Reklama

Nie ma dobrych meczów? Grunt, że są dobre historie (9)

redakcja

Autor:redakcja

19 czerwca 2016, 09:22 • 4 min czytania 0 komentarzy

Mistrzostwa nie obfitują w dobre mecze, ale mistrzostwa obfitują w dobre historie. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy – gdy na turniej jedzie aż tylu zawodników z Ekstraklasy czy ligi węgierskiej, trzeba się liczyć, że wiele meczów będzie wyglądać jak te z Ekstraklasy, albo nawet ligi węgierskiej. A zresztą, do diabła z tymi ligami, skoro na koniec i tak wyjdzie Alaba i jako mózg drużyny będzie mieć mniej podań niż Mączyński z Niemcami, albo Cristiano Ronaldo, który po sto osiemnastym niecelnym strzale spudłuje nawet karnego.

Nie ma dobrych meczów? Grunt, że są dobre historie (9)

Tak, boiskowo te mistrzostwa nie zachwycają, narzekałem na to już kilka dni temu, po pierwszym meczu Węgrów, wówczas zapewniając, że mogę obejrzeć tysiąc słabych meczów, byle jeden z nich potoczył się tak, jak ten z Austriakami. Ale przecież nie chodzi tylko o kompletnie niespodziewane wyniki, tych nie było znowu tak dużo.

Chodzi o starych znajomych w nowych rolach.

Pewnie fajniej byłoby obejrzeć Cristiano Ronaldo, jednego z moich ulubionych zawodników, w formie z najlepszych meczów Realu Madryt, pewnie fajniej byłoby oglądać Alabę w formie, którą tydzień w tydzień prezentuje w Bundeslidze. Bardzo prawdopodobne, że czulibyśmy się nieco lepiej, gdybyśmy po całym sezonie oglądania Tamasa Kadara na mistrzostwach Europy dla odmiany spojrzeli na jakiegoś klasowego lewego obrońcę, a zamiast Guzmicsa dostali Pepe .

Ale jednocześnie gdyby ten nieomylny Ronaldo wczoraj nie zaliczył tak wielu bolesnych wtop, gdyby nie spudłował po podaniu z lewej strony, gdyby nie próbował uderzać z czterdziestu metrów, gdyby wreszcie wykorzystał karnego – wszystko byłoby po staremu. Złapałem się na tym podczas oglądania “starcia” Hiszpanii z Turcją. Iniesta. Jordi Alba. Jeszcze raz do Iniesty. Pique. Piłka wraca do Iniesty. Hiszpański walec rozjechał Turcję, oczywiście każdy z goli oglądało się świetnie, ale między nimi było to, co oglądałem tysiąc pięćset razy w lidze hiszpańskiej. Gdy niemiłosiernie wygwizdywany Arda Turan był tak zniechęcony, że nawet nie pobiegł konstruować kolejnej akcji, tylko został gdzieś nad stoperami, przeżyłem największy kryzys tych mistrzostw.

Reklama

Nie patrząc na obcinającego się Kadara. Nie obserwując, jak Irlandia Północna wybija kolejne piłki. Właśnie wtedy, gdy zobaczyłem deja vu z jakiegoś Barcelona – Granada. Odliczałem minuty do końca. Dlatego fajnie, że dzień później zamiast Real – Getafe poszło coś innego. Historia o tym jak bohater z każdą minutą marnieje, jak się napina, wygina, ale zamiast granatów od zawsze śmiercionośna broń wypuszcza bańki mydlane. Jeden strzał, drugi, ósmy. Gdy podchodził do tego wolnego na czterdziestym metrze, z taką miną pełną obawy, ale i jakiejś wiary, że w sumie to może być dobry plan – szczerze parsknąłem. Bohater robi z siebie idiotę, wyłącznie dlatego, że ambicja nie pozwala mu przepuścić jakiejkolwiek okazji.

Ostatnio miał problemy z wykorzystywaniem “jedenastek”? Nie szkodzi, kiedy się przełamać, jeśli nie w takim momencie? Buch, słupek. Znów na twarzy jakieś niedowierzanie, jakiś rodzaj zdumienia. “Zawsze wchodziło” – zdawał się myśleć. Heros, któremu zderzenie z chłopcem od podawania piłek odebrało talent. To w jak spektakularny, wręcz filmowy sposób zawiódł – to jest coś świeżego, coś nowego, coś, co wzbudza emocje. Nie beznamiętne – “o, Portugalia wygrała, Ronaldo z karnego, no wiadomo”. Nie, to coś, co porusza. Nawet niektórym jego najzagorzalszym krytykom musiało się zrobić co najmniej przykro, gdy po tak fatalnym meczu, to nabite ego, ten napompowany balon powstrzymał stewardów przed neutralizacją dzieciaka biegnącego po selfie z idolem.

Emocje. Zaskoczenie. Zmiana zgranych obrazków, ci sami bohaterowie, ale w kompletnie nowych sytuacjach. No i jeszcze raz, dla podkreślenia: emocje, tony, hektolitry emocji.

Wystarczy spojrzeć na twarz najstarszego żyjącego weterana powstania styczniowego, stojącego w bramce naszych bratanków. Co to była za radość. Gabor Kiraly po końcowym gwizdku nieomal nie wyrzucił w trybuny swoich legendarnych pantalonów. Bratankowie piszą niesamowite rozdziały w swoim futbolu. Po pół wieku posuchy, po pół wieku kompromitacji, nareszcie wpadają na wielką imprezę i od razu ogrywają derbowego rywala, a potem jakimś nadludzkim wysiłkiem i równie nadludzko ryzykując (trzeci napastnik za obrońcę) wyszarpują upragniony remis. Ba, po dwóch seriach są na pierwszym miejscu w grupie i tak naprawdę rozdają w niej karty. To wszystko dzieje się z dziadkiem w bramce, dwoma zawodnikami Ekstraklasy w obronie i królem strzelców tejże na ławce rezerwowych.

Znów ci sami bohaterowie, może nawet i te same zachowania, faul Kadara, jego przegrana przepychanka z napastnikiem. Ale okoliczności kompletnie nowe, urzekające, urokliwe.

Te trzydzieści tysięcy Węgrów na trybunach krzyczących “Polska, Polska”, te kilkanaście tysięcy, które wcześniej przemaszerowało ulicami Marsylii. Przed nimi zaś piłkarze świętujący swoje własne mistrzostwo świata, jeden punkt z Islandczykami, który praktycznie dawał im awans do kolejnej fazy.

Reklama

Przeżyję kolejne nudne i wymęczone 1:0. Na efektowne mecze poczekam do wznowienia lig. Euro ma dać coś innego.

I daje.

JAKUB OLKIEWICZ
Poprzednie odcinki: raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem.
Fot.FotoPyK

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...