Choć podczas trwającego okienka transferowego jak na razie nie można było narzekać na przesadną nudę, cały czas czekaliśmy na jakąś prawdziwą bombę. Na ruch, który wgniótłby nas w fotel i przez jakiś czas nie pozwolił się otrząsnąć. W końcu się doczekaliśmy. Nasze życzenie postanowili bowiem spełnić włodarze Juventusu, którzy na pełnej petardzie wkroczyli na scenę między najmożniejszych, a następnie obwieścili światu: “Higuaín albo śmierć”.
Choć o przeprowadzce Argentyńczyka z Neapolu do Turynu mówiło się już od kilku ładnych tygodni i teoretycznie mieliśmy wystarczająco dużo czasu, by odpowiednio przygotować się na przyjęcie do wiadomości oficjalnego komunikatu, my wciąż czujemy się – delikatnie rzecz ujmując – nieco skołowani. Pewnie, z biegiem lat zdążyliśmy się przyzwyczaić do transferów opiewających na gigantyczne kwoty, naszym zdaniem często zbyt wygórowane w zestawieniu z rzeczywistym potencjałem niektórych zawodników, jednak w przypadku Higuaína minie jeszcze trochę zanim będziemy w stanie przejść z tym do porządku dziennego.
Nawet w dobie stale rosnących cen piłkarzy, transakcje opiewające od 90 milionów euro wzwyż wciąż są bowiem rzadkością. Przeciwnie – niezmiennie można by je policzyć na palcach jednej ręki, a część dłoni i tak pozostałaby wolna. Mało tego, jeśli uświadomimy sobie jeszcze, że podobny interes ubiły właśnie dwa kluby z, nie oszukujmy się, wciąż mocnych, lecz nieco zakurzonych piłkarsko w ostatnich latach Włoch, to – jak najtrafniej określiłby to Jacek Gmoch – mózg staje. Error 404 w czystej postaci.
Pewnie, Higuaín jest bardzo dobrym napadziorem, w końcu dopiero co został królem strzelców Serie A z największą liczbą bramek w historii rozgrywek. Nie mamy zamiaru zaprzeczać, że Argentyńczyk od lat nie schodzi poniżej naprawdę przyzwoitego poziomu i stanowi gwarancję goli. Szczerze mówiąc, wydaje nam się jednak mocno wątpliwe, by wielu z was bez chwili wahania – nawet mimo świetnego minionego sezonu w Napoli – wymieniło go w pierwszej trójce najlepszych napastników świata. W naszym odczuciu dużo łatwiej byłoby znaleźć ludzi będących zdania, że Higuaín właśnie osiągnął pułap, którego już raczej nie będzie w stanie przeskoczyć.
Jakkolwiek bowiem spojrzeć, bohaterowie najdroższych transferów, choć praktycznie zawsze mieli już wyrobioną solidną markę, wciąż mogli być postrzegani jako inwestycje długoterminowe. Najstarszym wśród najdroższych był do tej pory Luis Suárez – Urugwajczyk do Barcelony przechodził w wieku 27 lat. A reszta? Spójrzmy: Cristiano Ronaldo w Realu pojawił się, gdy skończonych miał 25 lat, Gareth Bale – także 25. Neymar zaś na Camp Nou trafił jako 22-latek. Jednym słowem – można było śmiało pokusić się o stwierdzenie, że to co najlepsze dopiero przed nimi.
U Higuaína odwrotnie – choć obecnie znajduje się on w najlepszym dla napastnika wieku (w grudniu skończy 29 lat), to mimo wszystko dużo bardziej zasadne wydają się rozważania na temat tego, przez jaki czas będzie on w stanie utrzymywać równie wysoki poziom. Oczywiście, Gonzalo może okazać się długowieczny niczym Zlatan i nawet jakoś przesadnie by nas to nie zdziwiło, jednak nie można też wykluczyć, że pójdzie to w odwrotnym kierunku. Szczególnie, że Argentyńczyk nie jest modelem parametrami zbliżonym do Filippo Inzaghiego. Oprócz świetnego wykończenia Higuaín w dużej mierze bazuje przecież na szybkości i dynamice, a w tej kwestii wieku już oszukać się najzwyczajniej w świecie nie da.
Uwierzcie nam, dalecy jesteśmy od zaglądania klubom w portfele, do operacji nie dołożyliśmy przecież ani złotówki. Tak naprawdę bardziej po prostu zadziwia nas zjawisko jako takie. To, w jakim tempie w dzisiejszej piłce pokonywane są kolejne bariery i jak szybko coś, co do niedawna wydawało się nieosiągalne, z dnia na dzień potrafi stać się rzeczywistością. Transfer Higuaína do Juventusu jest bowiem kolejnym przykładem tego, w jaki sposób ewoluuje futbolowy biznes. A warto do tego zauważyć, że niewykluczone przecież, iż za chwilę mistrzowie Włoch dokonają także jeszcze jednej historycznej transakcji przy okazji ewentualnej sprzedaży Paula Pogby.