Reklama

Gdybym na boisku strzelał tak, jak z karabinu, nie zrobiłbym kariery

redakcja

Autor:redakcja

10 sierpnia 2016, 15:46 • 12 min czytania 0 komentarzy

Jaką propozycję przedstawili mu rodzice, żeby zmusić go do nauki? Ile zna języków? Jaka jest jego przynależność narodowa? Czy strzelać potrafi tylko na boisku? Jakie jest jego zdanie na temat konfliktu estońsko-rosyjskiego? Jak wyglądała jego decyzja o przejściu do Polski i czego brakuje mu na Podlasiu? O tym wszystkim i jeszcze kilku wątkach Konstantin Vassiljev opowiada w długiej rozmowie z Weszło.

Gdybym na boisku strzelał tak, jak z karabinu, nie zrobiłbym kariery

Podobno zawsze osiągałeś dobre wyniki w nauce.

To może kogoś zdziwić, kto mnie nie zna, a interesuje się ogólnie sportem, ale nigdy nie miałem najmniejszych problemów z tym, żeby usiąść przy książkach i poświęcając temu godzinę czy dwie, studiować konkretny materiał wymagany w szkole.

Lubiłeś się uczyć?

Nie trzeba było mnie zmuszać czy jakoś specjalnie motywować, jak to się teraz czasami robi, czyli na przykład za każdą dobrą ocenę dziecko otrzymuje od rodzicieli prezent. Tego u nas nie było. Mi rodzice postawili konkretną umowę. Miałem się dobrze uczyć, by móc pograć w piłkę po szkole. Poskutkowało. Nawet nie dyskutowałem.

Reklama

Który przedmiot był twoim ulubionym, a który sprawiał ci najwięcej trudności?

Miałem umysł ścisły. Analityczny. Doskonale szło mi na zajęciach lekcyjnych o tym profilu. Matematyka i fizyka zawsze mi się podobały. Dużo dzieci nie lubiło się tego uczyć, a ja nigdy nie miałem problemów, żeby podejść do tablicy i rozwiązać dane zadanie. To na pewno szło mi najlepiej, ale muszę przyznać, że nigdy żadnego przedmiotu tak naprawdę nie bałem.

To zaprzeczenie stereotypowego wyobrażenia o piłkarzach, którzy kojarzą się z nieukami.

Znam ten stereotyp, ale jest mi odległy, bo nigdy się z nim nie zetknąłem. Tak mi się w życiu szczęśliwie ułożyło, że nie natrafiłem nigdy w mojej karierze na jakichś strasznych prostaków, którzy nie umieliby prostego zdania złożyć. Większość moich kolegów z boiska to normalne chłopaki, potrafiące się wysłowić i niczym nie różniący się od innych ludzi, pracujących na co dzień w poważniejszych zawodach. Nie spotkałem ani jednego głupka w szatni piłkarskiej, więc wszystkie zarzuty o podobnym wydźwięku do wspomnianego stereotypu są raczej niesprawiedliwe.

Nie myślałeś nigdy o podjęciu jakiegoś zawodu związanego z umiejętnościami intelektualnymi, a nie sportowymi?

Oj, chyba nie. Od początku mojego życia wiedziałem, że chcę być profesjonalnym piłkarzem, a nauka była rodzajem przeszkody, choć takiej pożytecznej i ważnej dla rozwoju, którą musiałem pokonać, żeby móc trenować i w marzyć o wielkiej karierze. Futbol zawsze był dla mnie na pierwszym miejscu. Czasami musiałem zająć się jednak bardziej przyziemnymi rzeczami z dalszych pozycji mojej hierarchii zajęć, ale koniec końców wracałem do mojej największej pasji.

Reklama

Poza tym wszystkim byłeś w wojsku.

Dwa miesiące czynnych ćwiczeń wojskowych w koszarach i na obozach o tej tematyce, choć mogło być więcej, bo na liście byłem jedenaście miesięcy. Doświadczenie i podstawowe przeszkolenie nabyłem, ale żołnierzem, który mógłby efektywnie radzić sobie na froncie chyba nigdy nie będę. Ze szczęściem dla mnie i dla wojska. Nie miałem do tego drygu. Żołnierski dryl mnie nie pociągał. Nie chciałbym znów musieć tego przeżywać. Plan dnia był tak napięty, że po zajęciach nie miałem czasu na nic innego niż sen.

Karabin w ręku trzymałeś?

Trzymałem. Umiem prawidłowo złożyć się do strzału z różnych pozycji, zmienić magazynek i wypalić, ale czy potrafię zrobić to dobrze? Chyba nie. Gdybym tak jak z karabinu, strzelał na boisku, nie miał bym szans na jakąkolwiek karierę.

Estonia ma raczej napięte relacje z Rosją, ale na pewno masz sentyment do dawnego Związku Radzieckiego. Twoi rodzice stamtąd pochodzili.

Cała familia stamtąd pochodzi. Bracia mamy mieszkali w Rosji. Szanuję i lubię ten kraj. Kiedy mieszkałem w Estonii często go odwiedzałem i nigdy nie spotkało mnie tam nic złego, a wręcz przeciwnie, bo mam same pozytywne skojarzenia i wspomnienia. Co do rzekomo napiętych relacji między Estonią i Rosją, to sprawa jest rozdmuchana przez polityków. Oni robią raban. Kłócą się, nie potrafią dojść do porozumienia, co uderza w zwykłych ludzi, między którymi nie ma waśni. Na pewno jest wiele do poprawienia na linii polityki zagranicznej obu krajów, ale można to naprawić. Trzeba mieć tylko trochę dobrej woli, a nie tylko gadać, załamywać ręce i mówić, że nic nie da się zrobić.

Długo w Estonii mówiło się po rosyjsku.

Kiedy kraj należał do Związku Radzieckiego, czyli w czasach, kiedy byłem chłopcem i zaczynałem chodzić do szkoły, językiem urzędowym był właśnie rosyjski. Zresztą ja nie miałem z tym problemu. Jestem Rosjaninem, mówię po rosyjsku, ponieważ od zawsze w mojej rodzinie funkcjonuje tamtejsza kultura i nie zamierzam nic w tej kwestii zmieniać. Rdzenni Estończycy nie byli jednak nigdy dyskredytowani. Ich język też był używany w szkołach. Osobiście uważam, że to normalny układ. Jeśli jest to możliwe każdy powinien uczyć się w swoim ojczystym języku. Wszystko się jednak zmienia. Przyszłość dalej jest niewiadomą. Za dziesięć lat może być zmiana, a za dwadzieścia kolejna.

Myślisz w języku estońskim czy raczej rosyjskim?

Na spotkaniach rodzinnych rozmawiamy po rosyjsku. Myślę, tak wszyscy w mojej rodzinie. Po rosyjsku. Nie mam problemu z innymi językami, nie wstydzę się wychowania w Estonii lub tego że mam rosyjskie nazwisko, rodzina zawsze pozostaje rodziną.

Zresztą mówisz też komunikatywnie po polsku i po angielsku. Możesz nazwać się poliglotą.

Po polsku staram się komunikować i idzie mi to coraz lepiej. Zresztą rozmawiamy w tym języku i chyba nie jest źle. Angielski musi umieć każdy. To podstawa. Dla ciekawostki powiem, że to jeszcze mało, bo przecież kilka sezonów spędziłem w Słowenii i myślę, że po dwóch-trzech tygodniach ponownego pobytu tam, przypomniałbym sobie tamtejszy dialekt.

Od początku przejawiałeś talent do piłki. Jako 20-latek zostałeś kapitanem Levadii Tallin. Nie za młodo, jak na taką funkcję?

Pewnie trochę tak, ale nie było żadnych poważnych przeciwwskazań, żeby spróbować. Miałem zaufanie od szkoleniowca, drużyna też raczej nie bulwersowała się na to, że noszę opaskę kapitana na ramieniu, a do tego osiągaliśmy naprawdę dobre wyniki, bo zdobyliśmy mistrzostwo i puchar krajowy.

Miałeś posłuch wśród starszych od siebie zawodników?

W Levadii mieliśmy wtedy dobry i zgrany zespół. To było połączenie młodości z doświadczeniem, ale nie było wielkiej różnicy między młodszymi a starszymi. Nikt się nie kłócił, tylko dlatego, że ktoś ma tylko dwadzieścia lat, a ktoś inny więcej. Kilku doświadczonych piłkarzy w składzie było, ale oni sytuację, w której to ja jestem kapitanem zaakceptowali i starali się mi pomóc. Na naszym krajowym podwórku nie było na nas mocnych, więc moim zadaniem było motywowanie kolegów, by ci utrzymywali koncentrację i pokonywali rywali w kolejnych meczach. Wychodziło to dobrze, bo wygrywaliśmy mecz za meczem.

Estońska liga była silniejsza niż teraz?

Znacznie. Występowało tam wielu zawodników z doświadczeniem na europejskich boiskach i naprawdę nieźli obcokrajowcy z Łotwy, Litwy czy Rosji. Piłkarsko wyglądało to przyzwoicie. Teraz liga jest młodsza. Pełno jest nieopierzonych zawodników, którzy dopiero nabywają pierwsze szlify w zawodowej piłce, co z jednej strony jest atutem, ale z drugiej uderza nieco w poziom ligi.

Rozgrywki, które pamiętasz były słabsze poziomowo od Ekstraklasy?

Mhm… trudno powiedzieć. Naprawdę. Pytanie, tylko z pozoru wydaje się być proste. Wydaje mi się, że miarodajnym wyznacznikiem poziomu są mecze międzynarodowe. Levadia – niestety już po moim odejściu – w europejskich pucharach potrafiła pokonać Wisłę Kraków, czyli mistrza Polski, który pretendował do poważnej walki o Ligę Mistrzów. Kiedy jeszcze występowałem w Tallinie, graliśmy w eliminacjach do Pucharu UEFA. Wyeliminowaliśmy fińską Hakę, ale to jeszcze nie wszystko, bo w kolejnej rundzie za burtę wyrzuciliśmy holenderskie Twente, czyli klub mający pieniądze i duży potencjał piłkarski. Opadliśmy dopiero z wówczas dość silnym Newcastle, a przy większym szczęściu mogliśmy awansować dalej, bo zmarnowaliśmy kilka dobrych okazji do zmiany losów rywalizacji.

Dało się z pieniędzy zarobionych w Estonii żyć na przyzwoitym poziomie?

Przede wszystkim było stabilnie. Levadia zawsze płaciła na czas. Nie było opóźnień i zapewnień, że „pieniądze będą jutro” w kółko przez kilka miesięcy. Zawsze pod koniec miesiąca na konto wpływały fundusze. Nie kolosalnie duże, ale jak dla młodego chłopaka wystarczające, żeby żyć na przyzwoitym, a nie głodowym poziomie. Muszę jednak przyznać, że dla starszego zawodnika, mającego na utrzymaniu całą rodzinę, mogłoby być to nieco za mało.

Byłeś tam gwiazdą. Podobnie jak w reprezentacji, gdzie zawsze byłeś jednym z najlepszych zawodników.

W Estonii jest za małe zainteresowanie tą dyscypliną sportu, żeby o kimkolwiek, kto uprawia tam piłkę nożną powiedzieć, że jest gwiazdą. To za duże słowo. Gdybym pełnił taką samą rolę jak w estońskiej kadrze i grał na przykład dla Polski, gdzie futbol cieszy się niesłychaną popularnością, faktycznie można by powiedzieć, że jestem gwiazdą. Tam – raczej wyróżniającym się zawodnikiem. Ci, którzy interesowali się w Estonii piłką wiedzieli, jak jest, ale większość mieszkańców mojego kraju mogłaby mieć problem z rozpoznaniem mnie na ulicy.

Najlepsze wspomnienia związane z kadrą dotyczą pewnie meczu z Holandią?

Najpiękniej wspominam pół roku, w którym zagraliśmy w barażach do Euro 2012. Zabrakło bardzo niewiele. Przegraliśmy z Wyspami Owczymi, ale wygraliśmy z Serbią, Słowenią czy Irlandią Północną, czyli z drużynami o podobnym lub nawet wyższym potencjale. Zajęliśmy drugie miejsce w grupie za Włochami. A jakiś czas potem był feralny mecz z Holandią, w którym strzeliłem dwa gole, w tym pierwszy był pięknej urody. Wielkie emocje. Szkoda, że skończyło się tylko remisem 2:2.

To był twój najlepszy mecz w karierze?

Nie zawsze strzela się dwa gole w eliminacjach Mistrzostw Świata przeciw drużynie, która w poprzednich 2-3 kwalifikacjach do wielkich turniejów nie straciła punktu w pojedynczym meczu. My tą passę przełamaliśmy, a ja grałem główną rolę.

Wracamy do kariery klubowej. Wybiłeś się w Levadii, wyjechałeś do Słowenii, a później do Amkaru Perm.

Grając w Słowenii co raz słyszałem, że ktoś się mną interesuje. Zazwyczaj były to naprawdę atrakcyjne kierunki z lig zachodnich. Ogłaszano, że mogę trafić do Serie A, ale konkretnych ofert stamtąd nie było. Wszystko kręciło się wokół zapytań albo wymysłów mediów. Brakowało klubu, który pojawiłby się z prawdziwą propozycją umowy. Siedziałem w Słowenii i czekałem. Nic i nic, aż wreszcie zdecydował się na mnie Amkar Perm. Byli konkretni i kreślili ciekawe perspektywy. Przekonali mnie, tym bardziej, że liga rosyjska jest znacznie silniejsza od słoweńskiej, a ja znałem tamtejszy język i kulturę, więc nawet na chwilę nie zawahałem się, czy to aby na pewno dobry kierunek dla mnie w tamtym momencie kariery.

I teraz nie żałujesz tej decyzji?

Absolutnie. Pograłem trzy lata na dobrym poziomie, spotkałem wielu klasowych piłkarzy, nie tylko w samym Amkarze, ale też w całych rozgrywkach, bo to był moment, kiedy do Rosji zaczęli zjeżdżać się świetni zawodnicy z najlepszych lig Europy. Nie odstawałem i znacznie podniosłem moje umiejętności. Czy chciałbym obrać inny kierunek? Czemu nie, ale może wszystko jeszcze przede mną i na silniejszą ligę przyjdzie jeszcze czas.

Grałeś tam z trzema Polakami: Jakubem Wawrzyniakiem, Damianem Zbozieniem i Januszem Golem.

Zawsze dogadywałem się z nimi bardzo dobrze. Lubię Polaków i ich mentalność. Kiedy spotkam się z na meczach Ekstraklasy z Kubą czy Damianem to zawsze serdecznie się przywitamy i pogadamy. Trzymam z nimi kontakt. Interesuję się też losami Janusza. Wiem, jak mu idzie. Jest ostatni z tamtej czteroosobowej estońsko-polskiej gwardii, który został w Amkarze. Fajne chłopaki z nich są.

Pytałeś się ich o zdanie, kiedy zamieniałeś rosyjską ligę na polską?

Nie musiałem i nie mogłem za bardzo, bo zmiana zaszła bardzo szybko. Nie mogłem się długo zastanawiać. Nie miałem za dużego wyboru, a odejście było nieuniknione. Zresztą Damian Zbozień grał wcześniej w Piaście, więc szybko udzielił pozytywnej rekomendacji na zasadzie:

– Dobrze będzie?
– Będzie dobrze.

I podpisałem umowę, a jakiś czas później trenowałem już w Piaście.

Nie bałeś się, że czynisz regres? Przejście z silnych rozgrywek w Rosji do średniaka w Polsce mogło stworzyć pewne obawy.

Myślałem pozytywnie. Nowa liga, nowy język, nowa kultura. Ciekawe kolejne wyzwanie. Pewne obawy dotyczące poziomu były, ale nie przesłaniały mi one tego, że w każdym miejscu, w którym się jest, trzeba pokazać się z dobrej strony. Polska liga to był dobry kierunek po Rosji, gdzie klimat był dość ciężki, ale życiowo było naprawdę dobrze. Rodzina nie narzekała. Szczerze powiedziawszy pogodowo wolę jednak umiarkowaną Polskę. A piłkarsko? Pierwszy sezon w Ekstraklasie miałem raczej średni. Czasami grałem dobrze, innym razem trochę gorzej. Nie mogłem znaleźć równej formy. Ustabilizowało się wszystko w Jagiellonii, gdzie odnalazłem idealne miejsce to gry. Silny, grający ciekawą, ofensywną piłkę zespół i dobry trener. Moje statystyki znów zaczęły być porównywalne do tych z najlepszych czasów gry w Levadii. Na tym mi zależało.

Coś cię zaskoczyło w Polsce?

Rosja bardziej przypominała mi ojczyznę, choć różnice też było widać. Polska jest lepiej rozwiniętym krajem. To widać, ale jest coś czego tu nie lubię. Podróży. Zazwyczaj na wyjazdowe mecze jeździmy autobusami. Często po setki kilometrów. To bywa naprawdę męczące, ale można się przyzwyczaić. W Rosji te odległości bywały jeszcze większe, ale podróżowaliśmy samolotami i finalnie wychodziło na to, że dużo większą liczbę kilometrów pokonywaliśmy w nieporównywalnie szybszym czasie. Poza tym zaskoczyło mnie opakowanie ligi. Kibice na stadionach, realny doping, profesjonalne relacje telewizyjne – naprawdę to się może podobać. Tak powinien wyglądać futbol w każdym cywilizowanym europejskim kraju.

Białystok jest przyjemniejszy od Gliwic? Bliżej stamtąd do ojczyzny.

Geograficznie bliżej, ale wcale nie wygląda to tak pięknie, jak się wydaje. Jeśli chodzi o bliskość Estonii, to przenosiny wcale nie pomogły. W Białymstoku nie ma lotniska, trzeba jechać do Warszawy, a podróż samochodowa, wcale nie jest tak krótka, jak się wydaje. 10-11 godzin. Naprawdę przydałoby się na Podlasiu lotnisko. Ułatwiłoby to życie.

Z Jagiellonii już tylko powrót do Estonii?

Geograficznie się zbliżam, ale czy piłkarsko? Czas pokaże, bo na razie nie czuję się staro. Coś w piłce mogę jeszcze osiągnąć.

Dysponujesz najlepszą prawą nogą w lidze?

A dziękuję serdecznie, nie narzekam. Na pewno jest kilku piłkarzy, którzy potrafią kopać prawą nogą. Każdy ma jakiegoś kandydata i tego nie da się połączyć w jedną klasyfikację. Moja prawa noga jest dobra, ale czy lepsza od kilku innych? Nie wiem. Na pewno nie wymieniłbym jej na żadną inną cześć ciała, bo dobrze mi służy.

Mówi się o tobie jako o specjaliście od pięknych goli.

Niespodzianka to dla mnie nie jest. Czasami zdarzy się coś tam trafić. A że z dystansu? Tym lepiej dla mnie.

Rozmawiał Jan Mazurek

fot. FotoPyK

Najnowsze

Ekstraklasa

Dariusz Mioduski twardo o sprzedaży Legii. “Kręcą się ludzie, instytucje, mam oferty”

Michał Kołkowski
3
Dariusz Mioduski twardo o sprzedaży Legii. “Kręcą się ludzie, instytucje, mam oferty”
Ekstraklasa

Kibice Pogoni w końcu się doczekają? Nowy właściciel coraz bliżel

Patryk Stec
6
Kibice Pogoni w końcu się doczekają? Nowy właściciel coraz bliżel

Komentarze

0 komentarzy

Loading...