Z Michałem Pazdanem spotkaliśmy się na początku maja, tuż przed meczem z Lechem. Mieliśmy pogadać głównie o klasyku, ale rozmowa siłą rzeczy zeszła na kontuzję. Już wcześniej dostaliśmy cynk, że Euro jest zagrożone, ale spodziewałem się, że „Pazdek” momentalnie to zdementuje. Ale nie dementował. Był lekko tym wszystkim podłamany. Nie gryzł się w język. Nie czarował, że na pewno pojedzie do Francji. Raczej szczegółowo – niczym lekarz – opowiadał, na czym polegał uraz kolana i jak długo musi się rozgrzewać, wzmacniać, by nie ryzykować jego pogłębieniem. Puenta była dość przygnębiająca, ale jakąś godzinę po rozmowie odebrałem telefon od Michała. „Wiesz co? Może lepiej nie puszczaj tego o kontuzji. Może nie będzie tak źle”. Nie chciał siać fermentu.
To już historia. Tak jak historią jest mecz z Holandią, po którym – jak wszyscy – stwierdziliśmy, że Pazdan postawił znak zapytania przy swoim nazwisku. Wielu też powątpiewało w niego po Irlandii Północnej. Sami Niemcy – jak podejrzewam – dostali po tych dwóch meczach przykaz, żeby grać na tego łysego, bo Glika przejść i tak się nie da. I grali. Odbijali się od korytarza Pazdana do tego stopnia, że po meczu Jerome Boateng powinien wejść do polskiej szatni, poprosić Lewego, żeby przyprowadził kolegę, grzecznie przeprosić za oficjeli UEFA i przekazać nagrodę dla MVP we właściwe ręce.
Po finale Copa del Rey ocenialiśmy, że Krychowiak przyjedzie do Arłamowa jak koń po westernie. Scenariusz okazał się jeszcze gorszy. „Krycha” złapał uraz, po którym przy okazji doszło do zamieszania. Jedno pisał on, drugie konta twitterowe PZPN. Dało się jednak odczuć, że coś nie gra. Zamieszanie z diagnozami. Że ktoś próbuje coś ukryć albo sam Grzesiek – który rozbiegałby zerwanie więzadeł krzyżowych, taki ma charakter – chce przyspieszyć powrót. Obawy były zasadne. W Sevilli po styczniowym urazie celowo nie chciał wrócić z wyprzedzeniem, by nie odnowić kontuzji. Wrócił w odpowiednim czasie, ale nie wyglądał od razu jak wcześniej. Brakowało mu rytmu, intensywności. Zaciskał zęby, harował jak dzik, ale w trybach maszyny pozostało sporo piachu. Teraz mogło być podobnie. Efekt? Naocznie przekonaliśmy się, że Krychowiak już sportowo odjechał Khedirze i zabronił Ozilowi się wtrącać, gdy maszyna pracuje.
Pazdan, Krychowiak, Rybus, Wszołek, wcześniej Mączyński, a teraz jeszcze Szczęsny i przed momentem Grosicki. Czesław Michniewicz przewidywał, że Euro – po ultrawyniszczającym sezonie – będzie czasem fizjoterapeutów, lekarzy i masażystów. Butland, Carvajal, Varane, Kompany, Gundogan, Verratti, Reus czy Czeryszew mogą to potwierdzić. Za moment wysypią się kolejni. Każdy tydzień będzie niósł ze sobą następne żniwa. Organizmu nie oszukasz. Tym bardziej zajechanego po sezonie Primera División, ligi rosyjskiej czy nawet Ekstraklasy.
Ile przecież było tych wyliczeń – ten zagrał 40 meczów, ten 50. Ten miał tydzień wakacji, ten kilka dni. Po Euro 2012, gdy kadrowicze zostali zarżnięci i sam Lewy apelował do Smudy, by ten delikatnie wyluzował, mieliśmy pełne prawo, żeby po ludzku bać się tego turnieju. Tymczasem okazuje się, że większość dolegliwości znika, jak ręką odjął. „Grosik” wprost przyznaje, że jest zaskoczony tak szybkim powrotem do zdrowia, Krychowiak wygląda lepiej niż przed kontuzją, po Pazdanie nie widać śladu urazu, Mączyński nadąża za rytmem, a cała reszta wołów pociągowych z 50 meczami w nogach biega z taką świeżością, jakby właśnie wrócili z Malediwów. Mało tego – w drugich połowach póki co wyglądają znacznie lepiej niż w pierwszych.
W sztabie medycznym – odpukać – chyba też mamy paru Lewandowskich lub Krychowiaków.
TOMASZ ĆWIĄKAŁA
Fot. FotoPyK