Reklama

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

redakcja

Autor:redakcja

15 czerwca 2016, 10:09 • 6 min czytania 0 komentarzy

Za nami pierwsza seria spotkań Mistrzostw Europy, po której na pierwszy plan wysuwa się dyskusja na temat nieumiarkowanego poszerzania zestawu turniejowych drużyn. O tym, że Euro będzie piłkarsko słabsze niż dotychczas, wiadomo było od początku, matematyka jest pod tym względem bezlitosna. Szesnaście najlepszych drużyn Europy grających między sobą zawsze brzmi (i wygląda) lepiej, niż dwadzieścia cztery drużyny. Ale czy cena, jaką jest obniżenie poziomu meczów, cena, jaką jest oglądanie wybijanki Irlandczyków z północy nie jest niska, gdy spojrzymy na Węgrów?

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

Gdy spojrzymy na Islandczyków w jakiś magiczny sposób wyszarpujących punkt od Cristiano Ronaldo i jego ekipy? Na ołtarzu składamy piłkarskie doznania – niestety, musimy się wyrzec starć takich jak Francja – Anglia, czy Hiszpania – Włochy, które otwierały grupowe starcia cztery lata temu. Tym razem po pierwszej fazie nie będzie pechowych przegranych, jak choćby Chorwacja, którzy grali przyzwoicie, ale trafili do zbyt silnej grupy. Tym razem nie będzie grup złożonych z trzech faworytów i jednego czarnego konia. Będziemy się męczyć, oglądając jak Adam Szalai bezskutecznie próbuje przyjąć piłkę, a Hiszpania przez długie minuty podaje sobie piłkę na dwudziestym metrze od bramki Czechów.

I będziemy psioczyć na ten poziom. Będziemy narzekać, że Ekstraklasa, że brakuje tylko Grzegorza Bonina, że właściwie Michała Kucharczyka powinni naturalizować i Czesi, i Węgrzy, a może nawet Rosjanie – byłby wzmocnieniem co czwartej kadry na tych mistrzostwach.

Ale potem zdarza się taki dzień jak wczoraj. Węgry, w składzie między innymi bardzo długo wyśmiewany obrońca siódmego zespołu Ekstraklasy i drugi, który bił się ze swoją drużyną w grupie spadkowej o utrzymanie w elicie, powstrzymują Austrię. Austrię z Alabą, Austrię z Arnautoviciem, z Fuchsem! I to nie jest zwycięstwo po zamknięciu się na swojej połowie na 89 minut i jednej kontrze, która przesądziła o wyniku. Węgrzy, szczególnie na początku drugiej połowy, po prostu dobrze grali w piłkę, maskowali braki techniczne wychodzeniem na pozycję, przez co mogli budować ataki prostymi, banalnymi podaniami. Świetnie grał Kleinheisler, pewni byli obrońcy z Ekstraklasy, po faulu na Kadarze Austriak dostał czerwoną kartkę.

Wszystko przy dopingu bodaj najbardziej fanatycznej publiczności na Euro, złożonej z najzagorzalszych kiboli Ferencvarosu i reszty węgierskiej czołówki. Przemarsz kilku tysięcy kibiców przez miasto, chóralne śpiewy przez 90 minut, ta wzruszająca cieszynka, gdy wytatuowani łysi kozacy niemal płakali ze szczęścia w ramię cieszącego się z nimi po golu Szalaiego.

Reklama

Dla takich historii przemęczę się z dowolną liczbą meczów złożonych z wybijania piłki przez kopciuszka.

A przecież to był dopiero początek, wieczorem równie romantyczną historię napisali były reżyser (bramkarz Islandii) i jego kumple. Facet zapisał się do profesjonalnego klubu w wieku 21 lat, jego motywacją było odchudzanie, chciał „zgubić brzuszek”. Grał w rozgrywkach, które mają sens mniej więcej od maja do września, bo potem robi się ciemno i zimno. Na wyspie, na której mieszka mniej ludzi niż w Bydgoszczy. I nagle okazuje się, że kilka procent tej wyspy zasiada na trybunach i przekrzykuje Portugalczyków, a tych kilkunastu straceńców ustawionych przez Larsa Lagerbacka powstrzymuje samego Cristiano Ronaldo.

Wyobrażam sobie, jak reprezentacja Bydgoszczy z Wojciechem Smarzowskim w składzie przy fanatycznym wsparciu 20 tysięcy gardeł z tego miasta wyszarpuje remis Portugalii. Nie no, właściwie to sobie nie wyobrażam.

Za takie scenariusze zapłacę dowolną liczbę słabych meczów. Stać mnie, Ekstraklasa mnie zahartowała.

***

Skoro już jesteśmy przy powstrzymywaniu Cristiano Ronaldo – wczoraj Twittera wygrał Andrzej Twarowski retorycznie dopytując, czy tak jak po meczu Polski, teraz wszyscy zaczną się zachwycać tym, jak doskonale CR7 ściągał na siebie uwagę obrońców, robiąc miejsce Naniemu czy Quaresmie. Portugalczyk naturalnie zagrał słabo, a już szczytem było machnięcie się w sytuacji praktycznie sam na sam – co akurat jemu zdarzać się nie powinno.

Reklama

Według wielu najgorsze było jednak zachowanie po meczu. Miny, fochy, brak rzetelnego podziękowania rywalom za mecz, o jakimś wymienianiu koszulek nie wspominając. Radosław Nawrot i Mateusz Święcicki spierali się na Twitterze co do oceny takiego zachowania – bo może Ronaldo podczas meczu nasłuchał się od obrońców wyzwisk pod swoim adresem, może go subtelnie podszczypywali, może w inny sposób dokuczali.

Sam też się nad tym zastanawiałem, aż w końcu sam zainteresowany wyjaśnił. – Nie można tak grać! Tylko obrona i obrona. To jest mała mentalność, tak się niczego nie wygra – wybuchnął w strefie mieszanej.

I w sumie mam wrażenie, że mimo iż takie gesty, wypowiedzi i kręcenie nosem narażają go na śmieszność, to jednocześnie właśnie ta obsesja doskonałości, obsesja dobrej gry i wymaganie jej już nie tylko od siebie, nie tylko od kolegów, ale nawet od rywali doprowadziła go tam, gdzie jest. To było widać na początku drugiej połowy, gdy Portugalczycy zaczynali się delikatnie cofać, albo raczej przestali zaciekle atakować. Ronaldo wtedy sam dwukrotnie uderzał z jakiegoś tragicznie odległego dystansu, jakby chcąc pokazać, że tu jeszcze trzeba strzelać, tu jeszcze trzeba walczyć.

Leszek Milewski kiedyś trafnie ujął – to facet, który przy wyniku 6:0 w sparingu z Szydłowianką Szydłowice wydzierałby się na kolegów żądając zdobywania kolejnych bramek. Teraz wiemy już, że równie mocno wrzeszczałby na zawodników Szydłowianki, że nie dość mocno walczą o honorowego gola. Pajacowanie, ale z takich pobudek, że jakoś dziwnie się na niego złościć.

***

Po walkach z udziałem Rosjan część ludzi w niesamowicie uroczy sposób odkrywa świat. Zaczęło się od prokuratury francuskiej, która ustaliła, że – uwaga – w zadymach brali udział rosyjscy kibice, prawdopodobnie trenowani do walki. Biorąc pod uwagę, że Internet pęka od filmików z rosyjskich ustawek, są o nich kręcone poważne produkcje kinowe, a szkoły sztuk walki w Rosji czy Polsce wyrastają jak grzyby po deszczu – równie dobrze francuska prokuratura mogłaby po krótkim śledztwie ustalić, że wieża Eiffla stoi w Paryżu. Od razu też pojawiły się teorie, że tak naprawdę to nie goście trenowani w szkółkach Spartaka Moskwa, ale w koszarach rosyjskich służb, a bójki w Marsylii to… wojna hybrydowa.

Towarzyszy temu jakieś przedziwne przekonanie, że z Polski do Francji pojechały z kolei koła harcerskie, których jedynym i najważniejszym celem jest wspólna biesiada z Irlandczykami z północy.

Te mistrzostwa jeszcze nie raz i nie dwa zaskoczą…

***

Piąty odcinek bloga podczas Euro nie jest może jakąś wyjątkową okazją do świętowania, ale jednocześnie – powyższy tekst to setne „jak co…” w moim wykonaniu. Gdy zaczynałem tę serię, w towarzystwie poniedziałkowego Zarzecznego i wtorkowego Stanowskiego spodziewałem się, że po dziesięciu wrócę z płaczem do okopu.

Mam nadzieję, że przez te sto tygodni chociaż ze dwa razy się uśmiechnęliście, może ze trzy dowiedzieliście czegoś nowego. To i tak będzie więcej, niż zakładałem. Dzięki, że to wszystko czytaliście i komentowaliście. Po dwusetnym chyba postawię jakiegoś miodowego Ciechana.

JAKUB OLKIEWICZ
Poprzednie odcinki bloga z mistrzostw: raz, dwa, trzy, cztery.

Najnowsze

Polecane

Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
0
Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Felietony i blogi

EURO 2024

Pracował dwa dni w Niecieczy, teraz pojedzie na Euro. Wielki sukces Probierza

Patryk Fabisiak
0
Pracował dwa dni w Niecieczy, teraz pojedzie na Euro. Wielki sukces Probierza
Felietony i blogi

Futbol w dobie późnego kapitalizmu – czyli jak firma ubezpieczeniowa z Miami szturmuje piłkarskie salony?

redakcja
7
Futbol w dobie późnego kapitalizmu – czyli jak firma ubezpieczeniowa z Miami szturmuje piłkarskie salony?

Komentarze

0 komentarzy

Loading...