Nie da się w żaden sposób zmierzyć i w żaden sposób wyrazić jak skompromitowany jest dziś angielski futbol. Żadną drogą, żadną ścieżką nie da się ogarnąć tego jak tragicznie rozjechał się jego potencjał, jego budżet, jego otoczka i jego zaplecze oraz to, co koniec końców stanowi istotę gry, czyli boisko.
Można wymieniać do woli.
Jedni mają dwadzieścia tysięcy zarejestrowanych piłkarzy, drudzy półtora miliona.
Jedni mają kilkadziesiąt (kilkaset?) klubów z ponad stuletnią historią, drudzy żadnego w pełni profesjonalnego.
Jedni mają czterdzieści dwa tysiące klubów, drudzy 135.
Jedni szkolili się w profesjonalnych akademiach o rocznych budżetach porównywalnych z ciągnikami islandzkiej gospodarki, drudzy szkolili się na boiskach pod balonem podczas półrocznej przerwy w rozgrywkach.
Jedni transmitują swoją ligę na wszystkie kontynenty, drudzy nie transmitują jej prawdopodobnie nawet u siebie.
Jedni mają 350 tysięcy mieszkańców, u drugich 350 tysięcy osób przewinęło się przez fetę mistrzowską Leicester City na ulicach tego niespełna półmilionowego miasta.
Jedni mają kilkadziesiąt książek o samych piłkarskich chuliganach, drudzy niespełna 2 tysiące osób na mecz na najbardziej obleganym stadionie Hafnarfjordur.
Jedni mają dniówki liczone w dziesiątkach tysięcy funtów, drudzy muszą dorabiać.
Jedni mają w składzie złotych dzieciaków europejskiego futbolu, drudzy reżysera-amatora, który zaczął karierę “chcąc zgubić trochę brzuszka”.
Jedni mają nienagannie uczesane grzywki, drudzy mają brody.
Jedni mają ćwierćfinał Mistrzostw Europy, drudzy nie.
Gdzie to wszystko się tak spieprzyło, Roy? Wayne? Harry?
Angielski futbol jest zdemolowany nie dlatego, że przegrał mecz z rozpędzoną i bardzo rozsądnie prowadzoną przez Larsa Lagerbacka. Porażka może się przydarzyć każdemu, kompromitacje na turniejach zaliczali wszyscy najwięksi, od Hiszpanii po Włochów. 90 minut nie może o czymkolwiek decydować – to okres zdecydowanie zbyt krótki, by mógł przesądzić o ocenie potężnych projektów.
Problem Anglików polega jednak na tym, że to nie dziewięćdziesiąt minut. To pięćdziesiąt lat. Anglicy z każdym kolejnym turniejem mają coraz mniejszą wiarę w to, że może się udać. Z każdym turniejem coraz mniej piłkarzy, w których można upatrywać jakichkolwiek nadziei. Z każdym turniejem grają słabiej, mają coraz mniej pomysłów na grę, zawodzą coraz mocniej. Sensacją nie jest porażka dumnej Anglii z malutką Islandią. Sensacją jest fakt, że zupełnie czysto, na chłodno, odsiewając renomę i zarobki tych piłkarzy – ten wynik dało się przewidzieć. Tomasz Hajto typował – 1:0 dla Islandii! Anglia nic nie gra od wieków, Anglia ma piłkarzy, ale nie ma i od dawna nie miała drużyny. Islandia ograła Czechów, dwa razy ograła Holendrów, urwała punkty Portugalii. Anglia po świetnych eliminacjach zagrała dobre… 80 minut? Trochę z Rosją, końcówka z Walią, tyle.
Co gorsza – to tragicznie przekłada się na tamtejsze kluby. Nastolatkowie, którzy potrafią prosto kopnąć piłkę i mają obywatelstwo z miejsca stają się towarem luksusowym. Za Sterlingów i innych jemu podobnych płaci się w dziesiątkach milionów i naprawdę trudno w całym świecie futbolu znaleźć bardziej idiotyczne inwestycje. Angielski futbol przegrywa, doznaje kolejnych upokorzeń, wykonuje grube ruchy i wykłada grubą gotówkę, co w efekcie powoduje jedynie jeszcze większy zawód. Spirala się nakręca. Europejskie puchary już dawno odjechały, kozaki ściągane z Francji już nie robią za tło, ale ciągną grę – by wspomnieć Payeta, a w lidze doskonale radzą sobie nawet ci, których w Hiszpanii żegnano bez żalu – by przypomnieć Ozila, Sancheza czy Fabregasa.
Widzi to Jose Mourinho. Nie przekonuje na konferencji, że za moment wprowadzi młodych Anglików ze szkółki Manchesteru United. Zapowiada transfery. Pewnie z Hiszpanii. Pewnie z Francji. Może z Niemiec.
Miejsce, które żyje futbolem, którego każda ulica oddycha barwami lokalnego klubu, miejsce, w którym przez kluby przelewa się miliony funtów, jest jednocześnie miejscem, gdzie głównych aktorów tego teatru trzeba importować. Dom futbolu, jego ojczyzna jest pusta, najsłynniejsze rody są na wymarciu, zastępuje ich fala imigrantów, która odbiera pracę nie dlatego, że jest tańsza, ale dlatego że jest lepsza. Izolacja, wyśmiewanie europejskich pucharów, gotowanie się we własnym sosie, podlewanym na bogato gotówką – to wszystko tylko pogłębia kryzys.
Dlatego porażka z Islandią nie jest dramatem. Prawdziwym dramatem są jej przyczyny, jej okoliczności i kompletny brak recepty, jak uniknąć podobnych kompromitacji w przyszłości.
JAKUB OLKIEWICZ
Fot.FotoPyK