Rozegranie rok po roku dwóch turniejów Copa America było nazywane szopką, a nawet pluciem na dobre imię i bogatą tradycję tej imprezy. Z bardzo różnych względów, powodów do krytyki było sporo – od najcięższych dział, czyli zarzutów korupcyjnych wobec południowoamerykańskich leśnych dziadków, po takie “pierdoły” jak formuła turnieju czy miejsce jego rozgrywania. Jednak gdy odsuniemy na bok politykę i skupimy się jedynie na futbolu, trzeba sobie jasno powiedzieć – dobrze, że te mistrzostwa doszły do skutku. Potwierdziły one obecny układ sił na kontynencie wielokrotnych mistrzów świata.
W tej chwili zdecydowanie najlepsze są ekipy Argentyny i Chile.
Albiceleste zagrają trzeci finał w ciągu trzech ostatnich lat. Messi i spółka w końcu liczą na złoto, a posiadanie takiego potencjału ofensywie (Aguero jest tylko rezerwowym, Dybala nie łapie się do kadry!) w prosty sposób tłumaczy takie a nie inne położenie drużyny. Ale Chile to trochę inna historia, ta ekipa – złożona z kilku gwiazd i z wielu gniewnych, ale średnich piłkarzy – szturmem wyrwała sobie miejsce na szczycie. Po dwóch średnich turniejach (MŚ 2010, Copa 2011), na których udało się wyjść z grupy, ale kolejne mecze były już rozczarowaniem, pracę z kadrą rozpoczął Jorge Sampaoli. Wyjątkowy oryginał, ale też człowiek z pomysłem na tę drużynę. I już mundial w Brazylii można było traktować jak zapowiedź stworzenia czegoś dużego. Chile wyszło z grupy kosztem Hiszpanii, a w kolejnej fazie nieznacznie – po strzale w poprzeczkę w ostatnich sekundach i rzutach karnych – uległo gospodarzom.
Ale drużyna urosła do takich rozmiarów, że rok później po naprawdę widowiskowej grze wygrała Copa America na własnym terenie, pokonując w finale Argentynę. A teraz znów – pomimo zmiany trenera, na początku roku Sampaoliego zastąpił Juan Antonio Pizzi – nie pozostawiła złudzeń drużynom aspirującym do miana najlepszych.
Turniej rozgrywany w Stanach na początku nie układał się po myśli Vidala i spółki. Już w pierwszym meczu wpadli na Argentynę, a ich główny rywal uporał się z nimi pomimo braku Leo Messiego w składzie. Boliwię udało się Chilijczykom ograć dzięki rzutowi karnemu podyktowanemu w doliczonym czasie gry. Nawet Panama, którą Messi z kolegami puknęli 5-0, sprawiła im trochę problemów. Ale później był ćwierćfinał z Meksykiem, który w ojczyźnie Hernandeza dziś nazywany jest najczarniejszym dniem w historii tamtejszej piłki. 7-0. Demonstracja siły.
No i rozegrany dzisiejszej nocy naszego czasu półfinał z silną przecież Kolumbią. Początek spotkania wskazywał na to, że Chilijczycy mogą wdeptać w ziemię kolejnego rywala.
7. minuta – gol Charlesa Aranguiza.
11. minuta – gol Jose Pedro Fuenzalidy, który dobił strzał w słupek Sancheza (100. mecz w kadrze).
Kolumbia potrafiła jednak wziąć się w garść, później to Claudio Bravo – cytując klasyka – musiał zapracować na swój ZUS.
Chilijczykom dodatkowo pomogła nieco pogoda. Doszło bowiem do scen, które doskonale znają fani skoków narciarskich – trzeba było czekać aż warunki atmosferyczne pozwolą na rozegranie drugiej połowy. Nad Chicago przeszła burza oraz ulewa. Na wznowienie spotkania trzeba było czekać ponad 2 godziny. I jak zapewne się domyślacie po takiej przerwie, mimo wytężonej pracy służb porządkowych, płyta pozostawiała trochę do życzenia. Na pewno bardziej sprzyjała drużynie broniącej. Kolumbijczycy – którym m.in. należał się rzut karny – nie potrafili odrobić strat, a gdy z boiska wyleciał z drugą żółtą kartką Carlos Sanchez, jasnym stało się, kto zagra w wielkim finale.
Argentyna i Chile. Takie finały moglibyśmy oglądać co rok do 2020.