Reklama

Copa America po… amerykańsku – Harasimowicz prosto z USA

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

27 czerwca 2016, 12:51 • 17 min czytania 0 komentarzy

To mógł być turniej Leo Messiego. A nawet – powinien! Nie było bowiem w historii futbolu piłkarza równie utytułowanego w futbolu klubowym, a zarazem równie niespełnionego w reprezentacji. W ostatnich latach niewiele brakowało, Leo ocierał się o trofea – zagrał w finale mistrzostw świata 2014 oraz w finale Copa America ubiegłego lata. Pierwszy mecz przegrał jedną bramką, a drugi w rzutach karnych. Niby nikt go za te porażki bezpośrednio nie obwiniał, ale za każdym razem pozostawało drobne “ale”…

Copa America po… amerykańsku – Harasimowicz prosto z USA

Najczęściej to “ale” sprowadzało się do stwierdzenia – Messi jest największych piłkarzem klubowym wszech czasów, ale nie potrafi poprowadzić reprezentacji Argentyny w wielkich turniejach tak, jak jego wybitny poprzednik Diego Maradona. Gwiazdor Barcelony był na dobrej drodze, aby wreszcie przełamać tą klątwę – ustrzelił hat-tricka wchodząc jako zmiennik w meczu z Panamą, później popisał się najpiękniejszym uderzeniem z rzutu wolnego w swojej karierze (to odważna teza, ale będą ją zaciekle bronił przed każdym argumentem!) w konfrontacji z USA, a na koniec… Na koniec było tak samo, jak zawsze. Frustracja, zmarnowana szansa, zawiedzione nadzieje. Znów się nie udało, chociaż tak wielu zaciskało za niego kciuki!

Podczas Copa America Centenario na każdym kroku wyczuwało się jedno – niewiarygodną sympatię, jaką obdarzyli go kibice na każdym stadionie. To było absolutnie niesamowite i tego nie dało się zobaczyć w telewizji. Messiego w Ameryce witano jak Beatlesów na początku lat 60-tych albo Neila Armstronga po powrocie z Księżyca. Gdybym tego nie widział z bliska, osobiście, to nigdy bym nie uwierzył. Gdy przyjechał z zespołem na inauguracyjny mecz z Chile, w którym (jeszcze) nie mógł zagrać z powodu kontuzji, na trybunach zasiadło ponad 70 tysięcy kibiców, którzy robili wrzawę tylko w momentach, gdy padały bramki oraz… kiedy na telebimie pokazywano Leo. Po zakończeniu spotkania dziennikarzy i fotoreporterów trzymano za barierką do momentu, gdy przez tunel przejdzie Messi, później – droga wolna! Wśród publiczności połowa – jeśli nie więcej – miała na sobie koszulki z nazwiskiem “Messi” na plecach, kibice przyjeżdżali ze wszystkich stron kontynentu po to, aby zobaczyć właśnie JEGO. Choćby przez chwilę.

Gdy w półfinale reprezentacja USA z Argentyną grała w meczu o przecież bardzo dużą stawkę, kibice na stadionie dopingowali – w pierwszej kolejności Messiego, a w drugiej – Amerykanów, którzy grali u siebie, ale jakby nie do końca (o czym więcej za chwilę). Zresztą robili to mniej więcej przez jakieś dwie i pół minuty, bo gdy Lavezzi strzelił pierwszego gola – po świetnym zagraniu Leo, rzecz jasna – to szybko stało się jasne, że to tylko kwestia czasu, gdy padną kolejne, a Juergen Klinsmann może tylko krzyczeć “Donnerwetter!” albo modlić się, aby to wszystko nie skończyło się upokorzeniem. Gdy Argentyna prowadziła 2:0, na murawę wbiegł jeden z szalonych kibiców tylko po to, aby sobie… zrobić selfie z Messim w tle. Co ciekawe, telewizja FOX tego nie pokazała, bo tak zarządziły władze stacji – jakby przewidywały, że może dojść do podobnych demonstracji uwielbienia! Komentator zupełnie poważnie stwierdził – “niestety nie możemy teraz państwu pokazać, co się dzieje na boisku, bo takie są zalecenia stacji, ale ktoś właśnie próbuje sobie zrobić zdjęcie z zawodnikiem reprezentacji Argentyny z numerem dziesięć.” Poważnie!

Reprezentanci Argentyny zrobili na mnie fantastyczne wrażenie nie tylko na boisku, ale poza nim. W “mixed zone” uśmiechnięci wychodzili do dziennikarzy i rozmawiali z nimi w nieskończoność, po kilkanaście, a nawet więcej minut. Kto by pomyślał, że Javier Mascherano, czy Angelo di Maria, którzy wyglądają na boisku na dość aroganckich typów, są w rzeczywistości wygadanymi, sympatycznymi facetami? Nawet Sergio Aguero, który musiał pogodzić się z tym, że “Tata” Martino widzi go wyłącznie w charakterze zmiennika dla Gonzalo Higuaina – a to przecież piłkarz wybitny, bodaj najlepszy obecnie napastnik w Premier League – nie stroił fochów, chętnie udzielał wywiadów i wygłupiał się w towarzystwie kumpli z argentyńskiej telewizji. Dopiero później prawda wyszła na wierzch, a upiory wyleciały z szafy na podłogę…

Reklama

A propos Messiego, ta miłość Ameryki była odwzajemniona, gdyż jak wyliczyli statystycy przed finałem – w żadnym innym kraju nie strzelił do tej pory więcej goli dla albicelestes. Licznik Leo wynosił dwanaście, w tym hat-trick w rozegranym na terenie USA towarzyskim meczu z Brazylią. Znów jednak nie zdobył gola w finale.

Po tym inauguracyjnym spotkaniu Arturo Vidal – który o Robercie Lewandowskim w Bayernie powiedział, że “strzela gole, bo pracuje na niego cały zespół” – tylko uśmiechał się do dziennikarzy. Powtarzał – spokojnie, to tylko pierwszy mecz, zobaczycie co będzie dalej. Jednak w kolejnym tylko błąd sędziego, który podyktował niezasłużony rzut karny w 98 minucie przeciwko Boliwii, uratował Chile zwycięstwo i prawdopodobnie pozostanie w turnieju. Mogło zakończyć się katastrofą, ale zamiast tego Vidal i spółka obronili trofeum. Po meczu z Meksykiem nabrali takiego rozpędu, że nie zatrzymała ich nawet Argentyna. “Spokojnie, to tylko pierwszy mecz” – te słowa charyzmatycznego pomocnika utknęły mi w pamięci. Miał rację. Ostatnie słowo należało bowiem do Chile. Ten zespół zaimponował jednością i agresywnością. Grali jak zabójcze bulteriery spuszczone ze smyczy – rzucali się na rywala i zagryzali go na śmierć. Większość zawodników podstawowej jedenastki wyglądała jak statyści z “Prison Break” – umięśnieni i wytatuowani na wszelkich możliwych fragmentach ciała, często z dziwacznymi fryzurami i kolczykami w różnych miejscach. Koło takich typów spokojnie się na ulicy nie przechodzi. W finale potrafili narzucić właśnie taki styl gry i dlatego wygrali. Aha, no i jeszcze Higuain spartolił setkę. Jak zawsze.

Obok Messiego oczy skierowane były również na jego dwóch kolegów z ataku Barcelony – Neymara oraz Luisa Suareza. Obaj przylecieli do Stanów Zjednoczonych, obaj nie zagrali ani minuty, a ich zespoły – również solidarnie – okazały się największym rozczarowaniem turnieju, odpadając już po fazie grupowej. O ile Suarez chciał pomóc kolegom, oglądał mecze (i frustrował się nieporadną grą zespołu) z ławki rezerwowych, ale ci nie dali mu szansy wykurować się na tyle szybko, aby zdążył dać wsparcie w fazie play-off, o tyle Neymar miał od początku zupełnie inne plany. On poleciał do USA głównie na wakacje – trochę promocji i mnóstwo zabawy. Za kompana wybrał sobie Justina Biebera – tak, tego młodocianego gwiazdora pop, który niedawno chodził po Lotnisku Okęcie bez koszulki. Pamiętam jak w sektorze prasowym na meczu Brazylia – Ekwador w Pasadenie nagle zrobiło się poruszenie i ktoś krzyknął – zobaczcie, Neymar siedzi na loży vipowskiej z Bieberem. Ktoś dorzucił – a obok nich Jamie Foxx (słynny aktor, laureat Oscara za główną rolę w filmie “Ray”)!

Rzeczywiście, brazylijskiemu piłkarzowi bardzo spodobało się życie celebryty. To dziwne, że akurat on obudził w sobie takie zapędy do błyszczenia na salonach i pokazywania się w towarzystwie gwiazd. Nie Zlatan Ibrahimović, nie Cristiano Ronaldo (przylatuje do Kalifornii co roku, zostaje przez tydzień w Beverly Hills Hotel, ale głównie chodzi z kumplami na plażę i na siłownię), na pewno nie Messi, ale właśnie jego niesforny kolega z Barcelony. W Los Angeles pokazywał się, gdzie tylko mógł – za wyjątkiem boiska. Gdy jego zespół męczył się niemiłosiernie, remisując bezbramkowo z przeciwnikiem, którego przez prawie sto lat lał ile wlezie we wszystkim rozgrywkach – on cały roześmiany gadał sobie na luzie z Bieberem i Foxxem. Gdy Willian i Dani Alves wylewali siódme poty próbując obudzić tą kiepsko funkcjonującą drużynę, Neymar korzystał z uroków Los Angeles. Brazylia omal nie przegrała z Ekwadorem po tak słabej grze, że siedzący obok mnie nestor amerykańskich dziennikarzy w trakcie drugiej połowy miał moment w stylu “eureka” i postanowił napisać tekst, że… przestała grać po brazylijsku i jest tylko bladą kalką canarinhos z przeszłości.

No może niezbyt oryginalnie, ale prawdziwie. Canarinhos nie przegrali tylko dlatego, że sędzia nieprawidłowo nie uznał gola dla Ekwadoru – kuriozalnego zresztą, gdyż bramkarz sam sobie wbił piłkę do bramki – uznając, że w trakcie dośrodkowania piłka przekroczyła linię końcową. Co jednak los Brazylijczykom podarował w pierwszym meczu – odebrał w ostatnim. Paradoksalnie zostali wyeliminowani przez Peru po golu strzelonym ręką, w sposób obrzydliwie oczywisty, jakiego nie powstydziłby się Jan Furtok z meczu przeciwko San Marino. W efekcie jednak canarinhos opuszczali Amerykę w niełasce, zmiażdżeni przez krytykę – jeśli nie bardziej niż po sławetnym półfinale z Niemcami na ostatnim mundialu, czy zeszłorocznej wpadce z Paragwajem, to tylko dlatego, że już po tych niepowodzeniach stracili normalną, “brazylijską” aurę.

Hasło reprezentacja Brazylii już, po prostu, nie oznacza tego samego. Nikt się ich nie boi. Nawet Haitańczycy strzelili im gola, choć to przecież zespół praktycznie półamatorski, coś w stylu słynnych bobsleistów z Jamajki. Szkoda tylko, że teraz wielu kibiców będzie pamiętać Dungę jako nieudacznego selekcjonera, którego dwukrotnie wyrzucano z pracy, a nie wybitnego rozgrywającego drużyny, która sięgnęła – na tym samym stadionie Rose Bowl w Pasadenie – po złoty medal mistrzostw świata w 1994 roku. Zresztą a propos kibiców, to podczas Centenario zginęli w tłumie. Gdzie się pojawiły te setki rozśpiewanych, uśmiechniętych fanów z Brazylii, podróżujących za ukochanymi piłkarzami? Czyżby nie identyfikowali się z Hulkiem albo Gabrielem? Na turnieju bardzo widoczni byli kibice z Meksyku – to oczywiste, mieszkają na miejscu, a także Kolumbii – zdecydowanie najliczniejsza grupa fanów przyjezdnych, która zdominowała każdy stadion, na którym występowała ich reprezentacja. A Brazylijscy? Niekoniecznie.

Reklama

Ta reprezentacja nie rozbudziła ich pasji i nadziei – jak najbardziej słusznie zresztą. Od strony piłkarskiej to była na pewno duża porażka Philipe Coutinho. Ofensywnego pomocnika Liverpoolu kreowano na lidera, który miał pociągnąć swój zespół do strefy medalowej i zostać wielką gwiazdą turnieju. Nic takiego się nie stało – błysnął wyłącznie w spotkaniu z Haiti, a to przecież żadna sztuka. Zawodził w kluczowych momentach. Potwierdził swoją największą wadę – jest piłkarzem o wybitnym talencie i przebłyskach geniuszu, ale zarazem niesłychanie nieskutecznym i chimerycznym. Gdy do reprezentacji wróci Neymar, to zapewne nie będzie dla obu zawodników miejsca na boisku, a trudno sobie wyobrazić, aby to gwiazdor Barcelony usiadł na ławce rezerwowych. Ale to już zmartwienie nowego selekcjonera Tite. Na razie zasugerował, że “Neymar może nie będzie nowym kapitanem”. Czy skonsultował to z Bieberem?

Tuż przed rozpoczęciem Copa America Centenario jeden z moich lokalnych kolegów dziennikarzy wziął do ręki rozpiskę, szybko rozrysował swoje typy, po czym zadowolony uderzył pięścią w stół i oznajmił – nie mam wątpliwości, w finale zagrają Meksyk z Argentyną! Tak wszystko zostało ułożone, aby te dwa zespoły spotkały się w walce o złoto! Dlaczego Argentyna – wszyscy rozumieli, ale Meksyk? Jako główny argument przywołał statystykę, że reprezentacja Azteków przez ostatni rok należała do najlepszych na świecie, nie przegrała dwudziestu meczów z rzędu, triumfowała w Gold Cup oraz barażowym meczu z USA o udział w przyszłorocznym Pucharze Konfederacji, ma w składzie odrodzonego w Bundeslidze Chicharito, będącego u szczytu formy Andresa Guardado z PSV oraz silny skład we wszystkich formacjach. Do tego – będzie grać u siebie. Jeśli w tym momencie czytelnicy zastanawiają się, czy przypadkiem się nie pomyliłem – już wyjaśniam.

Od niepamiętnych czasów reprezentacja Meksyku zawsze występuje w charakterze gospodarza, gdy mecz jest rozgrywany na terenie Stanów Zjednoczonych. Nie oficjalnie, ale w praktyce tak, po prostu, jest. Pamiętam jak w 2011 roku na Rose Bowl odbył się finał Gold Cup, USA kontra Meksyk. Na stadion przyszło 95 tysięcy kibiców, z czego jakieś 90 tysięcy dopingowało Azteków i gwizdało niemiłosiernie na Amerykanów. Doszło do tego, że “miejscowy” zespół prowadził nieoczekiwanie 2:0, po czym kibice zaczęli gwizdać jeszcze mocniej, Meksykanie wyrównali na 2:2 i niesieni naprawdę niesamowitym (naprawdę!) dopingiem ostatecznie zwyciężyli 4:2, po czym zrobili rundę honorową przy wiwatującej na jej cześć publiczności. Spiker radosnym głosem oznajmiał wszystko po hiszpańsku, a latynoskie hostessy przed kamerami meksykańskiej telewizji nagradzały zwycięzców przy ogólnym aplauzie. Wściekły bramkarz Tim Howard mówił później, że “to skandal” i “nie do pomyślenia”, ale taka jest piłkarska rzeczywistość w Ameryce. Piłka nożna stale zyskuje na popularności i ponoć pod względem marketingowym właśnie w tym roku zdystansowała po raz pierwszy w historii hokej, stając się oficjalnie dyscypliną numer cztery (po futbolu amerykańskim, zawodowej koszykówce i baseballu) w USA. Nadal jednak reprezentacja Meksyku, za każdym razem “gra u siebie”. Takie są realia i nic tego nie zmieni. Amerykanie chodzą na mecze, aby obejrzeć Messiego, względnie inne gwiazdy – najlepiej z ligi angielską, bo ta ma najlepszą oglądalność – a Meksykanie dopingują swoją reprezentację, wiernie i głośno.

Nie inaczej było w tym roku – na każdy mecz bilety trafiały w zdecydowanej większości do kibiców w zielonych koszulkach z charakterystycznymi sombreros na głowach. Nawet na meczu z Jamajką, zespole wyjątkowo mizernym, na Rose Bowl zjawiło się ponad 80 tysięcy meksykańskich kibiców. Gdy wracałem później metrem wypełnionym przez lekko podchmielonych, ale szczęśliwych (ich drużyna wygrała 2:0) sympatyków El Tri – śpiewom nie było końca. Wszyscy byli przekonani, podobnie jak wspomniany dziennikarz, że ich drużyna dostanie się łatwo do finału, a następnie rzuci wyzwanie Messiemu i spółce. Inny scenariusz zwyczajnie nie wchodził w grę. Początkowo wszystko na to wskazywało – imponujące zwycięstwo nad Urugwajem, komplet punktów z Jamajką i remis z Wenezuelą, który gwarantował pierwsze miejsce w grupie. W ćwierćfinale rywalem miał być zespół Chile, który do tej pory niczym nie zachwycił. Do Santa Clara, małej miejscowości położonej malowniczo w zasadzie tuż blisko przedmieść San Francisco, a futbolowym obiekcie, którego gospodarzem jest popularny zespół NFL 49-ers, doszło do jednego z najbardziej szokujących meczów piłkarskich, jakie odbyły się w ostatnim czasie. Porównać go w zasadzie można tylko do półfinału brazylijskiego mundialu, w którym canarinhos zostali rozjechani przez niemiecki czołg w futbolowej wersji “Blitzkrieg”, jakiej nigdy nie oglądano. Meksykańscy fani dławili się “tacos”, które stawały im w przełyku, bo po prostu nie mogli uwierzyć w to, co widzą! Jak powiedział mi znajomy kibic El Tri i jego słowa najlepiej oddają skalę dramatu – “nawet jeśli Donal Trump zostanie wybrany na prezydenta USA i zbuduje na granicy mur większy od berlińskiego, następnie deportuje wszystkich nielegalnych imigrantów za południową granicę to… i tak nie będzie to najgorszy dla nas dzień w tym roku.”

Takowy nastąpił bowiem 18 czerwca na Levi’s Stadium. Zaczął Sanchez, później cztery gole wbił Vargas – jeszcze nie tak dawno niechciany w Queens Park Rangers, z którym z hukiem zleciał z Premier League  – a jeszcze później… większość przestała liczyć, bo w popłochu opuszczała stadion na długo przed zakończeniem spotkania. To było upokorzenie absolutne, 0:7 u siebie, przed własną publicznością – najwyższa porażka w spotkaniu o punkty w historii. Do tej pory rekordem było 0:6 z reprezentacją RFN na argentyńskim mundialu, tym samym gdzie dwa gole Meksykanom wbił przecież młodziutki wówczas, dopiero wchodzący na piłkarskie salony, obecny prezes PZPN Zbigniew Boniek. Na boisko poleciały butelki, części garderoby, wszystko, co akurat było pod ręką. Znajomi bali się wracać do domu. Mówili – “chyba przenocujemy na miejscu, a na pewno nie zatrzymujemy się na żadnej stacji benzynowej, bo ktoś może zacząć strzelać. Ot tak, dla rozładowania emocji”. W tym momencie dla wielu kibiców turniej się skończył, chociaż na szczęście mecze były ciekawe do samego końca i w przeciwieństwie do mistrzostw Europy – obfitowały w efektowne akcje i strzelano dużo bramek, nierzadko bardzo pięknych.

Nie brakowało też oczywiście wydarzeń kuriozalnych. Reprezentacji Urugwaju odegrano podczas meczu otwarcia niewłaściwy hymn, za co później przeproszono, choć niesmak pozostał. Hymn Chile został z kolei zagłuszony w połowie. Dziennikarzy najbardziej zszokował jednak selekcjoner reprezentacji Jamajki Winfried Schaefer – ten sam, który w latach 90-tych prowadził Karslruher SC do największych sukcesów w Bundeslidze, a później dwukrotnie starał się o posadę opiekuna kadry Polski. Zamiast jednak prowadzić biało-czerwonych na Euro 2016, musiał pilnować swoich podopiecznych Reggae Boyz podczas ich wesołej wyprawy do USA. Gdy w pierwszym meczu turnieju, przegranym z Wenezuelą, w składzie zabrakło kapitana i najbardziej znanego zawodnika drużyny Wesa Morgana, Schaefer stwierdził z rozbrajającą szczerością – no wiecie, niestety ale po zdobyciu mistrzostwa Anglii z Leicester imprezował non stop przez tydzień w Tajlandii i w Londynie, nie udało się go przywrócić do normalnego stanu na początek turnieju. W dowolnym tłumaczeniu – “gazował” w kółko w nocnych klubach, nie wytrzeźwiał na pierwszy mecz, wiec musiałem go zostawić na ławce, ale na drugi będzie już gotowy.

I rzeczywiście Morgan wystąpił w podstawowym składzie przeciwko Meksykowi, ale w niczym nie przypominał lidera formacji defensywnej Leicester City, swoistej “skały nie do przejścia” – mijał się z piłką, spóźniał z kryciem, niecelnie podawał, nie angażował się przy stałych fragmentach… Nie ukrywam, że przez chwilę pomyślałem – a krążące w sieci liczne filmiki z Morganem w roli głównej z imprezy mistrzowskiej u Vardy’ego utwierdziły mi w tym przekonaniu – że Jamajczyk dostał “solidną, polską szkołę życia”, ale niestety organizm nie do końca sobie z tym poradził… Swoją drogą Jamajka rok wcześniej była największym objawieniem Gold Cup, sensacyjnie odprawiając Amerykanów w półfinale (co omal nie zachwiało posadą Klinsmanna), a tutaj okazała się dostarczycielem punktów. Przynajmniej miała jednak w swoim składzie mistrza Anglii. No, powiedzmy – nie od początku turnieju, ale zawsze…

Najfajniejszych kibiców miała Kolumbia. A na pewno najładniejszych. Jeden z moich znajomych – mówię szczerze – chodził na mecze i kupował (wyjątkowo drogie, średnia cena oscylowała wokół stu dolarów) bilety nie po to, aby oglądać piłkarzy, bo to akurat miał w nosie. Chodził na podryw. Z Kolumbii przyleciało wiele pięknych kobiet i to ściągnęło na trybuny łowców przygód. Wielu Amerykanów z Los Angeles i okolic lata na weekendy do Medellin, bo w miarę blisko, dość tanio, a miejscowe dziewczyny uchodzą za najpiękniejsze i najbardziej seksowne w całej Ameryce Południowej. Skoro jednak teraz Medellin przyleciało do nich, to… jeszcze lepiej! Sama drużyna grała nierówno i chociaż przywiozła chyba najlepszy tercet ofensywny turnieju Rodriguez – Cuardado – Bacca, to jednak musiała zadowolić się trzecim miejscem. Na mecz z Paragwajem na Rose Bowl przyszedł poznawany przez nielicznych Francisco Maturana – siedział na miejscu prasowym i skrupulatnie coś notował. Postarzał się wyraźnie, ale fanatycy futbolu bez problemów rozpoznali – tak, to selekcjoner reprezentacji choćby z pamiętnych mistrzostw świata w 1994 roku, teraz felietonista “El Espectador”. Ten, który doskonale znał się z Pablo Escobarem i ten, któremu zastrzelono podstawowego obrońcę   na tym mundialu Andresa Escobara. Kawał historii futbolu.

Reprezentacja USA nie zawiodła, ale i nie zachwyciła. Trzy mecze wygrała, trzy przegrała – ostatecznie zakończyła turniej na czwartym miejscu, najlepszym na Copa America od 1995 roku a klamrą spinającą ich występ były dwie porażki z Kolumbią. Klinsmanna raczej chwalono, bo to i tak wynik nieznacznie lepszy od oczekiwań. Wielkich powodów do optymizmu jednak nie ma. W drużynie nie widać nowych talentów na skalę młodego Landona Donovana. Prym nadal wiodą weterani Clint Dempsey (rozegrał naprawdę przyzwoity turniej, co biorąc pod uwagę, że w dwóch ostatnich sezonach systematycznie tracił formę, stanowiło dla wielu zaskoczenie) oraz Michael Bradley, a poziom pozostałych zawodników jest względnie wyrównany. Szału nie ma, dramatu też nie. Siedemnastoletni Christian Pulisić z Borussii Dortmund pokazał kilka ciekawych akcji, ale w sumie niewiele z tego wynikało. W pewnym sensie odkryciem (jako lider formacji) okazał się potężny, 23-letni stoper John Brooks z Herthy Berlin, ale to nie jest nowa postać – przecież grał już, a nawet strzelił zwycięskiego gola z Ghaną na mistrzostwach świata w Brazylii. Reprezentacja USA powinna zakwalifikować się na mundial w Rosji, ale furory raczej tam nie zrobi. Krawiec tak kraje, jak mu materiału staje, więc trudno pastwić się nad Klinsmannem, bo szczerze przyznając – to nie jest jeden z najbardziej utalentowanych zespołów świata. Ot grupa solidnych wyrobników, która w starciu z wirtuozami na skalę Argentyny modli się o najmniejszy wymiar kary.

Amerykanom tak spodobało się organizowanie Copa America, że chcą to zrobić ponownie. Najchętniej… za każdym razem. I nie są to wyłącznie pobożne życzenia miejscowych dziennikarzy piszących o piłce nożnej, którzy na co dzień umierają z nudy i głodu, a tu nagle dostają zlecenia z całego świata – przedstawiciele federacji przekonywali za kulisami, że zamierzają się oficjalnie o to ubiegać. Jako najważniejszy argument przedstawiają suche liczby – Copa Centenario było pod tym względem najbardziej udanym turniejem CA wszech czasów. Ogólna liczba kibiców na trybunach przed meczem o trzecie miejsce przekroczyła półtora miliona – co przy bardzo wysokiej średniej cenie biletów, około stu dolarów za sztukę, wydawało się praktycznie niemożliwe. To o 350 tysięcy widzów więcej niż wynosił dotychczasowy rekord. Bilety na finał (81.000) zostały wyprzedane z kilkudniowym wyprzedzeniem. Średnia publiczność na trybunach – 46 tysięcy, co biorąc pod uwagę “perełki” jak Jamajka – Wenezuela, czy Haiti – Ekwador, też musi robić wrażenie. Fani soccera przed telewizorami też nie zawiedli. Mecz USA – Argentyna miał największą oglądalność w historii Fox Sports, jeśli chodzi o spotkanie piłkarskie – 3.29 mln w późne, wtorkowe popołudnie, z reguły zarezerwowane na popularne seriale. “Mamy wiele dowodów na potwierdzenie tezy, że Stany Zjednoczone stały się krajem zakochanym w soccerze. Posiadamy infrastrukturę oraz kadry menedżerskie zdolne do zorganizowania fantastycznej imprezy. Jednak skala sukcesu, jakim okazało się Copa America Centenario, przeszła nawet nasze najśmielsze oczekiwania. To był triumf na każdym froncie – powiedział Sunil Gulati, prezes federacji. Gdy dziennikarze zapytali go, czy rzeczywiście zamierza walczyć w FIFA o to, aby teraz turnieje Copa America odbywały się do cztery lata wyłącznie w USA, odpowiedział wymijająco – “Żadne oficjalne rozmowy w tej sprawie nie miały jeszcze miejsca. Na pewno jednak sukces tej imprezy wzbudza wiele dyskusji…”

Zwolennicy takiego rozwiązania przywołują inny przykład – mundial zorganizowany w 1994 przez USA do dziś może pochwalić się najlepszymi wynikami frekwencji. 52 mecze obejrzało łącznie ponad 62 tysiące widzów. Tego rezultatu nie pobił żaden mundial, Euro, ani turnieje olimpijskie.

A więc “good bye, see you later”? Kto wie. Szkoda tylko, że już bez Messiego. No chyba? Raczej? A może się rozmyśli….?

Marcin Harasimowicz

Korespondencja z USA

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...