom rozwinąć skrzydła:
ROBERT LEWANDOWSKI: Sześć meczów. Dziewięć goli. Dwie asysty. A wszystko w 540 minut.
ARKADIUSZ MILIK: Pięć meczów. Sześć goli. 306 minut.
ŁUKASZ TEODORCZYK: Dziewięć meczów. Siedem goli. Dwie asysty. 639 minut.
KAMIL WILCZEK: Szesnaście meczów. Dziesięć goli. Sześć asyst. 1221 minuty.
MARIUSZ STĘPIŃSKI: Osiem meczów. Cztery gole. 526 minut.
Polski napastnik na początku jesieni sezonu 16/17 – bramka lub asysta co 63 minuty. Regularny jak w szwajcarskim zegarku. Chłopaki grają w różnych ligach – przed Bayernem wszyscy w Bundeslidze wychodzą na miękkich nogach, Stępiński swój dorobek budował jeszcze w Ruchu Chorzów, Wilczek strzelał gole Islandczykom. Ale choć konteksty bramek są różne, tak łączy ich wszystkich jedno: robią to, co do nich należy, czyli po prostu są skuteczni, skuteczni jak diabli. Takiego dobrobytu nie pamiętamy, natomiast pamiętamy czasy, gdy rezultaty Teodorczyka już wystarczałyby, aby od niego selekcjoner zaczynał ustalanie pierwszej jedenastki.
Każdy w gazie, każdy w formie, każdy budujący markę innym polskim napastnikom. Łukaszu Sekulski i Marcinie Robaku! Jako najskuteczniejsi aktualnie polscy snajperzy Ekstraklasy, uważajcie. Jeszcze kilka bramek, a niechybnie na fali zalewu polskich bramek ktoś możny wyciągnie po was ręce. I nie zdziwi nas nawet, jeśli będzie to Chicago Bulls szukające kogoś do rzucania celnych trójek.