“Ogórek, ogórek, ogórek, zielony ma garniturek!” śpiewał polski sektor o Irlandczykach i zgadza się, nie graliśmy dzisiaj z Brazylią 1982, nie graliśmy z Interem Helenio Herrery, nie graliśmy z Nankatsu. Ale do cholery jasnej – nikt mi nie odbierze smaku tego zwycięstwa. Kto będzie chciał psuć humor trywialnym stawianiem Irlandii Północnej na równi z rezerwami Puszczy Niepołomice, a jeszcze ustawionej jak Wójcik na Wembley, nie wywoła we mnie najmniejszej reakcji.
Choć przyznam mu rację.
Choć dookreślę, że gdyby Wojtek Kędziora urodził się w Lisburn nad rzeką Lagan, to właśnie smętnie snułby się po Mix Zonie w Nicei.
Ale to wszystko bez znaczenia, bo są to pierwsze mistrzostwa mojego życia, które nie zaczynają się od chluśnięcia wiadrem pomyj prosto w twarz.
Nie zaczynają się od przerżnięcia wszystkiego, zanim cokolwiek jeszcze się zaczęło*.
Największym kapitałem są punkty, to opinia Kapitana. Oczywistość, ale przyjrzyjmy się egzorcyzmom z pięćdziesiątej pierwszej minuty. Nie bramce, a egzorcyzmom właśnie, względnie udanej operacji chirurgicznej na organizmie drużyny.
Ten gol padł po akcji trzech wyglądających blado zawodników, trzech, którzy byli o krok od zmiany, trzech, których potrzebujemy. Kuba próbował wcześniej uczynić groźną broń ze swojego doświadczenia, ale za rzadko popierał to pewnością siebie. Mączyński wyglądał, jakby go to wszystko przerastało o półkę, aż wreszcie dochodzimy do Milika. Symbolu metamorfozy.
Milika, który grał katastrofalnie.
Milika, który mógł dziś przejść do historii polskiej piłki jako ten, który zmarnował TĄ sytuację, a przechodzi jako ten, który dał pierwsze zwycięstwo w mistrzostwach Europy.
Od pięćdziesiątej pierwszej minuty Milik był znowu sobą. To wystarczy. Milik będący sobą to ktoś, kogo nam zazdrości dziewięćdziesiąt procent reprezentacji w Europie. Błaszczykowski chciał brać odpowiedzialność za każdą akcję i często wychodziło, a Mączyński przybrał naprędce imię Andrea i zrobił to, co umie robić jak nikt inny: zaskoczyć świetną grą cały kraj psioczący na jego niedostatki.
Zaryzykuję i powiem, że nie mogliśmy strzelić bramki, która dawałaby nam więcej. Padłaby w trochę innym trójkącie i okej, wciąż byłyby trzy punkty, wszystko w porządku. Ale kto wie, czy wciąż nie mielibyśmy rozregulowanej drużyny, z rosnącym bólem głowy jeśli chodzi o skrzydła, ze zdołowanym Milikiem, z przygaszonym Mączyńskim. A tak ci trzej zostali cudownie uleczeni, przywróceni kadrze.
To są ci odzyskani, którzy zagrają już z inną energią. Ale niezmiennie sobą byli szybko awansujący w rangach oficerskich Krychowiak, a także Robert Lewandowski, który budził w Irlandczykach taki popłoch, jakby występował w celtyckich legendach i od wieków matki z tych rejonów straszyły nim małe dzieci. Niezmiennie czarodziejski kapelusz trzyma w szafie Adam Nawałka, który teraz Kapustkę wsadził na konia, który powiózł go do silnego klubu zachodniej ligi. Bez względu na to co się stanie do końca turnieju – Kapustka już, teraz, dzisiaj prosto z murawy, podpisał dobry kontrakt i ma świetne perspektywy rozwoju.
Nie przeceniam Irlandczyków z Północy, ale też nie będę ich zupełnie nie doceniał. Oczywiście, że mniej toporna w ataku byłaby nawet reprezentacja łopat, ale widziałem dokąd mógł zmierzać ten mecz, przerabiałem takie scenariusze biało-czerwonych milion razy: Polska musi wyważyć drzwi, które z każdą minutą stają się coraz mniejsze, aż wreszcie znikają, a my zamiast wejść do domu, zostajemy na bruku.
I znowu frustracja. I znowu autentyczny ból.
I znowu huk balonu słyszalny na całą Europę.
Ale go nie ma. Było słyszalne na całą Europę westchnienie ulgi, a potem tak samo głośna radość po ostatnim gwizdku.
Mnie osobiście ten mecz zabrał dwadzieścia lat. W piątek ze zdziwieniem, a może nawet niepokojem, obserwowałem jak nic nie obchodzi mnie mecz otwarcia na Stade de France. Na zdrowy rozum powinno być to dla mnie święto, bo oddycham futbolem całe życie, a tutaj totalny bezdech.
Dziś jednak było jak trzeba. Głowa podłączona do elektryki. Duma gdy trybuny ryknęły “Gramy u siebie”, serce w gardle i wlekące się minuty przed pierwszym gwizdkiem. Nieprofesjonalnie wstałem i wydarłem się “ja p…ę!”, gdy zepsuł setkę Milik, a wkrótce Tomek Ćwiąkała zażartował “Gianni ci si włącza?”, gdy kolejny raz przekazywałem rady piłkarzom.
Ale tak właśnie oglądałem mecze za dzieciaka. W lewo, w prawo, na wolne pole! To, że ten mecz autentycznie potrafił sprawić, bym swoim zachowaniem nawiązał do czasów, gdy przylepiony do starego telewizora na pokrętła przeżywałem każdy aut, każdą stratę, każdą sekundę, ma dla mnie największą wymowę.
*. Tak, o 2008 i 2012 możemy dyskutować. I to moja argumentacja: Euro 2008 na serio zaczęło się dla nas w drugim meczu, nie liczyłem, że Niemcy są do ugryzienia. I ten drugi mecz był remisowo przerżnięty, koszmarny. 1:1 z Grecją, choć nie zamykało żadnych drzwi, pozostanie jedną z moich największych kibicowskich traum życia.
Leszek Milewski
Fot. FotoPyK