– Witam, stolik dla ilu osób?
– Dla czterech.
– Pozwolą państwo, że usadzę państwa tutaj.
Pewnie zdarzyło wam się zastanawiać, jak wygląda strefa VIP podczas takiego turnieju jak mistrzostwa Europy i na takim stadionie jak Stade de France. Postaram się wam to opowiedzieć, ale zanim to nastąpi – dziękuję Jakubowi Łozowskiemu, właścicielowi firmy Modecom, za VIP-owskie zaproszenia. Dobrze jest mieć kolegów.
* * *
Pomieszczenie jest dość małe, jak na stadionowe standardy. To nie „open space” jak na Stadionie Narodowym, tylko jakby niezależna restauracja, mogąca pomieścić kilkudziesięciu gości. Ma to swoje plusy i minusy. Plus jest taki, że można poczuć się jak w naprawdę drogiej restauracji, a minus – że nie da się spotkać ze znajomymi, którzy wylądowali w innej loży. Umawiam się z Sebastianem Milą, ale nie jesteśmy w stanie się do siebie dostać – niby obaj mamy bilety „gold”, ale ja nie wejdę tam gdzie jest on, a on nie wejdzie tam gdzie ja.
– I gdyby tu przyszedł piłkarz, nie wpuściłaby go pani? – pytam sympatycznej dziewczyny, Natalii, która urodziła się we Francji (konkretnie w Bretanii), a mimo to perfekcyjnie mówi po polsku, bez żadnego akcentu.
– Musiałabym wezwać oficera UEFA i poprosić go o zgodę.
Szkoda zachodu.
Zamiast Mili jest „Papież”, czyli Piotr Adamczyk – przesympatyczny, wyluzowany człowiek, który w czasie meczu zaintonuje przyśpiewkę „drap się po jajach, Joachim, drap się po jajach” i sporo osób to podchwyci. Ale na razie nie śpiewy. Najpierw konsumpcja.
Na początek krewetki i szampan. Ale nie że jakaś lampka na dzień dobry, tyko do oporu. Kolega szampanów zamawia kilka, schodzi jak woda.
Nie obżeramy się, zostajemy przy sałatce z krewetkami. Podchodzi jakiś klient z tabletem.
– Mogę państwu chwilę zająć? Chciałbym pokazać nową aplikacje.
I już sobie myślę: rany boskie, nie zawracaj gitary.
Okazuje się, że to nie akwizytor, który chce mnie zmusić do zainstalowania aplikacji UEFA, tylko… magik. Zaczynają się dziać rzeczy niebywałe – z ekranu tabletu wyjmuje piłeczki, potem je z powrotem w tablecie umieszcza. Patrzymy z rozdziawionymi gębami. Nieco ponad godzina do meczu, a tu facet czaruje. Jeszcze na żadnym stadionie z czymś takim się nie spotkałem.
Dobra, poszedł. Super przedstawienie, ale co za dużo to niezdrowo. Trzeba się skoncentrować na meczu, pogadać o nim, zwłaszcza, że przecież przemieniliśmy się w prawdziwych Januszy i pomalowaliśmy twarze (po loży chodzi miła pani i oferuje taką usługę). Najbardziej przesrane ma „Papież”, bo wszyscy chcą robić sobie z nim zdjęcia. Podchodzi zalany gość.
– A może wódeczki byśmy się napili?
– Jest szampan, nie ma wódki.
– To zaraz zamienimy! – bełkocze natręt.
– Przykro mi, ja Jezusa nie grałem. Takiej mocy nie mam.
* * *
Z loży na trybunę kilka kroków, ale trzeba po drodze zmieszać się z tzw. normalnymi ludźmi. Mnie to nie przeszkadza, ale „Papież” znowu robi za Misia z Krupówek. Widzę więc małą niedoróbkę w tej stadionowej logistyce.
* * *
Przerwa. Stadionowa restauracja na kilkadziesiąt osób, a tylko trzy toalety – damska, męska i dla inwalidów. Żadnych pisuarów. Robi się kolejka. Sytuację Milika na 1:0 widzę dopiero na powtórkach – wybiegam z kibla, bo ludzie wrzeszczą, patrzę – wrzeszczą z rozpaczy.
* * *
Po meczu atmosfera w loży się zmienia. Wchodzę, a z głośników leci: – Przez twe oczy zielone, zielone oszalałem!
Niby stoi kapela, gotowa do grania – w kaszkietach, z gitarami, trochę zdezorientowana. Miała być muzyka na żywo, ale polscy kibice sterroryzowali miejscowych artystów i do głośników podłączyli smartfon.
– Oszalałem!!! – niesie się hen daleko.
Później kapela postanowiła zaśpiewać „Sweet home Alabama”, ale szybko zostaje poproszona o zaprzestanie brzdąkania. Głośniki znowu przejęte: – Jesteś szalona, mówię ci, zawsze nią byłaś, skończ już wreszcie śnić!
Kto chce szampana – w opór. Kto chce piwa czy wina – w opór. Kucharz przyrządza steki, ale jak dla mnie trochę zbyt krwiste. Odpuszczam. Wybieram wieprzowinę. Mistrzowska. Żona bierze robione na bieżąco desery.
Muzyka cichnie.
– Mamy specjalnych gości. Przywitajmy…
Hmm, chętnie bym napisał, kogo przywitaliśmy, ale w sumie nie wiem. Przyszedł Louis Saha, czyli były zawodnik Manchesteru United i 20-krotny reprezentant Francji. I jeszcze jakiś koleś, chyba trener, nie słuchałem uważnie (dobra, już wiem – Olivier Echouafni). Mówią o meczu, próbują żartować, jakieś typowe gadki o wymarzonym finale Polska – Francja, wiadomo. Kiedyś w loży głównego sponsora Blackburn Rovers po meczu dostałem listę piłkarzy, myślałem, że mam wskazać, kto moim zdaniem grał najlepiej. Wskazałem Mortena Gamsta Pedersena i ku mojemu zdziwieniu po chwili został przyprowadzony do mojego stolika, by dotrzymać mi towarzystwa (wyjątkowo żenująca scenka, więc powiedziałem mu, żeby się nie krępował i szedł do domu). Tutaj piłkarz nie przyszedł, ale obecność Sahy bardzo miła. Najpierw magik, teraz on. Organizatorzy stanęli na wysokości zadania.
– Niech on już skończy gadać, bo chętnie bym potańczył – mówi ktoś. Disco-polo już czeka. I po chwili: – Oszalałem!!!
Zbieramy się. Jeszcze tylko prezenty na drogę. Dla każdego – oficjalna piłka mistrzostw, w zmyślnym woreczku. Pod hotelem zachlany w sztok kibic chce – jakże by inaczej – zdjęcie z „Papieżem”.
– Panowie, jutro zróbmy.
– Juuuutroooee niiiieeeee wyyyyyjdzieeesz!
– Oczywiście, że wyjdę. Widzisz ten balkon? Zawsze o 12:00 wychodzę na niego, na Anioł Pański.
KRZYSZTOF STANOWSKI