Reklama

Magiczna noc na Parc des Princes. Jak Woźniak został Księciem Paryża

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

09 czerwca 2016, 21:40 • 10 min czytania 0 komentarzy

Za moment rozpoczną się mistrzostwa Europy we Francji, za kilkadziesiąt godzin na murawę wybiegną tam podopieczni Adama Nawałki. W historii futbolu był co najmniej jeden Polak, który na francuskich boiskach rozegrał mecz życia i do dziś służy on za jego wizytówkę. Zanim został „żebrakiem Londynu”, to przede wszystkim był i nadal jest „Księciem Paryża”. Tamta magiczna noc na Parc des Princes została w pamięci wielu… Pamiętacie Andrzeja Woźniaka?

Magiczna noc na Parc des Princes. Jak Woźniak został Księciem Paryża

16 sierpnia 1995 r., Paryż. Naprzeciw Polaków gwiazdy światowego formatu, na czele z Zidanem, Deschampsem, Desailly’m czy Thuramem. Przyszli mistrzowie świata (1998) i Europy (2000), choć akurat na tym Euro, na które walczyliśmy z nimi o bilet, Francuzi zatrzymali się na półfinale. I tej magicznej nocy, w eliminacjach, zatrzymali się też na Polakach. Na Andrzeju Woźniaku. Dariusz Szpakowski nazwał go wtedy „niewidzialną ścianą marzeń i pragnień”.

**

Zdarza się panu jeszcze obejrzeć ten mecz?

– Tego meczu, proszę mi wierzyć, do dzisiaj nie widziałem. Jak syn chce puścić skrót, to spoglądam jednym okiem i odchodzę.

Reklama

Jak to?

– Nie żyję przeszłością. Nigdy nie kolekcjonowałem pamiątek, nie zbierałem pucharów, ani koszulek.

Mówimy o pana najlepszym występie w karierze.

– Tu się zgadzam. I to nie tylko dlatego, że był to mecz reprezentacji Polski w eliminacjach mistrzostw Europy albo odbił się największym echem. Ja rzeczywiście nigdy lepszego meczu nie zagrałem. Kiedyś tylko powiedziałem, że gdyby nie puszczona bramka – nie zostałbym Księciem Paryża, a Cesarzem Francji.

Ta bramka rzuca jednak negatywny cień.

– Zdegradowała mnie…

Reklama

Wcześniej wyprawiał pan cuda.

– Jak wychodziłem na boisko, miałem świadomość dużego prawdopodobieństwa, że będą we mnie trafiać. Dobrze się z tym czułem.

**

W stwierdzeniu, że Woźniak wyprawiał cuda między słupkami, nie ma ani cienia przesady. Na naszą bramkę świetnie wtedy uderzali Ginola, Dugarry czy Zidane. W końcu rzut karny – podchodzi Bixente Lizarazu, ale Woźniak ten strzał zatrzymuje, dobitkę Guerina również. Wydawało się, że tego dnia nikt go nie pokona. A jednak…

**

– Wysiadając z samolotu, mieliśmy w głowach myśl, że jeśli wygramy, to możemy po raz pierwszy awansować do mistrzostw Europy. Ja byłem bardzo skoncentrowany, skupiony na meczu, bez presji. Nie opiszę stadionu, nie opowiem o trybunach. Pamiętam tylko pojedyncze interwencje.

Która była najtrudniejsza?

– Rzut wolny Djorkaeffa…

No tak…

– Zrobiłem ruch przed uderzeniem, a chcąc wrócić na swoje miejsce – poślizgnęła mi się lewa noga. I już nie zdążyłem. Minutę, dwie później Francuzi mieli kolejną sytuację i trafili w słupek. Mogliśmy momentalnie przegrać. Ale przy tym słupku ja musnąłem jeszcze piłkę.

To był typowy mecz, w którym bramkarz mógł się wykazać.

– Lubiłem takie mecze. Grając w Widzewie, przez 90 minut miałem jedną-dwie interwencje, i tyle. Zawsze wolałem, kiedy coś się działo. W Paryżu czekałem tylko na pierwszą dobrą obronę, ona szybko przyszła i wiedziałem, że już pójdzie z górki. Czułem, że będzie dobrze.

Nie łudził się pan, że koledzy z pola ruszą w stronę Bernarda Lamy więcej niż raz?

– Umówmy się: graliśmy z wielką Francją. W ich składzie Zidane i cała reszta, same gwiazdy. Nie byliśmy faworytem i nie dawano nam żadnych szans, mimo że w Zabrzu zremisowaliśmy z nimi 0:0. Wtedy warunki były trudne, błoto po kostki… Nam to pomogło.

Prowadziliście, ale przez ponad pół godziny graliście w dziesięciu, bo wyleciał Łapiński.

– Zorientowałem się dopiero po czasie. Nie było większej różnicy, bo Francuzi i tak ciągle atakowali.

To był poziom kompletnie dla nas nieosiągalny? Większość z tamtych zawodników zaraz została mistrzami świata i Europy.

– My też nie byliśmy ogórkami. Roman Kosecki, Andrzej Juskowiak, Piotrek Nowak, Wojtek Kowalczyk, Marek Koźmiński, Tomek Łapiński… To był bardzo dobry zespół. Mogliśmy wygrać i przegrać z każdym. Byliśmy nieobliczalni.

**

Maciej Szczęsny po latach w rozmowie z Głosem Wielkopolskim opowiadał, jak Woźniak został Księciem Paryża. Zaczął od siebie – że w meczu z Goeteborgiem w eliminacjach Ligi Mistrzów jeden ze strzałów, zamiast złapać, przyjął na klatkę, za co od selekcjonera reprezentacji Polski usłyszał zarzut o zbyt dużą nonszalancję. Strejlau i Apostel zdecydowali, by Szczęsnego posadzić na ławce, z czym nie potrafił się pogodzić: – Oczywiście zawsze taki Apostel może powiedzieć, że przecież Woźniak został księciem Paryża, tylko kto to mógł wiedzieć. Sam „Woźny” nie spodziewał się, że wejdzie na boisko. Gdy na trzy godziny przed meczem trener nam to zakomunikował, to Andrzej sam nie do końca był pewny, czy chce ten mecz grać.

**

– Maciek nie umiał zrozumieć jednej rzeczy. Ja jeździłem cały czas z kadrą jako drugi bramkarz, a on nagle przyjechał na Słowację i wyszedł w pierwszym składzie. Przyjąłem to na klatę, walczyłem dalej.

Nie chciał pan grać z Francją?

– Nie rozumiem, to bez sensu. Po co jeździłbym na reprezentację? Jak mogłem nie chcieć grać? To było spełnienie marzeń, choć przyznaję – nie spodziewałem się.

Po meczu był pan najbardziej rozchwytywany?

– Oczywiście. Na szczęście zaraz mieliśmy samolot.

Na szczęście?

– Tak, zaraz graliśmy mecz ligowy.

Bez żartów.

– Nigdy nie miałem parcia.

Nie o parcie chodzi. To po prostu przyjemne.

– Ale ja nie byłem głodny takich rzeczy.

A co z tym meczem ligowym?

– Trzy dni po powrocie do kraju graliśmy w Zabrzu. Kiedy wyczytano moje nazwisko, dostałem od kibiców owacje na stojąco. Coś pięknego. Pierwszą interwencję po meczu w Paryżu zaliczyłem taką, że… wypuściłem piłkę z rąk, a ta przeleciała mi między nogami. Szczęśliwie zdążyłem ją jeszcze złapać przed linią. Wszystkich na stadionie zatkało.

**

– Z hasłem „Książę Paryża” spotykam się do dziś. Nie powiem, że bym się wstydził. Zostałem zapamiętany. Wszyscy dobrze wiemy, że zagrałem jeszcze jeden bardzo ważny mecz w kadrze, ale nikt mi go nie wypomina. Z jednej więc strony jestem „Księciem Paryża”, z drugiej – „żebrakiem Londynu”.

To pan wymyślił, prawda?

– Od meczu z Francuzami wszyscy mówili tylko „Książę Paryża”, więc po Anglii w 1996 r. uznałem, że pora dopowiedzieć resztę historii. „Żebrak Londynu” w tym zestawieniu oddawał mój pełen obraz w kadrze.

Tego meczu też pan nie oglądał?

– Nie, widziałem tylko bramkę. Wiem jednak – tu pewnie pana zaskoczę – że rozegrałem bardzo dobre spotkanie. Popełniłem tylko jeden błąd, ale jakże ważny, decydujący.

Ten, który pozostał w pamięci wszystkich.

– Popełniłem go przez przekonanie i siłę sugestii, że Anglicy będą posyłać długie piłki i dośrodkowywać. Byłem przygotowany na taką walkę, tymczasem kompletnie nic się nie działo. Prowadziliśmy 1:0, cała drużyna świetnie weszła w mecz, a ja się zastanawiałem: tylko co ze mną? Zbliżała się już 30. minuta, nie miałem żadnej interwencji. W końcu dodałem coś od siebie. Kiedy więc Beckham dośrodkowywał – poczułem, że muszę do tej piłki wyjść.

W drodze zrozumiał pan swój błąd?

– Nie, nie. Wiemy, jak ułożoną nogę ma Beckham. Ta piłka szła dla mnie bardzo dobrze, w moim kierunku, ale w ostatnim momencie ten kierunek zaczęła zmieniać… No, żadne wytłumaczenie.

**

Mecz z Anglikami to był popis Marka Citki, on otworzył wynik. Zresztą, wielokrotnie wracał do tego spotkania, choćby w Przeglądzie Sportowym.

– (…) Zabrakło nam…

Bramkarza?

– No tak, Andrzej Woźniak popełnił błędy. Gdy na takim poziomie robi się jedną, dwie poważne pomyłki, trudno o sukces.

**

– Marek Citko rozgrywał wtedy swój najlepszy mecz w życiu. Mógł mieć pretensje, że nie był to mecz wygrany czy nawet zremisowany. Mieliśmy wtedy realną szansę na pierwsze, historyczne zwycięstwo z Anglikami. Przecież do mojego błędu graliśmy bardzo dobrze, prowadziliśmy na Wembley…

To był w ogóle czas Citkomani.

– Marek na to zasługiwał. Grał świetnie, wyróżniał się wtedy nawet na tle Anglików.

Każdy się wyróżniał, to był kawał dobrej piłki.

– Dlatego nigdy nie miałem do nikogo pretensji, jeśli ktoś przez tamto spotkanie czuł się moim występem rozczarowany.

A do pana pretensje w szatni były?

– Nie. Z biegiem czasu każdy zdał sobie sprawę, że wielka, życiowa szansa przeszła nam koło nosa.

**

Fragment jednego z historycznych tekstów:

– Byli w lekkim szoku. Tworzyliśmy groźne akcje, nie czuliśmy się słabsi; mieliśmy dużo swobody, dobrze operowaliśmy piłką, widzieliśmy, że przeciwnicy są przestraszeni – wspominał w 2004 roku Henryk Bałuszyński na łamach Przeglądu Sportowego. Citko? – A wie pan, że ja bardziej pamiętam inne sytuacje? Na przykład siatkę, którą założyłem Gascoigneowi, czy kilka fajnych dryblingów. Gola zdobyłem z automatu – opowiadał PS strzelec gola.

Paradoks historii Andrzeja Woźniaka polega na tym, że z Anglikami wszystkim grało się dobrze i wszyscy dobrze grali, poza nim. Z Francuzami na odwrót – zrobiliśmy jedną akcję, świetny kontratak przyniósł bramkę i pozostało już tylko liczyć na Woźniaka, że ten wynik utrzyma.

**

– Z Francją czekałem, żeby we mnie trafiali, i się doczekałem. Z Anglikami też czekałem, ale już nie mogłem się doczekać. Na Wembley to my graliśmy fantastycznie.

Kto panu najbardziej imponował w naszej drużynie?

– Piotrek Nowak i Romek Kosecki. Obaj grali wtedy na Zachodzie, ale kiedy przyjeżdżali na reprezentację – biła od nich duma, że są w tej reprezentacji. Chcieli być jej przewodnikami, odgrywać kluczową rolę. Nie patrzyli na to, że grają w derbach Madrytu czy Bundeslidze, tylko chcieli serce zostawić dla kadry. Dawali pozytywnego kopa i świetny przykład reszcie.

W obecnej kadrze to chyba wraca.

– Zupełnie inaczej wygląda ta reprezentacja, kiedy z opaską biega Robert Lewandowski. Wydaje mi się, że jest większe zaangażowanie, żeby grać, pomagać sobie i wygrywać.

Widać, że ta reprezentacja ma team spirit. Tak jak i miała go wasza.

– Stanowiliśmy kolektyw. Cholera, nie wiem, dlaczego nie udało nam się wtedy wywalczyć awansu na wielką imprezę. Może mieliśmy pecha do przeciwników? Jak nie Francuzi, to Anglicy. Jak nie Anglicy, to Włosi. A do tego Słowacy, Rumuni… To nie są przeciwnicy tacy, jak dziś. Z zespołami z najwyższej półki nie mogliśmy sobie poradzić.

Mówimy o świetnej atmosferze, ale wy z Maciejem Szczęsnym…

– Nie, zawsze się lubiliśmy. Wiadomo, Maciek ma lekko niewyparzony język i mówi to, co ślina przyniesie mu na język. On chciał grać, ja też chciałem grać. Mimo wszystko, pomagaliśmy sobie.

Wasze drogi kilkukrotnie się krzyżowały. Pana Widzew został mistrzem Polski, nie przegrywając żadnego meczu, jedynie wyprzedzając Legię Szczęsnego o trzy punkty. Po sezonie pan odszedł do Porto, on – do Widzewa.

– Mogłem wyjechać za granicę pod jednym warunkiem: przyjdzie w moje miejsce bardzo dobry bramkarz. Zrobiłem więc wszystko, by Maciek przeniósł się do Widzewa.

Namawiał go pan?

– Zdecydowanie. Nam obu wyszło to na dobre.

Z Porto oglądać Grzegorza Mielcarskiego przyjeżdżał Bobby Robson, pan też wpadł w oko. Najpierw wyjechał więc Grzegorz, rok później – pan.

– Plus był taki, że  przyjeżdżał na derby Łodzi czy mecz z Legią. Dla mnie to był żywioł, uwielbiałem te mecze. Paradoksalnie, najgorzej mi się grało w przykładowym Wodzisławiu Śląskim, gdzie słychać każdy pojedynczy krzyk z trybun. Dostałem informację, że dopóki Vitor Baia nie przejdzie do Barcelony, ja nie przejdę do Porto. Ale jechałem, mając już 31, zdrowie nie to. Powinienem wyjechać jakichś pięć lat wcześniej.

Nie lepiej było zostać w Porto dłużej, bardziej się obłowić?

– W klubie na dzień dobry było trzech innych bramkarzy – Lasse Eriksson, zmiennik Thomasa Ravellego w reprezentacji Szwecji, Hilario z portugalskiej młodzieżówki, który skończył karierę w Chelsea, i Silvino, obecny trener bramkarzy u Mourinho. A ja z miejsca wywalczyłem sobie miejsce w składzie. Niestety, przez kontuzję wypadłem na miesiąc, Hilario bronił wyśmienicie i był nie do wyjęcia. Po sezonie poszedłem więc do Bragi.

I znów, tylko na rok.

– W Porto poszedłem do prezydenta klubu, Pinto da Costy i poprosiłem o rozwiązanie kontraktu. Czułem, że nie daję rady ze zdrowiem i organizm nie wytrzymuje. Nie chciałem nikogo oszukiwać. To jednak było inne granie, tam potrzeba więcej. Pierwszy obóz był w Szkocji i trwał miesiąc, po trzy treningi dziennie. Zrzuciłem wtedy siedem kilogramów.

Ekipę piłkarską mieliście w Porto naprawdę fajną.

– Przeszliśmy przez fazę grupową Ligi Mistrzów z jednym remisem, potem trafiliśmy na Manchester United. Na Old Trafford siedziałem na ławce i przegraliśmy 0:4, w rewanżu broniłem już ja i skończyło się 0:0. Koniec pięknej przygody. A piłkarzy, rzeczywiście, mieliśmy nieprawdopodobnych… Jardel to jedyny piłkarz, którego strzałów głową się obawiałem. Wolałem, żeby walił nogą z bliska, niż skakał do główki.

Wróćmy jeszcze do Szczęsnych. Jest podobieństwo?

– Trudno ich porównywać, bo dziś broni się zupełnie inaczej. Ale syn przypomina mi ojca – luzem, kocimi ruchami.

Wojtek powinien bronić na Euro?

– Byłem na meczu z Holandią i to on był naszym najlepszym zawodnikiem. Wszyscy się boją, że przy tych fantastycznych interwencjach zdarzy mu się jakiś błąd. Do Fabiańskiego przylgnęła z kolei łatka, że jest solidny i nie wybroni nic ekstra. Z całym szacunkiem dla Łukasza, ale to Wojtek jest dziś chyba bliżej gry.

PIOTR TOMASIK

Fot.400mm.pl

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...