Przed rozpoczęciem brazylijskich mistrzostw dwa lata temu, miałem tylko dwa życzenia. Byle w finale nie grali Niemcy, tradycyjnie najmniej lubiana przeze mnie reprezentacja. Byle w finale nie grał Messi, tradycyjnie najmniej lubiany przeze mnie piłkarz. Holandia, którą wspieram chyba od 1998 roku szła jak burza, więc mundial miał dla mnie ciepłe, pomarańczowe kolory. No i nadeszły półfinały. No i było po krzyku.
Byle nie Niemcy, byle nie Messi. No to Niemcy. I Messi.
Na szczęście całość zbiegła się z wyczekiwanym urlopem, po miesiącu intensywnej pracy jeszcze przed finałem zerwałem się na plażę i ból oglądania reprezentacji, których szczerze nie znoszę osłodziły mi trochę tropikalne owoce i kolorowe napoje z parasolkami. Przyjemność z mistrzostw zakończyła się jednak z chwilą, gdy Robben i kumple odebrali brązowe medale.
Wtedy było mi bez różnicy, kto wygra i dziś, niemal równe dwa lata później – też jest mi wszystko jedno. Ale przyczyny są już kompletnie inne.
Tak jak dwa lata temu zastanawiałem się, czy bardziej wkurzy mnie uśmiechnięty od ucha do ucha Muller, czy jednak triumfujący i wreszcie ostatecznie zamykający dyskusje o najlepszym piłkarzu w historii futbolu Leo, tak teraz… Cóż, zastanawiam się, który triumf bardziej mnie ucieszy.
Cristiano Ronaldo. Tytan pracy, perfekcjonista, opętany żądzą zwycięstw w tak przeuroczy sposób, że nie sposób mu nie kibicować. Gość tak długo musiał się męczyć z tymi wszystkimi parodystami, którzy zamiast grać w piłkę tatuują sobie łzy na policzkach, że zwyczajnie należy mu się od losu jakieś zadośćuczynienie. Ciągnął ten wózek właściwie sam, na tym turnieju wreszcie zagrał tak, jak od niego oczekiwano – w kluczowych momentach, w półfinale i decydującym spotkaniu fazy grupowej, wziął na barki cały zespół i osobiście przeniósł go do kolejnych faz. Żyjemy w świecie ciągłych porównań CR7 i Leo Messiego. Obiektywnie rzecz ujmując – większość z nich wypada na korzyść tego drugiego. Chciałbym więc, by Ronaldo miał coś, czego nie ma Messi (poza czystą kartoteką sądową) i mimo słabszego towarzystwa w drużynie dał swoim rodakom wielkie trofeum. Nie tak wielkie, jak Mistrzostwo Świata, ale porównywalne z Copa America, które Argentyna trzykrotnie przegrała w finale.
Ale gdy Ronaldo przegra, triumf odniesie Antoine Griezmann. Wszystko o nim napisał już Tomasz Ćwiąkała W TYM MIEJSCU, mnie najbardziej ujął ten fragment:
– Dla niego to na swój sposób rewanż za to, że nie chciały go francuskie akademie – mówi Bacary Sagna, który pojawił się obok Hugo Llorisa na ostatniej konferencji przed finałem. System szkolenia nad Sekwaną nie ma prawa chwalić się Griezmannem. Wręcz przeciwnie – to dziś jego główny wyrzut sumienia. W Olympique Lyon został odpalony za wzrost. – Szybko zauważyliśmy, że miał fantastyczną technikę, ale też, że był słabo rozwinięty – wspomina Josean Rueda, pierwszy trener Antoine’a z czasów Realu Sociedad. To tam bowiem Griezmann rozpoczął swoją piłkarską karierę. Tam, w San Sebastian, otrzymał kartkę od Erica Olhatsa, skauta klubu, którą miał rozwinąć i przeczytać dopiero w domu. 13-latek liczył na taki werdykt. Przyjęty. Początkowo – jak wspomina na łamach „Guardiana” – przebywający na wakacjach w Tunezji rodzice myśleli, że to żart, ale wystarczył jeden telefon. Najpierw, by nie rezygnować z nauki we Francji, przekraczał codziennie granicę w drodze na treningi. Potem przeniósł się na stałe i przesiąkł Półwyspem Iberyjskim do tego stopnia, że dziś przeklina po hiszpańsku, a po jednej z bramek na Euro krzyczał do kolegów: „vamos”. Bo Sociedad było jedynym klubem, od którego nie usłyszał: „jesteś za mały”.
Nie przesiąkł jednak do tego stopnia, by myśleć o grze w Hiszpanii. Ten pomysł odrzucił od razu. Gdy w wieku 16 lat minął się w tunelu na Estadio Anoeta z Zinedine’m Zidane’m poprosił go o spodenki. Gdy Francja przegrała w Euro 2004 z Grecją – płakał. Kiedy natomiast wygrywała u siebie z Brazylią – wówczas podjął decyzję, że nigdy nie zagra w obcych barwach. – Zawsze marzyłem, by być jak mistrzowie z 1998 roku – powtarza, a sami mistrzowie zalewają go komplementami. – Mamy nowego bohatera. Napastnika, który może nam wygrywać wielkie turnieje – mówi Thierry Henry, a jego kolega Bixente Lizarazu tak pisze w „El Mundo”: – W półfinale Mistrzostw Europy, przy presji gospodarza, w meczu z mistrzem świata Antoine Griezmann strzela dwa gole, uśmiecha się, tańczy, przytula kolegów i świętuje jak zwykły chłopak na patio przed szkołą. Jest naturalny. Wypada sympatycznie. Dla nas to niesamowicie ważne. Po prawie dwóch dekadach bez sukcesów i licznych kontrowersjach Francja potrzebowała właśnie takiego idola. Z poukładaną głową, którego zachowanie podoba się i na boisku, i poza nim, a przy tym ma dopiero 25 lat. Jest perfekcyjny.
Widzieć go na szczycie będzie równie miło, jak fetować kolejne zwycięstwo Cristiano Ronaldo, prawdopodobnie przybliżające go do ewentualnego zwycięstwa w plebiscycie Złotej Piłki w tym roku. Jeśli wygra Francja, gospodarz, może nieszczególnie gościnny, ale jednak miewający twarz do bólu statecznego Llorisa i roztańczonego Griezmanna – ożyje duch 1998 roku i tamtego zwycięstwa trójkolorowych gospodarzy. Jeśli wygra Portugalia, to nawet my będziemy mogli się gorzko uśmiechnąć, że pokonał nas jedynie przyszły mistrz, i to też dopiero w konkursie rzutów karnych.
Tego finału nie trzeba będzie osładzać drinkami, niezależnie od tego czy obsesja doskonałości na moment ustąpi głośnemu “SIIII”, czy ten chłopak za mały, by grać w piłkę zatańczy już z trofeum w dłoniach.
Miła odmiana po tym finale sprzed dwóch lat.
***
Wielkie dzięki za uwagę podczas tych mistrzostw, 26 odcinków bloga, niewiele mniej relacji live. To był kapitalny miesiąc, mam nadzieję, że czerpaliście z tego wszystkiego choć ułamek mojej radości. Jeśli chcecie sobie przypomnieć jakieś wcześniejsze odcinki – wszystkie są TUTAJ.
JAKUB OLKIEWICZ
Fot.FotoPyK