Reklama

„Gdy założyłem siatkę na Old Trafford, Scholes wysadził mnie w powietrze”

redakcja

Autor:redakcja

14 września 2016, 14:11 • 11 min czytania 0 komentarzy

Po jednej stronie Beckham, Giggs, Scholes, bracia Neville, Stam, po drugiej Dzidek Żuberek. Pierwsza strzelba ŁKS-u w rywalizacji z Man Utd o Ligę Mistrzów, którą Czerwone Diabły później wygrały. O Dziubie posyłającym dwunastu ełkaesiaków do boju na Old Trafford, o przypaleniu Schmeichelowi rękawic. Jak to się stało, że choć w wieku dziewiętnastu lat skończył karierę, to jeszcze zdążył powrócić i zagrać z historyczną, wielką drużyną Alexa Fergusona? Zapraszamy.

„Gdy założyłem siatkę na Old Trafford, Scholes wysadził mnie w powietrze”

***

Na początku lat dziewięćdziesiątych w juniorskich zespołach ŁKS roiło się talentów – piłkarzy takich jak Tomek Wieszczycki mógł mieć znacznie więcej. Uczono nas intensywnie techniki, warunki do ćwiczeń były dobre – na boisku przy ulicy Ogrodowej, gdzie dziś stoi galeria Manufaktura, był dywan. W szatni nie dopuszczano by robiły się grupki, wszyscy musieliśmy być jednością, wszyscy musieliśmy się wspierać – to działało i procentowało. Ale w ŁKS bardzo szwankowało przejście od juniora do seniora. Wielu kolegów, którzy mogli zajść naprawdę wysoko, poszło inną drogą – ich rodzice, bardziej majętni od moich, prawnicy, lekarze, wybrali swoim dzieciom inną ścieżkę. Ja byłem przeciętny, ale zawzięty, tego nauczyło mnie życie. Wychowywałem się u dziadków, a mieszkałem przy Wróblewskiego, gdzie trzeba było umieć walczyć o swoje. Piłka była dla mnie ponad wszystkim, tylko na tym się koncentrowałem, nawet naukę odpuściłem, bo lekcje w liceum kolidowały mi z treningami. Pamiętam wtedy trener na ŁKS-ie powiedział głośno w szatni – szkoła wam pieniędzy nie da.

Dziś byś swoim podopiecznym za żadne skarby tego nie powiedział.

Na pewno nie.

Reklama

A wtedy działało na wyobraźnię. Książki leciały daleko.

Ale też nie za daleko, bo klasy trzeba było zdawać. Z liceum musiałem zrezygnować, ale w późniejszym czasie nadrobiłem. W domu dziadkowie przyjęli moją decyzję na klatę. Powiedzieli, że sam najlepiej wiem co dla mnie najlepsze. Później udowodniłem, że mieli rację.

Mówisz, że byłeś przeciętny, a to właśnie ty przebiłeś się przez wąskie gardło.

W wieku juniora starszego dostałem się pierwszej kadry ŁKS, w której wówczas znajdowali się choćby Marek Chojnacki, Witold Bendkowski, Dariusz Podolski, Julek Kruszankin, Jarek Bako, Tomek Wieszczycki, Piotr Soczyński. Dla mnie to było jak złapanie pana Boga za nogi. Nie wiedziałem jak się zachowywać, do każdego mówiłem na pan – oczywiście szatnia szybko mnie naprostowała, jesteśmy kolegami, panować sobie nie będziemy. Przez starsze osoby zostałem dobrze przyjęty – zobaczyli, że mam jakieś umiejętności, że nie jestem przypadkowy, to i zmiękczyło lody. Wyjątkiem był Darek Podolski, który zawsze cięty był na młodych i nie pozwalał, by ktoś z mlekiem pod nosem miał łatwo. Na treningach ścinaliśmy się regularnie.

Forma kocenia.

Można tak powiedzieć. Trzeszczały kości. Najbardziej wpienił się, kiedy za świętej pamięci Leszka Jezierskiego dostałem się do osiemnastki meczowej.

Reklama

Kosztem starszych.

Tak. Pamiętam jednak, że przez Darka stałem się tylko jeszcze bardziej zacięty. Jak traktował mnie ostro, nie pozostawałem mu dłużny, nie pozwoliłem wejść sobie na głowę. Powiem tak: stawiałem się z przyjemnością. Uczyło charakteru.

Tamte szatnie mają opinie takich, z których po otwarciu drzwi wysypywały się butelki.

Robiło się wkupne, imieniny, huczne zakończenia sezonu – różne imprezy. Alkohol był wtedy obecny, nie ma co ukrywać. Ja jako młody nie mogłem sobie pozwolić na nie wiadomo jakie występki, wychodziłem wcześniej.

Czy mógłbyś sobie wówczas pozwolić na to, żeby się nie napić?

W tamtych czasach trzeba było być z grupą.

Ciekawy eufemizm, rozumiem. Korupcja kojarzy się z futbolem tamtych lat jeszcze mocniej niż butelki.

Była na porządku dziennym, było ją widać i słychać, kto twierdzi inaczej – kłamie. Jak drużyna stawała oporem wobec spółdzielni i zgłaszała wszystko do PZPN, to później była szykanowana i sędziowie robili co mogli, byś drugi raz takiej odwagi nie miał.

Jak się gra w ustawionym przeciw tobie meczu?

Okropnie. Człowiek ma w podświadomości, że nawet jak strzeli dwie bramki, to sędzia może z kapelusza wyciągnąć trzy dla rywala. Ciężko było się z tym wszystkim pogodzić. Były kluby – twierdze nie do zdobycia.

W kupionym meczu grałeś?

Z tego co wiem, nie. Starałem się unikać takich rzeczy. Nawet jak prosto na boisku były propozycje, zagadywali nas, żeby odpuścić, to mówiłem: nie, zły adres.

Wróćmy do twojej historii. Pukasz do pierwszej drużyny ŁKS.

Czasy były takie, że poza rezerwami i treningami z pierwszym zespołem, grałem też w trzech rocznikach juniorskich – w swoim, w starszym, a także w młodszym, bo jestem z września, a wtedy jak ktoś był z drugiej połowy rok to mógł przejść do młodszych. Kluczowy był wyjazd na turniej do Francji, właśnie z tą młodszą drużyną, w której był choćby Igor Sypniewski. Notabene Igor – super kumpel, wspaniały człowiek. Bardzo pomocny, dobry kolega, znam zupełnie innego Igora, niż ten z dzisiejszych czasów, kiedy wiemy jakie problemy go dotyczą. Ta Francja miała być wspaniałą imprezą, bardzo się na nią cieszyłem – prestiżowy wyjazd, sporo mocnych ekip. Ale przychodzi dwunasta minuta pierwszego meczu, przy wyskoku zostałem potraktowany tak, że straciłem równowagę, spadłem na nogę i zerwałem więzadła krzyżowe, a na dokładkę uszkodziła mi się łąkotka. To były czasy, kiedy nie było u nas artroskopii, odbywały się operacje. Po powrocie do Łodzi przestałem grać w piłkę. Zrezygnowałem mając 19 lat, nie grałem dwa lata. Wtedy spotkałem bardzo dobrego lekarza, Marka Krochmalskiego.

– Dzidek, co z twoją kontuzją?
– Panie doktorze, bałem się, nie poszedłem na operację, nie gram.
– Słuchaj Dzidek, ja ci to zrobię.
– Panie doktorze, mnie nie stać.
– Zrobię ci to za darmo. Mam sprzęt. Zrobię ci artroskopię.

Po zabiegach wróciłem do ŁKS, zapytałem trenera rezerw czy mogę potrenować. Miałem piętnaście kilo nadwagi, z czego dychę zrzuciłem w miesiąc, a z ostatnią piątką zmagałem się chyba cały rok.

Czucie piłki miałeś po takiej przerwie?

A skąd. Było ciężko. Nie byłem brany pod uwagę na żadne mecze rezerw. Ale pamiętam graliśmy pewnego dnia jakiś mecz wyjazdowy, kompletnie nie było ludzi do gry. Siedziałem na ławie tylko ja i jeszcze jeden gość. Dwadzieścia minut przed końcem kontuzja napastnika, na ławce tylko ja – byłem lewym obrońcą. „Dzidek, grzej się!” Słyszę od trenera. Wchodzę przy stanie 2:2, kończy się na 6:2. Strzeliłem cztery gole.

Nagle odkryłeś w sobie żyłkę napastnika.

Jako obrońca miałem smykałkę i trenerzy wiedzieli, że z lewusa zrobię przewagę. Ale to jednak coś innego – wchodzi obrońca na atak, ładuje czwórkę w dwadzieścia minut. Następny mecz, gramy u siebie, znowu wchodzę z ławki, ale tym razem idzie mi gorzej – strzelam tylko dwa gole (śmiech). Od tamtego czasu systematycznie zacząłem grywać jako napastnik. Mniej więcej wtedy miała miejsce fuzja ŁKS z Piotrcovią. Przyszedł Antoni Ptak.

Jak go wspominasz? Zrujnował kilka karier.

Chłop pańszczyźniany na roli miał lepiej niż zawodnik Ptaka. Piłkarze nie mogli zmieniać klubów bez zgody działaczy – prawa Bosmana niby już wchodziły, ale u nas opornie, właściciele bronili się rękami i nogami. Ptak to był biznesmen – czy jakiś Żuberek gra czy nie, jakie ma plany na swoją karierę i czego by chciał… co go to obchodzi? Jemu było wszystko jedno. W wieku 27 lat mój menadżer – a zarazem chrzestny – właściwie wybłagał uwolnienie mnie.

Jakie fajne oferty przepadły ci przez Ptaka?

Wisła Kraków gdy wchodziła Telefonika. Trenerem był Wojciech Łazarek, jeździłem na kolejne zgrupowania, strzelałem dużo w sparingach. Chcieli mnie, ale Ptak krzyknął ogromne pieniądze. Dyrektor sportowy Zdzisław Kapka powiedział, że za tyle to on może załatwić pięciu. Pojawiła się iskierka nadziei, gdy Daniel Dubicki przechodził do Wisły, myślałem, że może i mnie puszczą, ale nie udało się. Bardzo żałuję. Kto wie jak potoczyłaby się moja kariera, gdyby wtedy mnie Ptak nie zablokował.

Chociaż pieniądze u Ptaka były w porządku?

Były na czas. Wychowanków jednak wtedy traktowano po macoszemu, nie tylko w ŁKS. Cały czas chciałem się wydostać, bo wiedziałem, że gdzie indziej dostanę lepsze warunki – z Ptaka ciężko było się utrzymać. Grywałem w Piotrkowie, nieformalnych rezerwach ŁKS-u Ptaka. Było u nas dużo Brazylijczyków, Nigeryjczyków, i sami trenerzy mówili, żebym się nie przejmował jeśli nie zagram, bo to nie ich wola – jest presja, żeby grać obcokrajowcami, Ptak za wszelką cenę chciał ich promować. Kto z nich próbował się zintegrować ten się zintegrował, choćby Batata, Julcimar, ale w szatni też trzeba było pokazywać, że byle jaki obcokrajowiec, za słaby nawet na Piotrcovię, nie może się za bardzo panoszyć. Niektóre sparingi kończyły się bijatykami. Niemniej dla mnie to był fajny czas, bo zrobiliśmy awans, strzelałem dużo, aż w końcu Janek Tomaszewski, który jeździł na wszystkie mecze Piotrcovii, powiedział Ptakowi, że absolutnie muszę wrócić.

Wracałeś z trzeciej ligi do Mistrza Polski jako wzmocnienie przed walką o Ligę Mistrzów. Wracałeś, gdy odeszło kilku kluczowych graczy i w perspektywie czekał skład.

Mimo wszystko chciałem odejść, dostać gdzieś normalne warunki. Nie ukrywam jednak, na mecze z Man Utd bardzo się cieszyłem. Dla mnie, jeszcze w miarę młodego zawodnika, to była szansa na promocję. Sam przyjazd na Old Trafford: wychodzimy na rozgrzewkę, a tam nikogo. Puste trybuny. Nie przyjdą, bo to tylko ŁKS, co to dla nich? Ale stadion był właśnie po remoncie, powiększono trybuny, więc nasz mecz był w zasadzie inauguracją – w pół godziny zapełnił się po brzegi.

Remont specjalnie na ŁKS, zrozumiałe.

Tak się można śmiać. Akurat wszedł do ŁKS nowy sponsor, Gipsar, wszyscy piłkarze poza Grześkiem Krysiakiem ścięli się na łyso, by dostać jakieś tam premie. Premie, na które czekam do dziś. Stres największy chyba mieli trenerzy, Polak i Dziuba. Siedzimy w szatni, podają skład, jak to powiedzieli – po całonocnym myśleniu. A tu Michał Sławuta zwraca uwagę: trenerze, jest dwunastu. Konsternacja. Wyszli do drugiego pomieszczenia, po naradzie wrócili i powiedzieli, że w takim razie Paszulewicz zostaje na ławce. Druga anegdota to już z boiska. Wyszedłem na lewej pomocy, przyjąłem piłkę i biegnę w kierunku bramki Schmeichela. Przebiegałem jednak akurat koło naszej ławki i słyszę jak trener krzyczy: Żuberek! Gdzie ty biegniesz! No mnie się wydaje, że kierunek był słuszny, ale widać powinienem biec na bramkę Bodzia Wyparły.

Na kogo grałeś?

Na Beckhama. Piłki posyłał na milimetry, ciężki do upilnowania, jak oni wszyscy. Wielkie wrażenie robił niewątpliwie Giggs, ale najbardziej zapadła mi w pamięć rywalizacja ze Scholesem. Wiadomo, świetny z przodu, ale chyba nie wszyscy zdają sobie sprawę jak ostro grał w tyłach. Założyłem komuś siatkę, już nie pamiętam komu, a w odpowiedzi Scholes wysadził mnie w powietrze. Taki przekaz – jakiś tam Polaczek nie będzie tutaj gwiazdorzył.

Ale strzał oddałeś.

Był taki epizod (śmiech). Jedyny celny strzał ŁKS w meczu. Udało mi się przedrzeć lewą stroną, biegłem trzy czwarte boiska na pełnej prędkości. Była idealna sytuacja, żeby komuś dograć na długi słupek, ale nie było komu. Strzeliłem więc, a Schmeichelowi na pewno popaliło rękawice (śmiech). Oczywiście byliśmy nastawieni defensywnie, ale uważam, że wszyscy, którzy u nas zagrali, mogą być z siebie dumni. Włożyli całe serce, zaangażowanie, od pierwszej do ostatniej minuty. Kto mówi, że nas zlekceważyli, ten meczu nie oglądał – zapewniam, że oni byli nastawieni bardzo poważnie, mimo, że byliśmy polskim zespołem, a jeszcze kadrowo osłabionym. Mecz rewanżowy, gdzie u siebie zremisowaliśmy – woził ich wtedy po Łodzi nasz kierowca. Mówił później, że oni po 0:0 byli wściekli. Mieli do siebie ogromne pretensje, kłócili się ze sobą. Prawda, że rewanż mogliśmy wygrać – Rafał Niżnik strzelił minimalnie obok słupka. Piotrek Matys miał okazję. Schmeichel kiwał się ze mną w narożniku i stracił, ale piłka niefortunnie mi się odbiła. Szkoda tego rewanżu, może brakło nam też trochę wsparcia kibiców. Ptak dał kosmiczne ceny biletów. Ci z United musieli się nieźle zdziwić: po pierwsze, na jakim skansenie przyjdzie im grać. Po drugie, że nawet oni, drużyna przez wielkie D, nie zapełnili stadionu.

Mecze z Monaco chyba wspominasz gorzej – to ty sprokurowałeś karnego.

Karnego, którego nie było. To Trezeguet kopnął mnie od tyłu i praktycznie powinienem podnieść rękę do zmiany. Byłem jednak zawzięty, wytrzymałem do końca, choć miałem olbrzymiego krwiaka na łydce i miesiąc dochodziłem do siebie. Nie ukrywam, choć u nich były wielkie gwiazdy, tak mogliśmy wygrać ten dwumecz. W obu spotkaniach byliśmy równorzędnym rywalem, zaważyły błędy sędziego i zmarnowane sytuacje – jeden Tomek Cebula na wyjeździe miał trzy setki. Po latach sam wyjazd wspominam bardzo przyjemnie, Monte Carlo robiło ogromne wrażenie. Luksus – światowy top.

Twoja kariera z perspektywy jest trudna do ocenienia. Z jednej strony nie ma za wiele meczów na najwyższym poziomie. Z drugiej jest niesamowita – w wieku 19 lat skończyłeś granie, by kilka lat później wyjść na historyczną drużynę Alexa Fergusona na Old Trafford.

Może za dużo nie osiągnąłem, gdzieś były zahamowania, przepychanki z Ptakiem i czuję się niespełniony, ale nie jestem z tych, którzy wybrzydzają. Cieszę się z tego, co osiągnąłem. Wszędzie gdzie trafiłem, dawałem z siebie wszystko, tyrałem dla drużyny. Swoim podopiecznym w Akademii Piłkarskiej „Talent” też staram się przekazać, żeby nigdy się nie załamywali, zawsze walczyli o swoje i wierzyli w siebie, bez względu na okoliczności. Jak trzeba, uczymy ich na naszych błędach – lepiej na naszych, niż na ich. Chcemy wychować chłopaków poprzez sport, także jeśli chodzi o charakter. Po pierwsze mają być dobrymi ludźmi, dopiero po drugie dobrymi piłkarzami.

Rozmawiał Leszek Milewski

Najnowsze

Liga Mistrzów

Komentarze

0 komentarzy

Loading...