Reklama

Harówa Stępińskiego, przełamanie Kante. Udany wieczór z ligą!

redakcja

Autor:redakcja

08 sierpnia 2016, 19:52 • 3 min czytania 0 komentarzy

Można było mieć przed tym meczem spore obawy. Nie dość, że grano w poniedziałek, a wtedy Ekstraklasa rozpieszcza nas rzadko kiedy, to jeszcze spotkały się dwa zespoły z dolnej części tabeli, rywalizując na stadionie pamiętającym drugi rozbiór Polski. Patrząc czysto logicznie – miały boleć zęby. Tymczasem nie, wizyta u dentysty nie jest konieczna, bo obejrzeliśmy dobre widowisko.

Harówa Stępińskiego, przełamanie Kante. Udany wieczór z ligą!

Ale jeśli to był dla kogoś szok, to kapcie kompletnie musiały mu spaść w 45. minucie. Wtedy wydarzyło się coś, czego nikt się nie spodziewał, prędzej oczekiwano dziś opadów śniegu i przylotu świętego Mikołaja. Otóż Jose Kante strzelił gola – tak, tak, nie regulujcie monitorów, to zdanie rzeczywiście jest prawdziwe. Co więcej, napastnik (dziś bez cudzysłowu) trafił po ładnej akcji – piłkę z prawego skrzydła na nos wrzucił mu rozgrywający dobre zawody Merebaszwili. Karuzela, na którą wrzucił Gruzin Koja, no, gnała dość prędko. W każdym razie, jeśli kogoś może być nam tu żal, to Kamila Lecha, broniącego do tamtego momentu bardzo poprawnie. Łapał co miał łapać i wyglądał pewnie, na pewno lepiej niż kolega po drugiej stronie boiska, czyli Kiełpin, który prawie zaliczył Dudka z United. Ale ostatecznie, babole na wagę bramki zaliczył Lech.

Liczba mnoga nieprzypadkowa, bo i drugiego gola też trzeba wrzucić częściowo na jego konto. Jeśli bramkarz wychodzi tak daleko, musi wiedzieć, że zdąży, wywali futbolówkę gdzieś w kosmos i po sprawie. A Lech zdążył tylko na przebitkę, zamiast na regularny wyjazd – piłka w konsekwencji odbiła się od Merebaszwilego i wpadła do bramki. Błąd bramkarza, ale i całej obrony, bo zostawili tyle miejsca na podanie, że brakowało tylko czerwonego dywanu.

Ruch odpowiadał jednak za każdym razem, nawet jeszcze w pierwszej połowie. Znów obejrzeliśmy ładną akcję, dośrodkowanie z prawej strony i celny strzał głową, tym razem Mariusza Stępińskiego (nabiegał się dziś za trzech). Wrzucał Konczkowski, a nie skrzydłowy, bo na Przybeckiego przez 90 minut można liczyć zbyt rzadko. Choć akurat dziś, jeden moment w jego wykonaniu był kluczowy. Wywalczył bowiem rzut karny, ale wiadomo, że ze sporym udziałem Szymińskiego. Gość zwariował, bo leciał do wślizgu z uniesioną ręką, a skoro piłka w nią trafiła, Frankowski nie miał innego wyjścia jak podyktować jedenastkę. Kiełpin pokazywał prawy róg i tam się rzucił, ale Grodzicki po prostu walnął w środek i znowu mieliśmy remis.

Druga połówka do pewnego momentu była bardziej senna, a z letargu wybudził wszystkich dopiero Siergiej Kriwiec, a właściwie jego dzwon, którym potraktował prawy słupek Lecha. Ma Białorusin niezłe wejście do ligi, tydzień temu dobrze pokazał się z Legią, teraz znów wchodząc z ławki kolejny raz błysnął. Po tym uderzeniu to właśnie on zaliczył otwierające podanie w bramkowej akcji. Oj, będzie miała Wisła z niego pożytek.

Reklama

Na razie pożytku nie ma za to z wychodzenia na prowadzenie – choćby dwubramkowe prowadzenie z Legią nie było wystarczającą zaliczką. Tego pozytywnego cwaniactwa musi Kaczmarek nauczyć swoich piłkarzy, bo na razie tracą punkty przez brak doświadczenia.

ruch

Fot. FotoPyk

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...