Szkoleniowiec Korony Kielce, Tomasz Wilman, w obszernej rozmowie z nami mówi o tym, jak ważne jest dla niego zaangażowanie własnego zespołu, dlaczego kocha hiszpańską piłkę, jak reaguje na słowa krytyki pod swoim adresem oraz opowiada o słynnych łamigłówkach, które zadawał piłkarzom jeszcze jako asystent. Zapraszamy!
Chrzest bojowy ma pan już za sobą i chyba nie taki miał być ten długo wyczekiwany debiut w Ekstraklasie.
Na pewno nie. Pierwsza minuta, pierwsza akcja Zagłębia, pierwsza bramka po trochę przypadkowej sytuacji, choć my też wiele pomogliśmy lubinianom, by tego gola zdobyli. Ale nie ma co przeżywać, to już się stało, zostawiamy to za sobą i pracujemy dalej.
A jakie jest pierwsze wrażenie z pracy w roli pierwszego trenera?
Przede wszystkim jest dużo spotkań i wywiadów – to naturalna rzecz. Z jednej strony staram się być w miarę otwarty, ale z drugiej nie chcę też za bardzo brylować w mediach. Przede wszystkim muszę pracować na boisku z drużyną i temu poświęcać jak najwięcej czasu. Zdaję sobie sprawę, że mam swoje obowiązki wobec mediów i wobec kibiców i ja to szanuję. W ramach jakichś tam ustalonych zasad jestem do dyspozycji.
Bycie kielczaninem i taki staż pracy w klubie tworzą dodatkową presję?
Presja jest duża. Każdy trener ją odczuwa, bo raz, że to w ogóle jest dyscyplina najpopularniejsza na świecie, dwa, że kibice sporo oczekują i wiemy, że w Polsce generalnie każdy wie lepiej i cokolwiek by się nie zrobiło, to trener będzie bardzo szczegółowo rozliczany. Nie da się po prostu dogodzić wszystkim. Dzięki temu, że jestem stąd, chcę zaszczepić w drużynie maksymalne zaangażowanie, chcę żeby była walka do końca. Twarda, męska piłka. Oczywiście to nie jest gwarancja zwycięstw, porażki będą zdarzały się tak czy owak, ale wtedy jest na pewno kibicom łatwiej taką wpadkę zrozumieć i wybaczyć. Jeśli będą widzieli zaangażowanie i oddanie na boisku u każdego zawodnika, to potem nie będzie wstydu, by wyjść na miasto i spojrzeć tym ludziom w twarz. Będę dlatego podkreślał do skutku – ważny jest dla nas styl gry. Korona musi mieć charakter i każdy musi być z niego dumny.
Z jednej strony chce pan ostrej walki na boisku, a z drugiej jest pan zafascynowany hiszpańską piłką, która charakteryzuje się raczej zaawansowaniem technicznym, a rzadziej jazdą na tyłku. Da się to połączyć?
Takie jest pewnie marzenie każdego trenera. Nie ukrywam, że chcemy wyrobić w sobie jak najwięcej nawyków ofensywnych, chcemy zdobywać bramki, mało ich tracić, ale znamy też swój potencjał i możliwości. Jestem świadom ubytków; tego, że odeszło od nas paru bardzo ważnych graczy i tak naprawdę budujemy od nowa i to jest proces, który będzie trwał. Nie dajemy sobie jakiegoś deadline’u, że nasza gra ma się poukładać wtedy i wtedy. Po prostu z każdym tygodniem ma być widoczny progres. Musimy się stale doskonalić i przyłożyć do tego, żebyśmy grali nieco przyjemniej dla oka. Chociaż to też jest pojęcie względne – często samo posiadanie piłki nic nie wnosi, a my atakując z kontrataku w ostatnim meczu, oddaliśmy całkiem dużo strzałów. To pokazuje, że dochodzimy do sytuacji strzeleckich, mamy swój sposób na grę z przodu.
Wraz z zaakceptowaniem oferty od prezesa odciął się pan od tego, co mówiło się w mediach? Generalnie – wielki szok i niedowierzanie.
Co do opinii innych ludzi – nie czytam komentarzy, ale jestem otwarty na kontakt. Rozmawiam z kibicami w mieście, mogę rozmawiać w zasadzie z każdym, ale byle by to było rzeczowe I merytoryczne. Ważne żeby to była rozmowa, a nie rzucanie epitetów, bo to jest najprostsze. A jeszcze łatwiej, gdy robi się to anonimowo.
Najbardziej w słowach nie przebierał chyba Grzegorz Piechna. W jednym z wywiadów był “zszokowany, zdziwiony, skonsternowany”, a pana zatrudnienie uznał za żarty z klubu.
Nie przejmuję się tym w ogóle, ma prawo być zszokowany. Mnie dziwi tylko, że człowiek, który mnie w zasadzie nie zna, wyraża się w taki sposób, bo idąc taką drogą moglibyśmy skreślić wszystkich, z którymi nie znamy się osobiście. Nie patrzeć na wiedzę, umiejętności, nie próbując zamienić nawet słowa z drugim człowiekiem, a mówić o nim, że jest taki czy owaki. Jasne, można porozmawiać, można mieć swoje zdanie, ale w ten sposób bardziej szanuje się ludzi znanych z tego, że są znani, niż znanych z pracy i jej efektów. Jest wielu trenerów i generalnie wiele osób w piłce, którzy prezentują wysoki poziom merytoryczny, a nie są poważani tylko dlatego, że ich nazwiska nie są przez wszystkich kojarzone. To jest bzdura. To pokazuje, jak ten świat teraz wygląda. Pracujemy w klubie na swoje nazwisko, jest wielu chłopaków, którzy mają coś do udowodnienia, mogą pokazać się na dobrym poziomie i pozostaje tylko, by przełożyli to na dobro drużyny.
Głosy zwątpienia – rozumiem i szanuję. Głosy nienawiści – kompletnie. Kiedy ktoś ma wątpliwości to ok, nie ma problemu. Nie zna człowieka, nie wie na co mnie stać, dziwna decyzja, czas pokaże. Ale taki hejt? Dziwna sprawa.
Główny zarzut był taki, że nie ma pan przeszłości piłkarskiej, a co za tym idzie – będzie problem z tym, by zyskać szacunek w szatni.
Nie mam z tym problemu ani ja, ani drużyna. Oczywiście, że idealnie byłoby gdybym miał sto występów w kadrze Polski, z czterysta w Ekstraklasie, kilka lat zagranicą i jeszcze do tego doświadczenie trenerskie w kilku klubach. Nie, nie jestem idealny. Normalna sprawa. Wiem na czym stoję, jestem świadom swojej wiedzy i braków, cały czas się doskonalę i uczę. Tego, że nie byłem piłkarzem się już nie wróci, więc nie ma co żyć przeszłością. Odcinam się od tego i skupiam się na teraźniejszości.
Pracował pan w roli asystenta u trzech trenerów, aż w końcu przyszła oferta zostania pierwszym szkoleniowcem. Czy przy poprzednich zwolnieniach, czy to Pachety, czy Ryszarda Tarasiewicza, tliła się iskierka nadziei, że ktoś może w końcu zwróci uwagę na pana?
Szczerze? Ani przez chwilę. Ja generalnie jestem takim człowiekiem, który w stu procentach poświęca się swojej pracy, całkowicie się na niej koncentruje i nie rozgląda dookoła. Z każdym z trenerów miałem bardzo dobre relacje, wiele się od nich nauczyłem, choć nie zawsze była to łatwa współpraca. Tym niemniej lekcja, jaką od nich dostałem, jest bezcenna i tyle, kropka.
Czyli gdy prezes klubu zaproponował panu nowe stanowisko, było to sporym zaskoczeniem?
Na pewno tak, bo też duże znaczenie mają sprawy własnościowe w klubie. Nie wiadomo było, kto będzie trenerem, tak naprawdę sam też nie wiedziałem, czy będzie dalej dla mnie miejsce w drużynie. Bardzo duża niespodzianka, tym bardziej, że w Kielcach pojawiali się kolejni trenerzy, prowadzone były z nimi rozmowy, a na rynku jest drugie tyle wolnych i doświadczonych szkoleniowców, którzy z pewnością chcieliby podjąć się tego wyzwania.
No właśnie – sprawa z senegalskimi inwestorami wpływa na pana sytuację i decyzje?
Trochę pana rozczaruję – to nie wpływa na mnie w ogóle. Nie są to moje kompetencje, nie mam na to żadnego wpływu. Ode mnie zależy tylko to, jak będzie grała drużyna i wolałbym, by każdy skupił się na swoim aspekcie pracy. Ja też staram się chłopaków od tego odciąć – mamy zapewnienia prezesa, że środki na funkcjonowanie są, wiemy na jakich zawodników nas stać, wiemy, w jakiej sferze możemy się obracać i tyle. Oczywiście gdzieś tam w podświadomości jest coś takiego, że gdy odbywa się sesja Rady Miasta i rozstrzygają się sprawy inwestorskie, to na pewno jest jakiś mały niepokój, ale generalnie nie zaburza to harmonii w codziennym funkcjonowaniu.
Kilka dobrych tygodni pracy za panem – można już oszacować potencjał Korony? Bo jak co roku mamy ten sam schemat: wielka przebudowa i duże oczekiwania.
Wymagania są na pierwszą ósemkę, mimo, że najwięcej mówi się o przebudowanej kadrze i trenerze bez doświadczenia. Oczekiwania są chyba największe od jakichś trzech lat, momentami mogłoby się wydawać, że są wręcz dziwne i nieracjonalne, ale jak pokazują przykłady z życia – wszystko jest możliwe. To, o czym mówię od początku – musimy się kategorycznie odciąć od wszelkich spekulacji, założeń, planów. Tylko i wyłącznie ciężka praca, a piłka jest sportem tak przewrotnym, że możliwe jest w niej absolutnie wszystko i nic nie może zdziwić. Patrzymy maksymalnie tydzień do przodu – teraz akurat na mecz z Piastem Gliwice. Nic innego się nie liczy, żadne kalkulacje i przewidywania.
Jak ciężkie jest przejście z roli wieloletniego asystenta do pierwszego trenera? Mocno trzeba zmienić swoje zachowanie?
Proste i nieproste. Ja wychodzę z założenia, że trzeba być sprawiedliwym w ocenie zawodników, bo każdy chce grać i udowadniać, że zasługuje na miejce w perwszej jedenastce. Kluczem do sukcesu, niezależnie od roli, jest pokazanie piłkarzom, że każdy z nich jest wartościowym członkiem drużyny i ma szansę wywalczyć sobie plac.
Tak, ale pan jako asystent znany był z luzu, na przykład tych słynnych zagadek, które dawał piłkarzom. Wraz ze zmianą roli łamigłówki odeszły do lamusa, trzeba było ewoluować z kolegi w dowódcę?
Temat łamigłówek umarł śmiercią naturalną, niestety. To był w ogóle taki spontaniczny odpał, kiedyś na lotnisku przed wylotem na jakiś obóz coś wymyśliłem i tak to się sympatycznie potoczyło. Fajny, zabawny epizod, śmiechu było sporo i dla nas, i dla kibiców, bo zdarzało się, że ludzie na mieście rozmawiali ze mną i domagali się tego, by znów coś fajnego wymyślić.
W tej chwili, hmm, staram się być takim samym człowiekiem. Nie może być tak, że unikam celowo jakichś żartów, czy w rozmowie nagle robię się o wiele poważniejszy. Wiadomo, że teraz niektóre decyzją wymagają o wiele większej stanowczości, ale nie chcę popadać ze skrajności w skrajność. Czasami trzeba tupnąć nogą, zarządzić to i to, ale ja się nie zmieniłem. Mam z chłopakami dobre relacje i nie zamierzam tego przekształcać.
Od 1:43:
Zjeździł pan trochę klubów w ramach stażu – Getafe, Hercules, Fulham. Chyba ewidentnie do gustu przypadł kierunek hiszpański.
Pogoda piękna, cóż chcieć więcej (śmiech). Uważam, że Hiszpanie grają najlepiej na świecie w piłkę, pod każdym względem. Nawet jeśli drużyny klubowe niekoniecznie muszą rokrocznie wygrywać trofea, to jestem przekonany, że pod kątem techniki i taktyki to najlepsza nacja. Widziałem z bliska parę razy jak kluby z Półwyspu Iberyjskiego pracują, porozmawiałem z wieloma ludźmi i to się wszystko potwierdza. Ich ciężka praca i sposób treningu przekładają się na ich grę. Nie ukrywam, że niektóre elementy chciałbym przenieść do Korony, ale oczywiście wszystko z głową i umiarem. To na pewno nie będzie tiki-taka, bo znamy swoje możliwości. Mam na myśli raczej pewnie zachowania boiskowe, często bez piłki, które pomagają konstruować akcje, bronić się i tak dalej. Będziemy z tego czerpać.
Taki staż pozwala bardzo, bardzo dużo się dowiedzieć. Ja na placu treningowym spędzałem tam jakieś sześć, może siedem godzin, starałem się rozmawiać z każdym i zadawać jak najwięcej pytań. Najważniejsze jest to, by mieć otwartą głowę i nie patrzeć jednotorowo – osobiście starałem się często oglądać też zajęcia drużyn młodzieżowych, bo taka niepozorna praktyka potrafi otworzyć oczy na wiele spraw. I niektóre rzeczy, które stamtąd wyniosłem, dziś staram się przenosić tutaj.
Generalnie lubi pan chyba stawiać na młodych zawodników i budować na nich drużynę.
Chcę dawać szansę. Warunek jest jeden – zawodnik musi pokazać zaangażowanie i determinację. To jest kwestia odpowiedzialności, przestawienia się nie tylko na boisku, ale i w życiu codziennym. Jeśli ja zobaczę, że piłkarz jest odpowiedzialny na boisku, to wiem prawdopodobnie, że taki sam będzie również poza nim. I odwrotnie. Ktoś spóźnia się minutę na zbiórkę, coś tam zawali, zapomni sprzętu, to trudno dać mu szansę, wpuścić go na poziomie Ekstraklasy, żeby pokazał swoje umiejętności. Skoro, mówiąc kolokwialnie, nie ogarnia małych, przyziemnych spraw, to ciężko by decydował o wyniku drużyny. Roztargnienie na boisku może mieć fatalne konsekwencje, bo przez gapiostwo trwające sekundę można stracić bramkę i przegrać mecz. Dlatego przede wszystkim wymagam odpowiedniego charakteru.
Jeśli już mamy takie podstawy, to w dużej mierze zwracam uwagę na kreatywność. To cecha, którą bardzo cenię u młodych – ta nieprzewidywalność, błyskotliwość, czasem lekka nonszalancja. W ofensywie może to dać ogromną jakość, a tego nie da się wytrenować. Pełen spontan.
A poza przeszukiwaniem drużyn juniorskich planuje pan wzmocnienia?
Zdecydowanie chcielibyśmy jeszcze kogoś dokupić…
Ale czekacie aż Senegalczycy wyłożą forsę.
(śmiech) Jestem zadowolony z aktualnego stanu posiadania, ale dobrze byłoby dokonać jeszcze kilku transferów. Wiadomo, że jeśli nadarzy się okazja ściągnięcia piłkarza, który pomoże nam zrobić różnicę na boisku, wzniesie nas jakościowo na wyższy poziom, to chcielibyśmy z takiej możliwości skorzystać. Cały czas musimy jednak pamiętać o tym, jakie mamy możliwości finansowe i nie wszyscy zawodnicy chcą w tym klubie grać. Niektórzy powiedzieli nam wprost: “Sory, to nie jest zespół dla mnie, nie ten poziom”. Ok, szanuję to.
Póki co rozmawialiśmy z Miguelem Palancą, który wyraził chęć gry od samego początku, gdy zjawił się w klubie.
Chwalił przede wszystkim to, że może z panem porozmawiać po hiszpańsku, nie musi biegać z tłumaczem na plecach.
To fakt, opanowany mam w stopniu komunikatywnym ten język, więc podczas ćwiczeń instruuję go po hiszpańsku. Ale zachęcam go też do tego, żeby uczył się polskiego, chociaż tych najprostszych zwrotów. Poza tym Vanja Marković mówi w jego języku, więc bez przeszkód może mu pomagać.
A penetruje pan jakoś specjalnie rynek Półwyspu Iberyjskiego? Nie dość, że to pana konik, to jeszcze Airam Cabrera zrobił dobrą reklamę.
Szukamy intensywnie w tym regionie, zwłaszcza zawodników ofensywnych, bo Airam pokazał, że chłopcy stamtąd mają bardzo duże możliwości. To idealnie rozwiązanie też z tego względu, że tamci piłkarze sporo potrafią, a przy tym niewiele kosztują. Ale nie zamykamy się też na resztę Europy. Oczywiście, najlepiej byłoby pozyskiwać tylko młodych, polskich graczy, ale to nie jest proste zadanie. Teraz trafił do nas na przykład Krystian Miś, który jest ciekawą opcją na przyszłość i pokazuje, że ma głowę na karku, chce się uczyć i rozwijać, czyli to, o czym dopiero wspominałem.
Pan jest optymistą czy realistą? Bo tak – Korona straciła wielu ważnych zawodników, a pan twierdzi, że z kadry jest zadowolony. Trudno odmówić pozytywnego myślenia.
Zadowolony jestem, choć ubytki były naprawdę spore i jest bez nich ciężej. Nie powiem może, że trudno nam się po tych stratach pozbierać, bo, tak jak wspominałem, wychodzę z założenia, że to, co wydarzyło się w przeszłości jest już nie do cofnięcia. Ci piłkarze nie powrócą, musimy radzić sobie bez nich i planować sezon z aktualną kadrą. Ja, podpisując umowę, doskonale wiedziałem na co się piszę, znałem potencjał tej drużyny i oczekiwania pracodawców. Ta kadra spełnia moje założenia. Są tu goście z charakterem, którzy palą się do gry i oni spełniają moje oczekiwania. Powiedzmy, że jestem realnym optymistą.
Fakt, że wskoczył pan na tak głęboką wodę jest efektem wewnętrznego poczucia, że taka szansa może się już więcej nie powtórzyć i trzeba postawić wszystko na jedną kartę?
Gdybym zastanawiał się nad tą ofertą dłużej, to pewnie miałbym o wiele więcej wątpliwości. Przyszło szybkie pytanie, za nim intuicyjna odpowiedź i dopiero później zacząłem się zastanawiać: “Co ja zrobiłem? Jakie będą konsekwencje? Gdzie jest nasza drużyna?” (śmiech).
Praca jest wymagająca, obliguje do dużej odporności psychicznej na to, co dzieje się wokół, a na co ja nie mam wpływu. Ja będę bronił się wynikami i odpowiadał przed kibicami. Z nimi swoją drogą póki co jest mały konflikt, co też nie jest dobre dla samej drużyny. Pierwszy mecz u siebie, raczej bez zorganizowanego dopingu – jest to w jakimś stopniu trudne. Potrzebujemy dwunastego kibica, a wiemy, że ci fani potrafią zrobić wielką robotę – pomóc nam czy to na swoim stadionie, czy na wyjazdach. Mam nadzieję, że jakoś to wszystko uda się zakończyć rozejmem i będzie dobrze. Apeluję o to.
Ze swojej strony mogę obiecać, że zrobimy w tym czasie wiele, by zapewnić im dobrą rozrywkę. Ja jestem fanem angielskiego wzorca kibicowania, gdzie każdy wślizg, każde zablokowanie strzału czy podania jest nagradzane gromkimi brawami. Niektórzy mogą sobie nawet nie wyobrażać jak bardzo napędza to zawodników.
Charakter i waleczność da się w drużynie zaszczepić, czy w większej mierze definiują to sami zawodnicy? Czy gości, którzy z natury nie chcą jeździć od pierwszej do ostatniej minuty na tyłku, można zachęcić do ostrej walki?
Wierzę, że każdy chce wygrywać. Czy ktoś jest w swoim zachowaniu nonszalancki, czy poważniejszy, to ma w sobie to pragnienie zwycięstwa z którym wychodzi na boisko. Przecież nawet po meczu zremisowanym czy przegranym, można mieć poczucie nieźle wykonanej roboty – że zrobiło się wszystko dla siebie i dla drużyny. Po prostu przeciwnik okazał się jeszcze lepszy. Wracając do pytania – wydaje mi się, że część charakteru można zaszczepić w zawodnikach przez sposób pracy i przez to, jak zachowujemy się my, czyli sztab szkoleniowy. Nie da się jednak ukryć, że potrzeba jest liderów w drużynie, facetów, którzy tę drużynę pociągną i popchną do przodu. Nie spuszczą głowy po straconej bramce, tylko zacisną zęby. Staramy się organizować treningi w ten sposób, by ta rywalizacja cały czas była na najwyższych obrotach, by każdy piłkarz czuł chęć i pragnienie walki, zwycięstwa.
Wchodzi zresztą teraz u nas nowy projekt psychologiczny. Będziemy analizować dokładnie zachowania poszczególnych piłkarzy, spróbujemy dotrzeć do ich środka, tak by każdy z nich wiedział jak najwięcej o sobie – w jaki sposób lubi pracować, jakie zajęcia mu odpowiadają, co przeszkadza mu w grze w piłkę i tak dalej. To może być spory krok.
Wracając na zakończenie – o pana karierze piłkarskiej raczej zbyt długo sobie nie porozmawiamy?
Oj nie, nie. To była zresztą sympatyczna przygoda, a nie kariera i zaczynała się dłużej niż trwała. Nie mam powodów do chwały z tego powodu.
I od razu zaczął pan pracę z młodzieżą.
Tak, dokładnie od 2001 roku.
Czyli chyba taka najbardziej płynna ścieżka kariery, jaką można sobie wyobrazić. Wszystkie szczeble trenerskie, asystent i w końcu pierwszy szkoleniowiec.
To boję się zapytać, gdzie jest koniec.
Wychodzi na to, że już tylko funkcja prezesa.
Albo lot na księżyc (śmiech).
Rozmawiał MARCIN BORZĘCKI
fot. 400mm.pl