Rafał Wolski. Michał Żyro. Dominik Furman. Ich historie, uwieńczone szybkim zagranicznym wyjazdem i tygodniówkami wypłacanymi w dziesiątkach tysięcy euro muszą robić wrażenie. Działać na wyobraźnię młodych dzieciaków, które marzą o karierze w piłce nożnej i tak jak oni zaczynają swoją piłkarską przygodę w Akademii Legii. Wielką karierę, na pewno nie mniej inspirującą – choć w kompletnie innym kierunku – robi również ich kolega z Młodych Wilków, którego jednak próżno szukać na czołówkach piłkarskich portali. Wożony kiedyś osobiście przez trenera Piotra Strejlaua na treningi, namawiany przez wszystkich na pozostanie w futbolu, Radek Paczuski w wieku szesnastu lat zdecydował się jednak na przekór wszystkim rzucić piłkę nożną i poświęcić sportom walki. Z mistrzem Polski Muay Thai, mistrzem Polski Low Kick oraz zdobywcą Pucharu Świata w formule K1 rozmawiamy w jego klubie Uniq Fight Club na warszawskim Wawrze.
Na początku rozmowy towarzyszy nam również Kamil, brat Radka, który jest jednocześnie jego trenerem i menedżerem.
***
Kamil: … ale autoryzacja będzie?
Tak tak.
Radek: Wiesz, pytamy, bo w portalach dotyczących sportów walki często bywa tak, że coś nie idzie przez autoryzację i potem wychodzą jakieś dziwne sytuacje. Kamil Szermeta, bokser, rzucił kiedyś któremuś dziennikarzowi w żartach, że małżeństwo było dla niego najgorszym nokautem, a on chyba nie do końca załapał, że to dowcip. Zrobił z tego tytuł, jego żona się potem dość mocno obraziła (śmiech).
***
Przeglądałem twojego Facebooka, twoje wpisy i tak się zastanawiam – czy jest dla ciebie gorsza kara niż bezczynność?
Zdecydowanie nie. Jestem człowiekiem kompletnie uzależnionym od sportu, bez nadziei na odwyk.
Musiałeś być strasznie niesfornym dzieciakiem, co?
Miałem taki okres, przede wszystkim w gimnazjum, gdzie byłem naprawdę nieznośny. Mieliśmy klasę Legii, gdzie było 25-26 chłopaków z drużyny, wszyscy się dobrze znali, jeden przed drugim się chciał popisać. Nasi nauczyciele mieli bardzo ciężkie życie.
Wtedy zdarzały się już pierwsze walki?
Do mojego gimnazjum chodzili chłopcy z Delty Warszawa, do tego trochę miejscowych z Sadyby… Możesz się domyślić, jak było (śmiech). Ścięcia jakieś tam się musiały pojawić. Ale najwięcej się działo chyba na lekcjach.
Energii miałeś tyle, że długo udawało ci się w swoim życiu godzić dwa nie do końca pasujące do siebie sporty – piłkę i kickboxing.
Zgadza się, pierwszą amatorską walkę stoczyłem nawet w butach piłkarskich Adidasa, Mundial Teamach i w spodenkach Legii (śmiech). Ale w pewnym momencie trzeba było pójść w którąś ze stron. Nie dało się na sto procent angażować w obie, bo te siły byłoby rozpołowione. Musiałem skumulować całą siłę na jednym, konkretnym celu.
Kiedy przyszedł ten moment, gdy trzeba było podjąć dezycję, skreślić grubą kreską jedną z dwóch wielkich pasji?
Kamil: To chyba było jakoś w momencie, gdy Radek miał przechodzić w piłce na zawodostwo, jak pojawiły się kontrakty. 16-17 lat, jak Młoda Ekstraklasa już była w perspektywie.
Radek: Dokładnie tak. Legia chciała mi zaoferować kontrakt, pamiętam też że trener Mazura Karczew bardzo chciał, żebym grał dla tego klubu.
Kamil: Radek nawet pochodził tam trochę na treningi, ale podjął decyzję, że nie chce grać zawodowo.
Czyli w momencie, gdy już było wiadomo, że uda się dostać zawodowy kontrakt, ty mówisz: nie?
Radek: Można tak powiedzieć.
Kamil: To piłkarskie zawodostwo Radek miał już wtedy w zasięgu ręki. Ale to był taki okres, kiedy on zaczął trochę w piłkę cieniować, więcej serca wkładał w treningi bokserskie. Jak przyszedł ten najważniejszy moment, żeby się na boisku pokazać, to u niego zaczynał zwyciężać boks.
Radek: Często bywało tak, że na przykład w sobotę mieliśmy mecz, a ja w piątek wieczór byłem jeszcze na treningu bokserskim, bo nie chciałem odpuszczać. W mojej głowie na pierwszym miejscu siedział już boks, ale przy piłce jednak cały czas mnie coś trzymało. Przede wszystkim ojciec, który sam chciał być kiedyś piłkarzem, później chciał żebym ja zrobił karierę, bardzo na mnie liczył… Dlatego na początku boks ćwiczyłem pod pretekstem poprawienia koordynacji do piłki nożnej. Że będę mocniejszy na boisku, że to zadziała na moją korzyść.
A i jakby było jakieś ostrzejsze zwarcie na boisku, to też sobie poradzisz.
(śmiech)
Zdarzyło się coś takiego?
Charakter miałem taki, że nie odpuszczałem, ale na meczu ligowym nigdy się z nikim nie pobiłem. Chociaż już w takich lokalnych, jakichś ligach szóstek, zdarzały się nie raz jakieś szarpaniny.
Ojciec chyba nieszczególnie się ucieszył, jak na dobre zerwałeś z piłką.
Nawet sobie nie wyobrażasz. Jak już było tak, że mam skończyć grę w piłkę, to przez pół roku tata się średnio do mnie w ogóle odzywał. Przez dobre trzy miesiące w ogóle nie umiał zasnąć. Całe życie temu poświęcił, zawsze na to liczył, wiedział że dobrze mi idzie… Jakieś kadry Mazowsza, do kadry Polski miałem nawet powołanie w kategoriach juniorskich. Nie można mu się dziwić, szczególnie że nie miałem żadnej gwarancji, że cokolwiek w tych sportach walki osiągnę. Wtedy dopiero zaczynałem, więc na jakiej podstawie wtedy ktoś mógłby stwierdzić, że odniosę jakiś sukces, tego nie wiem. Ale wiedziałem za to, że bardzo chcę to robić.
Pewnie nie tylko on pukał się wtedy w głowę.
Kamil: Wszyscy Radkowi mówili, że źle robi. Wszyscy znajomi, rodzina, cała okolica.
Kamil i Radek Paczuscy
Był w ogóle ktoś, kto powiedział: tak, to dobra decyzja?
Kamil: Wiesz, że nawet trener boksu powiedział wtedy Radkowi, żeby nie rezygnował z piłki? (śmiech) Bo tak naprawdę jeśli chodzi o pieniądze w boksie czy kickboxingu, to… no nie ma ich. Jeszcze jak masz kolegów jak Michał Żyro, Rafał Wolski czy Dominik Furman, którzy zarabiają po trzydzieści tysięcy euro miesięcznie, to to działa na wyobraźnię. Szczególnie jak za galę w Polsce dostajesz jakieś cztery tysiące złotych. Z punktu widzenia materialistycznego czy biznesowego, to zarabiasz jak czwartoligowy piłkarz. A trenujesz jak zawodnik z Barcelony, albo i więcej, bo musisz sporo tych jednostek zrobić.
Teraz często są to nawet trzy treningi dziennie, nie? To w piłce raczej się nie zdarza.
Radek: Bardzo często.
Kamil: Trzy treningi to jedna rzecz. Ale to są mordercze treningi, na których zadajesz sobie masę bólu, bo piłka to jest jednak innego rodzaju sport. A zarabiasz jakbyś grał w czwartej lidze, trenował trzy razy w tygodniu, a po meczu otwierał piwo, odpalał papierosa i miał fajrant.
A i nie skończysz z obitą twarzą. No, może poza ekstremalnymi przypadkami. To pewnie też rodzicom nieszczególnie podchodziło?
Absolutnie. Tutaj się znacznie bardziej płaci swoim zdrowiem. Jak tylko zacząłem na poważnie trenować sporty walki, bo w czasach gry w piłkę może jeszcze tak o to nie dbałem, to bardzo mocno się pilnowałem pod kątem tej zdrowej otoczki, diety. Od 15-16 roku życia nie użyłem nawet łyżeczki cukru białego. Rzeczy, z których rezygnujesz jest dużo, ale już się do tego przyzwyczaiłem. Dla mnie to już w zasadzie nie jest żadne wyrzeczenie, bo nauczyłem się, jak się odżywiać tak, żeby było i wartościowo, i smacznie.
Właśnie widzę – grejpfrut zamiast czekolady.
Radek: No to widzisz, jakieś przyjemności jednak są (śmiech). Ale smak mi się bardzo zmienił przez ten czas. Albo robię coś na sto procent, albo wcale. Szczególnie w sporcie, gdzie w każdej walce wystawiasz swoje zdrowie na szalę, takie rzeczy mają wielkie znaczenie. Może być różnie.
Kamil: Właśnie, Radek jeszcze się nie chwalił, ale był też sędzią. Obaj byliśmy. Mnie nawet wysyłano żebym się przyglądał na meczach Ekstraklasy jak to wygląda, był taki program dla najzdolniejszych sędziów z Mazowsza. Ja go w to wciągnąłem jak nie miał kasy, a potrzebował pieniędzy bo na amatorskim szczeblu w sportach walki, gdzie nie było żadnych wypłat, dokładasz cały czas. Zrobił sobie papiery sędziowskie, jakieś rozgrywki halowe sędziował, ze mną jeździł. Jakoś trzeba było sobie radzić.
Radek: To prawda, podejmowałem się różnej pracy. Pomagałem na budowie latem na przykład. Dopiero teraz, mając klub jest spokojniej pod względem finansowym. Gdyby nie on, to nadal musiałbym normalnie pracować. No i długo dochodziło jeszcze to sędziowanie. W sumie można nawet powiedzieć, że piłce na dzień dzisiejszy – graniu, sędziowaniu – poświęciłem więcej czasu niż sportom walki. Już od 6. roku życia jeździłem na pierwsze obozy. To był czas, gdy jeszcze nie było takiego komfortu, że dzieciaki z jednego rocznika już razem trenują. Ja jeździłem grać z rocznikami 87., 88., nawet zdarzyło się z 86. gdzie sam jestem z 1993. I ja, taki kajtek mały, biegałem tam między nimi.
To już chyba wiadomo skąd wziął się ten zadziorny charakter.
Dokładnie. Ale też w samej piłce dużo mi to dało, bo jak wszedłem do swojego rocznika, to nagle strzelałem po 60-70 bramek w sezonie.
Jak w ogóle wylądowałeś w Legii?
Radek: Grałem jeszcze w PKS Radość i na mecz przyjechały do nas Młode Wilki, juniorzy Legii. Wtedy nikt ich w lidze nie potrafił pokonać, a z nami dostali 3:2 w plecy. Ja dwie bramki i asysta i trener Tomasz Strejlau, syn Andrzeja, tak się uparł, że chce mnie mieć w drużynie, że nie dał sobie powiedzieć „nie”. Mój tata powiedział mu, że raz że nie stać go na żadne składki, a dwa że nie ma czasu mnie wozić na treningi. To wiesz co powiedział trener Strejlau? Że będzie po mnie przyjeżdżał do Radości z centrum Warszawy, z Łazienkowskiej, a po każdym treningu osobiście odwoził do domu. I robił to!
Kamil: Czyli łatwo policzyć, że dziennie robił cztery kursy na tej trasie. Samo to pokazywało, jaki w Radku widział talent.
Musiało go to boleć, jak rezygnowałeś z piłki?
Na pewno, ale i tak jestem mu bardzo wdzięczny, że skierował moją drogę na sport. To, że spędziłem tyle lat w Legii, zaliczam tylko i wyłącznie na plus. Treningi pod względem sprawnościowym były bardzo okej, nie łapię teraz jakichś kontuzji…
Trenera Strejlaua już zapraszałeś na jakąś swoją walkę?
Radek: No właśnie muszę do niego w tej sprawie zadzwonić.
Kamil: Jego zapraszamy, trenera Banaszaka zapraszamy.
Radek: Tomek Sokołowski, Krzysztof Dębek – im wszystkim wiele zawdzięczam i fajnie jakby kiedyś przyszli.
Kamil: Oni w większości pierwszoligowe zespoły teraz pobrali, co pokazuje jakiej klasy byli to trenerzy. W każdym razie Legia Warszawa kształtuje sportowe podejście do tego wszystkiego, uczy zdrowych nawyków. A jakby Radek został w Radości, to nie wiadomo co by teraz z nim było, czym by się zajął.
Radek: W Legii też była wtedy duża selekcja, przez co nie grali w niej przypadkowi chłopcy, tylko faktycznie najlepsi w swoich rocznikach, ściągają piłkarzy z różnych mniejszych klubów.
Kamil: Ale wydaje mi się, że od kiedy zaczęły powstawać te komercyjne „soccer schools”, trochę się to zepsuło. To, co tam się dzieje, jacy tam są zatrudnieni trenerzy… To nie ma za wiele wspólnego z profesjonalizmem. A wtedy? Wtedy to byli absolutnie najlepsi szkoleniowcy, którzy byli dostępni na Mazowszu i jedni z najlepszych w Polsce. W tamtym okresie, to było największe wyróżnienie być przez Legię dostrzeżonym. Legia, Polonia, Agrykola – było kilka takich porządnych klubów. Reszta – trener na zasadzie: zrób tysiąc przysiadów, oddaj dwieście strzałów, będziesz lepszym zawodnikiem. Pamiętam jak w PKS Radość mieliśmy grać z Polonią, trener mówi: przed meczem dwieście strzałów każdy ma oddać. A na meczu nie mieliśmy jednej sytuacji do strzelenia gola (śmiech). Ledwo z połówki wychodziliśmy.
A ty – chodzisz jeszcze czasem na Legię?
Nie bardzo mam na to czas, niestety. Oglądam w telewizji, dzisiaj też pewnie będę po treningu, w końcu Liga Mistrzów to trzeba.
(rozmawiamy we wtorek rano, przed meczem z Dundalk)
Mówiłeś o wyrzeczeniach. Ale to chyba nie tylko te stricte żywieniowe, ale też bardziej, że tak powiem, życiowe? Przy tych trzech treningach dziennie pewnie na życie prywatne za bardzo nie ma czasu?
Ciężko, nawet nie ma siły na to. Przez trzy lata miałem dziewczynę, ale też sporo pomagało nam to, że ona trenowała kickboxing, więc łączyła nas wspólna zajawka. Bo na przykład nie wyobrażam sobie związku z dziewczyną, która nie ma tak jak ja świra na punkcie sportu, żywienia. Gdybyśmy nie mogli spędzać czasu aktywnie, to pewnie nie spędzalibyśmy go wcale.
Bardzo rzadko gdzieś mi się też uda wyskoczyć wieczorem ze znajomymi, bo zwyczajnie szkoda mi czasu na regenerację, potem kolejnego dnia się słabiej czuję. Trzeba się pilnować, tak jak trzeba mądrze trenować. Na początku miałem taki problem, że nie bardzo wiedziałem co i jak robić. A miałem już klucze do sali od trenera, więc możliwości żeby coś dodatkowo potrenować były. No to ćwiczyłem ostro codziennie, nawet dwa razy dziennie i dochodziło do takich przetrenowań, że jak trzymałem słuchawkę od prysznica, to leciała mi ręka w dół, nie potrafiłem jej utrzymać. Słuchawki od prysznica! Wtedy mocno przesadzałem, nie znałem swoich granic.
Pamiętasz, kiedy ostatnio wypiłeś jakieś piwo? Miałem cię w zasadzie spytać, czy zdarza się po walce wyjść z przeciwnikiem z ringu na jedno, ewentualnie siedem, ale takie pytanie chyba nie miałoby racji bytu, co?
Czekaj, bo serio nie pamiętam… No ostatnio to chyba… wiem! Na weselu kolegi, jakieś trzy lata temu. I to też nie za wiele, bo w pewnym momencie zacząłem już w trakcie picia mieć wyrzuty sumienia. Głowa jest tak nastawiona na sport, że nawet wtedy dobrze podpowiadała, czego mi nie wolno. Sygnał się pojawił, czerwona lampka i wystarczy.
Ale co do tego pytania o wyjście z przeciwnikiem – jasne. To jest super w sportach walki, że wszyscy mamy do siebie bardzo duży szacunek i poza ringiem zbijemy ze sobą piątkę, pójdziemy porozmawiać, na piwo nie, bo nie piję, ale na soczek – pewnie. Nie mamy z tym problemu. Powiem ci szczerze, że więcej chamstwa spotkałem ostatnio na trasie triathlonu IronMana, co jest nie do pomyślenia, bo przecież w ringu łamiemy sobie nosy, czasem też wybijamy zęby. A tam goście rzucają bluzgami jak pływają, a to jeden klnie na drugiego bo chciał ominąć kałużę i lekko mu zajechał drogę na rowerze. Ja rozumiem, że mistrzostwa Polski, ale dla mnie to była lekka przesada…
Nie powiesz mi, że za czasów piłkarskich też się tak nienagannie prowadziłeś?
Nie będę ci kłamał, jasne że nie. Zdarzało się zabalować, na mecz przyjść w stanie trochę, że tak powiem, nieświeżym. Pamiętam takie spotkanie z Gwardią Warszawa, zawiany, zmęczony, strzeliłem gola głową, ale w przerwie trener już mnie zdjął, bo nie byłem chyba jeszcze do końca trzeźwy (śmiech).
Zameldowałeś się kiedyś na lidze prosto z imprezy?
Nie no, aż tak źle to nigdy ze mną nie było, zawsze zdążyłem jeszcze skoczyć do domu się ogarnąć. Generalnie wydaje mi się, że w pewnym momencie w życiu trzeba pójść jedną z dróg. Są ci, którzy chodzą na treningi i ci, którzy siedzą pod szkołą. Jedni dalej trenują, a ci drudzy zaczynają się gubić w tych wszystkich imprezach, topić jakieś tam zalążki kariery w alkoholu.
Ale te pokusy pewnie były, co? Piłkarz, to i pewnie powodzenie u dziewczyn też musiało być…
Powiem tak – teraz też nie narzekam. Jest dobrze, a nawet bardzo dobrze (śmiech). Kobiety chyba po prostu lubią ludzi zdeterminowanych, świadomych własnej wartości. A sport bardzo pomaga w jej poznaniu.
Na mieście też już raczej nikt do ciebie nie podbija?
Czasem się coś zdarzyło, ale zauważyłem, że teraz już bardzo rzadko. Ludzie nie są głupi, wyczuwają u innych pewność siebie, a treningi sportów walki budują ją jak nic innego. Ja też jak idę gdzieś wieczorem, to po cichu myślę sobie, żeby przypadkiem nie było jakiejś takiej sytuacji. Cały dzień się biję na treningach, to chociaż nocą chcę mieć spokój i nie musieć nikogo uszkodzić (śmiech).
Sporo kolegów, którzy mieli spory talent, zeszło na złą drogę, nie potrafiło wyrwać się ze szponów „miasta”?
Mam takiego jednego kolegę z Młodej Legii. Nie mam pojęcia w sumie co się z nim teraz dzieje. Czy widziałem kiedyś lepszego zawodnika? Chyba nie. Szybkość, dynamika, technika użytkowa, że aż się miło patrzyło. Ale trochę ciągnęło go w bok, lubił poimprezować. Dla mnie to był talent nie na skalę Ekstraklasy, Legii, ale taki do grania w Realu Madryt, Barcelonie czy gdzieś w takim klubie. Tylko że wiadomo, trzeba mieć głowę sportowca, być ukierunkowanym na osiągnięcie czegoś. W życiu nie ma takich sytuacji, że chciałbym mieć jedno, drugie, wszystko naraz. Ja też nie mówię, że byłem święty, ale w pewnym momencie potrafiłem przestawić to myślenie, powiedzieć sobie „dość”.
Można taki upadek w życiu porównywać z upadkiem na ringu?
I tu, i tu potrzebna jest dusza wojownika. Trzeba zapomnieć, że boli i walczyć dalej. Miałem niedawno taką walkę, scena trochę jak z Rocky’ego. Dwa razy byłem liczony w pierwszej rundzie, widziałem że Serb już praktycznie świętuje zwycięstwo w swoim narożniku. A mi siedziało w głowie, żeby wstać, żeby lepiej blokować prawego, którym wcześniej dwukrotnie mnie powalił. Powiem tak – gdybym oglądał tę walkę w telewizji, już bym sam siebie skreślił. Ale poszedłem lekko do przodu jeszcze w pierwszej rundzie, gong i potem już masakrowałem go na tym ringu, można powiedzieć, że wycierałem nim podłogę. Nawet po walce ludzie podchodzili do mnie, klepali po plecach i mówili: „like Rocky, like Rocky!”
Zawsze się nad tym zastanawiałem – co się dzieje w głowie kickboksera, gdy leży na deskach? Nie ma takiej myśli: „kurcze, trzeba popuścić, bo krzywdę sobie zrobię”. Czy tylko i wyłącznie siedzi taka, że trzeba jeszcze coś z siebie dać, brak jakiejś takiej racjonalnej kalkulacji?
U mnie to zawsze jest tylko i wyłącznie chęć walki dalej. Mam świadomość, że zaraz mogę się nie podnieść, że zaraz mogę znowu leżeć na deskach, ale jednocześnie tak długo, jak ciało nie odmówi posłuszeństwa, ja będę się starał wstać. Na zasadzie: póki stoję, to walczę. Nie myślę o tym, że coś boli – a boli, bo jak dostajesz od gościa, który wykonał w życiu tysiące kopnięć low kicka w udo, to można to poczuć.
Widziałem, że w jednym z wywiadów ktoś zadał ci pytanie: gdzie się widzisz za dziesięć lat. Odpowiedziałeś wprost – jako mistrz świata. Skromnością raczej nie grzeszysz.
Po prostu znam swoje możliwości. Jestem młodym zawodnikiem, a już toczyłem boje z zawodnikami, których można by porównać do Cristiano Ronaldo czy Leo Messiego, topowymi na świecie. I wiesz co? Czułem, że mogę z nimi walczyć jak równy z równym, że nie mam powodów, by czuć się gorszy.
Nigdy nie ukrywałeś, że twoim największym idolem był Marek Piotrowski, słynny „The Punisher”. Pisałeś nawet pod zdjęciem z nim, że to jedna z dwóch osób, które miały największy wpływ na twoje życie.
Marek Piotrowski jest legendą. Jestem z nim w stałym kontakcie, do tego stopnia się zaprzyjaźniliśmy, że był pierwszą osobą do której napisałem po ukończeniu triathlonu w ten weekend. Pamiętam, jak byłem zajarany, jak obejrzałem film „Wojownik” o tej postaci, przeczytałem też książkę „Kickboxer”. Bardzo chciałem go poznać, więc na zgrupowaniu kadry po prostu zapytałem trenera, czy nie ma do niego numeru. Zadzwoniłem, spytałem czy moglibyśmy się spotkać, czy mógłbym do niego przyjechać. Tak też zrobiłem, porozmawiałem z nim i to wszystko wywarło na mnie jeszcze większe wrażenie. Zżyliśmy się dość mocno, cały czas jesteśmy w kontakcie, był parę razy u nas w klubie, ja jeżdżę do niego, chcę też żeby zawodnicy z mojego klubu poznawali takie osoby jak Marek. Uważam, że zasługują one w naszym kraju na znacznie większą sławę i szacunek, niż te, które mają teraz. Na każdym zgrupowaniu, na każdym obozie ten słynny „Wojownik” jest puszczany, żeby poznać ten kawał historii. Ja go widziałem już ze trzydzieści razy. I nadal oglądam go z zaciekawieniem.
Marek był przede wszystkim pionierem, został mistrzem świata w formule full contact, która w Polsce była za jego czasów zakazana. Musiał wyjechać, żeby toczyć walki z najlepszymi i został mistrzem w formule, która w Polsce nie istniała.
Chyba każdy, kto poznał trochę jego losy, słyszał o tej słynnej wygranej ładzie, którą sprzedał żeby mieć na bilet do Stanów, gdzie mógłby się mierzyć z najlepszymi.
Teraz jest łatwiej, wszystko istnieje na bardziej zaawansowanym poziomie niż kiedyś. To on tak właściwie przetarł szlaki dla nas wszystkich. A w Polsce to nadal postać mocno anonimowa. Jak ktoś zagranicą usłyszy, że kickbokser i że z Polski, to od razu pyta: „Piotrowski”? Trochę to wszystko jest na opak.
To teraz musisz walczyć o to, żeby tak samo dobrze znane na świecie było za parę lat nazwisko Paczuski.
W październiku mistrzostwa Europy, za rok mistrzostwa świata, będzie szansa zrobić pierwszy krok.
Wyciągnę od ciebie deklarację, że jak spotkamy się za rok, to będę już rozmawiać z mistrzem świata?
Niech tak będzie!
Rozmawiał SZYMON PODSTUFKA
fot. Uniq Fight Club