Reklama

Gdzie leżą granice futbolowego romantyzmu?

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

03 lipca 2016, 12:21 • 5 min czytania 0 komentarzy

Dumni, lecz wciąż mocno nijacy gospodarze turnieju kontra zespół, o którym już teraz można powiedzieć, że napisał historię. Pierwsi – wymieniani jeszcze przed startem mistrzostw w gronie faworytów, drudzy – skazywani na pożarcie, traktowani bardziej w kategoriach ciekawostki. Europejskie mocarstwo kontra wyspa licząca sobie mniej mieszkańców niż Bydgoszcz. Francja i Islandia – dwa kraje, w których przypadku porównywanie futbolowych tradycji jest równie sensowne, jak porównywanie czasu do setki Grzegorza Laty i najnowszego modelu Porsche. Tak czy inaczej, wieczorem nie będzie miało to najmniejszego znaczenia. Gdyby bowiem kierować się w tym wszystkim wyłącznie żelazną logiką, do starć takich jak dzisiejsze nie dochodziłoby wcale.

Gdzie leżą granice futbolowego romantyzmu?

Trwające mistrzostwa Europy nie są idealne. Przeciwnie – można przyczepić się w nich do naprawdę wielu aspektów. Defensywny styl, mecze, podczas których możemy wyjść na spacer z psem, a po powrocie obie drużyny wciąż będą tkwiły w identycznym klinczu, buble, w których pierwszy celny strzał pada w 118 minucie… I tak dalej, i tak dalej… Tak czy inaczej, każdy turniej siłą rzeczy po prostu musi zawierać w sobie coś, z czego zostanie zapamiętany na długie lata. Euro 2004? Triumf grających antyfutbol Greków. 2008? Rozkwit i początek absolutnej dominacji Hiszpanów. 2012? Kontynuacja triumfalnego cyklu już za kadencji Vicente Del Bosque, dla nas zaś – żałoba narodowa po odpadnięciu z grupy śmiechu przed własną publicznością.

Francuski czempionat będzie wspominany natomiast ze względu na piękną historię napisaną przez Islandczyków. Skazywani na pożarcie, traktowani jako ciekawostka, chwaleni już za sam fakt, że w ogóle udało im się wywalczyć sobie awans na turniej. No bo tak na zdrowy rozsądek – sukces przecież tak naprawdę nie miał prawa im się przytrafić. A jednak – wbrew wszelkiej logice – przytrafił się. Ćwierćfinał Islandczyków jest historią tak nieprawdopodobną, że gdyby stanowiła ona filmowy scenariusz, bajkowy banał i brak jakiegokolwiek pierwiastka wiarygodności sprawiłyby, że po wydrukowaniu nadawałby się on jedynie na podkładkę pod nierówny stół.

Banda „sonów” (i jednego „sena”) pochodząca z wyspy zamieszkiwanej przez mniej osób niż niejedno polskie miasto i kojarzonej w ostatnich latach głównie z erupcji wulkanu o nazwie, którą w stanie są wypowiedzieć tylko tubylcy pokazała jednak, że wyśmiewane przez wielu życie futbolowych romantyków ma jednak sens. Dzięki Islandczykom ten niewielki odsetek ludzi wciąż wierzący, że w piłce chcieć to móc, dziś triumfuje.

Jak do tego wszystkiego doszło? Najpierw remis z Portugalią, wściekły Cristiano urządzający cyrki podczas pomeczowej wymiany koszulek i wypalający, że z taką grą Islandczycy nie mają czego szukać na Euro (ciekawe, w jakim tonie wypowiedziałby się dziś), potem kolejny podział punktów, tym razem z Węgrami, a na koniec fazy grupowej wygrana w ostatniej minucie z Austrią, po której islandzki komentator zostaje odesłany do egzorcysty. Awans z drugiego miejsca, który uważać można było za wykręcenie 300 procent normy. Jak się jednak okazało – najlepsze dopiero miało nadejść.

Reklama

Mecz z Anglią pozostanie bowiem w świadomości milionów fanów futbolu jeszcze na długo jako symbol wyższości determinacji i poświęcenia nad butą i zblazowaniem zgarniających miliony funtów gwiazdek. Gdy Rooney na początku spotkania wyprowadził Anglików na prowadzenie wydawało się, że sen Islandczyków musi już dobiec końca. Że nie ma bata – wyżej dupy po prostu nie podskoczą. Jak jednak się to wszystko ostatecznie potoczyło – doskonale wiemy. Tak, to był jeden z tych momentów, które były nam w stanie wynagrodzić wszelkie piłkarskie niedociągnięcia mistrzostw. Widok szalonej radości Islandczyków i miny skompromitowanych, pozbawionych wstydu i godności Anglików będzie z pewnością jednym z pierwszych obrazków, które staną nam przed oczami na myśl o Euro 2016.

Francuzi w odróżnieniu do Islandczyków wyglądają z kolei tak, jak gdyby jakaś niewidzialna uprząż nie pozwalała im rozwinąć pełni potencjału. Wciąż nie możemy oprzeć się wrażeniu, że choć rozgrywają oni turniej na własnych stadionach, jest ich w tym wszystkim bardzo mało. Podczas gdy inne zespoły piszą swoje mniej lub bardziej wciągające – przesączone łzami szczęścia czy też smutku – historie, oni stoją sobie gdzieś tam z tyłu i starają się w stylu Pawła Janasa nikomu nie przeszkadzać. Nie będziemy przekonywać na siłę, że podopieczni Didiera Deschampsa zawodzą, bo przecież za chwilę mogą znaleźć się w półfinale, jednak gołym okiem po prostu widać, że cały czas coś ich hamuje. Cały czas coś sprawia, że dalecy jesteśmy od zachwytów nad ich postawą. „Tricolores” zachowują się jakby bali się zerwać na dobre ze smyczy w obawie przed tym, że w szyje wpije im się kolczatka. Albo jakby bali się rozpędzić w obawie, że przed nimi zaraz wyrośnie w ułamku sekundy betonowa ściana.

Przed startem czepionatu pisaliśmy, że zanim Francuzi zaczną wygrywać z innymi, muszą najpierw wygrać sami ze sobą. I choć tamte słowa odnosiły się bardziej do wszelkiej maści pozaboiskowych skandali mącących atmosferę w kadrze, dziś zdanie to – choć już w trochę innym kontekście – wciąż jednak pozostaje jak najbardziej aktualne.

Francja jak do tej pory jest bowiem zespołem, który dotychczasowe wyniki zawdzięcza głównie chwilowym zrywom. Gdy zaczyna im się palić w dupie, naciskają magiczny przycisk, który w trybie natychmiastowym odwraca losy spotkania, a następnie na nowo przechodzą w tryb uśpienia i doładowują manę aż do momentu, w którym po raz kolejny będą mogli skorzystać ze wspomnianego cudownego guzika. No bo zobaczmy, jak to do tej pory wyglądało:

Rumunia (2:1) – Francuzi niesamowicie męczą bułę, aż gwoździa w samej końcówce przybija Payet

Albania (2:0) – Oba gole po 90. minucie

Reklama

Szwajcaria (0:0) – Tutaj akurat nie było potrzeby włączania trybu chwilowej szarży

Irlandia (2:1) – Griezmann budzi się na dwie minuty po godzinie gry i z 0:1 robi się 2:1 dla Francji

Jak widać – szarpanka po całości. Trzeba mimo wszystko Francuzom oddać to, co ich – gdy zachodziła potrzeba, ten chwilowy impuls zawsze w którymś momencie się pojawiał. Czy da się jednak w ten sposób osiągnąć coś więcej? Tę kwestię wolimy pozostawić otwartą.

* * *

Niezależnie od tego, jaki dziś padnie wynik, jednego zwycięzcę i tak na pewno już znamy. Islandczycy bowiem – nawet jeśli odpadną – tego Euro przegrać już najzwyczajniej w świecie nie mogą. Starcie z Francją nie jest już w stanie w żaden sposób tego zmienić. Jedyną zagadką pozostaje w tej chwili tak naprawdę tylko to, w którym miejscu znajduje się ta niewidzialna granica oddzielającą futbolowy romantyzm od zdrowego rozsądku.

Najnowsze

Hiszpania

Polowanie na czarownice w Realu Madryt. Kto jest winny?

Patryk Stec
1
Polowanie na czarownice w Realu Madryt. Kto jest winny?

Komentarze

0 komentarzy

Loading...