Kibice znad Wisły mogą go kojarzyć przede wszystkim z inauguracji EURO przed czterema laty. Ówczesny selekcjoner reprezentacji Grecji, Fernando Santos, z Polakami mierzył się jednak nie tylko tamtego czerwcowego popołudnia na Stadionie Narodowym. Co więcej – nigdy, czy to jako trener klubowy, czy reprezentacyjny, z nami nie przegrał. Kim jest człowiek, który – jak sam przyznaje – niechętnie podnosi się z ławki rezerwowych, a piłkę najchętniej łączy z matematyką?
61-latek należy do tego grona szkoleniowców, którzy wielkiej kariery piłkarskiej nie zrobili. Na świat przyszedł w domu, który – choć nie miał futbolowej historii – nieodłącznie związany był z jednym klubem – Benfiką Lizbona. Ojciec, mechanik samochodowy, oraz matka, gospodyni domowa, regularnie bywali na meczach, obserwowali treningi, na każdym kroku identyfikowali się z czerwonymi barwami Orłów.
– Miałem dokładnie 40 dni, gdy rodzice po raz pierwszy zabrali mnie na stadion. To był początek grudnia, rok 1954. Paradoksalnie od tamtego czasu zacząłem się też odzwyczajać od picia mleka – mama nie miała mnie jak nakarmić na stadionie z racji warunków atmosferycznych, więc mogę chyba powiedzieć, że dzięki piłce zacząłem szybko dojrzewać jako niemowlę – wspominał w jednym z wywiadów Santos.
Oczywiście jako dzieciak parł na rodziców, by jak najszybciej zapisali go do lokalnej szkółki. Ci – z uwagi na swoją miłość do Benfiki – chcieli by grał właśnie tam. Najpierw zaczął jednak w o wiele mniejszym Operario.
– Zaczynałem jako bramkarz. Mama miała co robić – ciągle cerowała mi porwane spodnie.
Rokował nawet nieźle. Jeździł z drużyną na turnieje, przywoził medale i statuetki. Kolejni trenerzy go chwalili, pojawiały się pierwsze głosy, że mógłby przenieść się do lepszego zespołu.
– Do Benfiki trafiłem dosyć przypadkowo. W ostatniej chwili, po namowie kolegi, pojechałem na obóz z 40 dzieciakami i po prostu się wyróżniałem. Nie wiązałem z piłką wielkiej przyszłości, nie miałem marzeń typu chciałbym grać tu i tu. Zdziwiłem się, że ówczesny trener Angelo do mnie zadzwonił i zaprosił na testy. Nie wiedziałem, że aż tak ceni moje predyspozycje.
Dwa lata ciężkiej pracy w wymarzonym klubie rodziców były piękną przygodą, ale w końcu przyszedł czas, by podjąć poważną decyzję – albo sport, albo nauka. Do sprawy podszedł niezwykle chłodno i pragmatycznie jak na nastolatka. Uznał, że kariery w piłce wielkiej nie zrobi, więc postawił na edukację. Piłkę zepchnął na margines, trafił do Instytutu Inżynierii i zaczął więcej przesiadywać w książkach, zamiast na boisku.
– Od zawsze lubiłem matematykę, przedmioty techniczne. W wieku 15 lat miałem już sporo umiejętności, dzięki którym mogłem dorabiać jako elektryk.
W latach 70. udało się pokończyć wszystkie najważniejsze kursy i wkrótce postanowił powoli zacząć wychodzić na swoje. Grał ciągle w piłkę, w Estoril i Maritimo, ale traktował to bardziej jako dodatek. Priorytetem była praca. W międzyczasie ożenił się, kupił dom w Cacém, meble na raty i ciężko pracował, by wygrzebać się z kredytów.
– Przestałem grać po tym, co wydarzyło się w Hiszpanii. Zabrałem rodziców na wycieczkę. Na światłach zostali zaatakowani przez przypadkowych sprawców. Przez otwarte okno samochodu ktoś rzucił kamieniem w matkę, chcieli ich okraść. Moi rodzice długo po tym nie mogli się otrząsnąć, ciągle chodzili na wizyty do psychologa, nie potrafili pojąć jak można zostać zaatakowanym w biały dzień. Wtedy rękę wyciągnął do mnie prezes Estoril, który ciągle dzwonił namawiając mnie na powrót do gry, a w końcu pomógł mi finansowo przy leczeniu rodziców. Znalazł mi pracę w roli inżyniera, pracowałem w hotelu należącym do niego. Miałem pod sobą 40 mężczyzn, planowałem, co mają zrobić, miałem na głowie wiele spraw. Ale dobrze zarabiałem i byłem szczęśliwy.
Z inżyniera na trenera piłkarskiego wyszedł przypadkiem. Estoril był notorycznie pod kreską, w klubie piszczała bieda – zaproponował więc prezesowi, że ograniczy nieco godziny pracy w hotelu, a uzyskany w ten sposób czas spędzi na boisku treningowym. Najpierw jako asystent, potem już jako pierwszy trener. Z sukcesami – był architektem powrotu drużyny do najwyższej klasy rozgrywkowej, przez długi czas utrzymywał drużynę na wysokim poziomie. To normalne, że zaczęły przychodzić oferty z poważniejszych klubów.
Tutaj z prezesem Estoril – już jako szkoleniowiec klubu
W 1994 ukochane Estoril zamienił na Estrelę, a potem trafił do FC Porto i w ciągu trzech lat udało mu się z tym klubem wygrać wszystko, co można było zgarnąć na krajowym podwórku. Dotarł jeszcze do ćwierćfinału Ligi Mistrzów i postanowił opuścić ojczyznę.
Jako trener Porto w meczu ligowym z Benfiką
W 2001 roku dostał trenerskie lejce w AEK-u Ateny i od tamtego czasu często zmieniał pracodawców. Później był Panathinaikos, Sporting, znów AEK, Benfica, PAOK i w końcu reprezentacji Hellady. Poza Salonikami i rolą selekcjonera – nigdzie nie zagrzał miejsca dłużej niż przez rok. Sukcesy? Tylko jeden – puchar Grecji w 2001 roku.
– Jako trener jestem taki sam, jak w życiu. Spokojny, raczej chłodny i wycofany. Nie chcę biegać przy linii, wolę w tym czasie dokładnie analizować to, co widzę na boisku. Lubię futbol oparty na grze defensywnej, najważniejsze dla mnie jest to, by nie tracić bramek. Od urodzenia ciągnęło mnie do matematyki i ta fascynacja dokładnością i precyzją objawia się dziś, gdy pracuję w innej roli.
Propozycję objęcia posady w portugalskiej reprezentacji otrzymał po tym, jak dobre wyniki wykręcał w Grecji. Najpierw zakwalifikował się na Mistrzostwa Europy rozgrywane w Polsce i na Ukrainie. Wyszedł nawet z grupy, ale w ćwierćfinale nie dał rady sprostać Niemcom. Dwa lata później poleciał z drużyną do Brazylii i znów udało mu się wydostać do fazy pucharowej – w 1/8 Grecy ulegli jednak po rzutach karnych Kostaryce.
– Każdego można nauczyć dobrej gry defensywnej. Moje drużyny nie porywają stylem, ale są skuteczne. W Grecji na początku nie chcieli trenować na takich obciążeniach, jakie zaproponowałem. Byli w szoku, gdy ustaliłem treningi o godzinie ósmej. Z czasem zaczęli się przyzwyczajać i zobaczyli, że to przynosi efekty.
Tego odmówić mu nie można – ze słabiutką Helladą wykręcał solidne wyniki, a teraz – jakkolwiek spojrzeć – daje radę z drużyną portugalską. Co prawda na tych mistrzostwach nie wygrał jeszcze meczu w 90 minutach, ale kolejne etapy pokonuje.
Co ciekawe – Fernando Santos nigdy nie przegrał mierząc się z Polakami. Jako selekcjoner Grecji – 1:1 na EURO 2012 i remis w meczu towarzyskim. Jako opiekun FC Porto – wygrany dwumecz z krakowską Wisłą w Pucharze UEFA. Czas w końcu na pierwszą porażkę?