O Andre Gomesu w kontekście wielkiego transferu mówi się od kilkunastu miesięcy. Ten sezon rozbiły mu kontuzje, ale nie ma to większego znaczenia. Nazwy zainteresowanych porażają. Długo mówiło się o Manchesterze United, potem – jeżeli odszedłby Pogba – o Juventusie, a dziś o Barcelonie i Realu. Cena? Ponoć Valencia taniej niż za 65 milionów go nie puści. W końcu to na nim miała się oprzeć ofensywa projektu Petera Lima, który póki co okazał się fiaskiem. Jak widać – nikogo to jednak nie zraża. Gomes pozostaje jednym z gorętszych towarów tego lata.
Portugalia kontra Walia. Dziś wszyscy mówią o Ronaldo i Bale’u. Dziś Chris Coleman i Fernando Santos muszą odpowiadać na dziesiątki tych samych pytań. Już nawet nie chcą silić się na kreatywność. To, co mieli powiedzieć, już dawno powiedzieli. Obaj są ważni, ale liczy się drużyna. Słowo „drużyna” w przypadku obu tych reprezentacji znaczy jednak zupełnie co innego. Dla Santosa dyskusja o budowaniu stylu zakończyła się już na początku eliminacji, gdy w federacji się paliło i po porażce z Albanią należało naprędce zastąpić Paulo Bento. Nikt nie oczekiwał fajerwerków ani żadnego joga bonito. Byle do celu. Nawet po trupach.
Dylemat – grać pięknie czy skutecznie – przestał być w Portugalii dylematem. Kibice oczekują konkretów. Oczekują wyniku, czyli przynajmniej finału. – Zdarzało nam się grać pięknie i przegrywać. Wolę grać brzydko i pozostać we Francji niż być już w domu – tłumaczy na jednej z konferencji Danilo Pereira. – Nie sądzę, że nasz futbol się italianizuje. Wkroczyliśmy po prostu w zdrowy okres, do którego dorzuciliśmy trochę pewnego pragmatyzmu. Niektórych meczów nie wygrasz tylko talentem – podkreśla sam Santos. Wiara w minimalne wygrywanie lub remisy pozwalające przechodzić dalej urosła do tego stopnia, że Cedric po meczu z Polską stwierdził, iż byli zdecydowanie lepsi.
Przerost formy nad treścią wydaje się dziś głównym problemem Portugalii. Gdyby spekulacje transferowe przekładały się na wartość boiskową piłkarzy Santosa, a raczej na styl drużyny, ta byłaby pewniakiem do tytułu. Gomes ze wstępu to tylko przykład. O Danilo Pereirę zabiega Arsenal. O Williama Carvalho podobno bije się Everton i Kanonierzy, a o Rafę – Liverpool. Joao Mario może odejść do PSG lub innego potentata za 60 milionów euro, a o Rui Patricio od lat pytają angielskie kluby. Portugalskim dziennikarzom zamknięto wszelki dostęp do klubów, więc ci mnożą kolejne plotki, ale przecież Guerreiro i tak przed momentem wskoczył do Borussii, Nani podpisał z Valencią, a Renato Sanches rozbił bank w Monachium.
I ta ekipa spróbuje zatrzymać Joe Ledleya, który musiał przełożyć własne wesele, bo nie spodziewał się, że dojdzie do tego etapu turnieju oraz Hala Robsona-Kanu, o którym jeden z kibiców napisał, że wypije własny mocz, jeżeli ten strzeli gola. Strzelił. Z Belgią. I to jednego z ładniejszych na mistrzostwach. A zapytany, jak to zrobił, odparł: – Normalnie, przyjąłem, odwróciłem się i uderzyłem – a nastąpiło to akurat w dniu, kiedy wygasł jego kontrakt z Reading. Tak bezrobotny dobił złote belgijskie pokolenie, które po chwili wyżyło się na swoim selekcjonerze.
Dziś to o Robsona-Kanu faktycznie się zabijają. Oferty spływają z całego świata. Wcześniej już zgłaszały się Celtic ze Swansea, ale Hal wolał poczekać. Teraz może przebierać. Robson-Kanu stał się gwiazdą tego tygodnia. Po turnieju, gdy już usiądzie do stołu ze swoim agentem, stanie się też beneficjentem całego Euro. Za moment gwiazdą może zostać ktokolwiek inny, ale – rzadko ten slogan ma aż takie przełożenie na rzeczywistość – w tej ekipie nic nie jest ważniejsze od drużyny. Kiedy mówi o tym Chris Coleman na sali konferencyjnej Parc Olympique Lyonnais, Ashley Williams tylko kiwa głową. Kiedy głos zabiera kapitan, z twarzy selekcjonera bije duma. Gareth Bale opowiada o przywracaniu Walii na mapę, a Coleman o „ciemnych czasach”, z których wynika mentalność zwycięzców.
„Dark times” dla Walii się zakończyły. Zakończyła się epoka, gdy koledzy żartowali z Bale’a, że ten ma dziewięć tygodni wakacji zamiast dwóch. Doczekano się tam nie tylko najlepszego (?) piłkarza Mistrzostw Europy, ale też doskonałego selekcjonera, który z ekipy, w której 16 zawodników nie sięgnęło w życiu po żaden tytuł, stworzył kapitalny kolektyw. Dlatego to nie będzie mecz Bale’a z Ronaldo. To będzie starcie dwóch światów. Jednego wypuszczającego perełki raz za razem i drugiego opartego na typowych brytyjskich fighterach. Jednego, który nie zaakceptuje niczego poniżej finału i drugiego, który już pobił swoje największe osiągnięcia z 1958 roku. Tylko wtedy – jak zauważył sam Coleman – opowiadano historie o piłkarzach, którzy wyjechali na turniej, po czym w domu pytano ich, gdzie się podziewali. Bale’a i kolegów nikt nie będzie o to pytał.
TOMASZ ĆWIĄKAŁA
Fot. FotoPyK
***
Za użyczenie samochodu na czas Euro 2016 dziękujemy firmie Pol-Mot.