Ostatnio dużo się dzieje wokół nowej ustawy hazardowej – bo chyba jest przesądzone, że nowa ustawa będzie, tylko jeszcze do końca nie wiadomo, w jakim kształcie. Jednego dnia idę na śniadanie prasowe Polski Razem (czyli Jarosława Gowina), następnego zaprasza EGBA (czyli europejskie stowarzyszenie bukmacherów).
Zapraszają, rozmawiają, pytają, sondują, tłumaczą.
Jedynie ministerstwo finansów – które znienacka wyskoczyło ze swoim projektem – nikogo nie zaprasza, z nikim nie rozmawia, odrzuca prośby o wywiady z największych gazet. Jakby tam się ktoś wstydził tego, co stworzył. Czuł, że w normalnej rozmowie – na argumenty – projektu nie da się obronić. Lepiej się okopać, powiedzieć: minister nie ma czasu. Ani w tym miesiącu, ani w przyszłym, za rok pewnie też nie. I żeby było jasne – nie chodzi o czas dla mnie, bo ja pionek. Chodzi o czas dla poważnego prasowego pismaka, który odbił się od ściany.
No to idę tam, gdzie gadać chcą, na przykład do tej Polski Razem. Sympatycznie. Jarosław Gowin – z którym zresztą jestem jutro umówiony na spokojniejszą rozmowę – mówi: – Gdybym nie wierzył, że nasz projekt nie ma szans, to nie marnowałbym czasu naszego zespołu i sam bym się nie ośmieszał. Ministerstwo finansów już raz wyskoczyło z propozycją podatku handlowego i poniosło klęskę (cytuję z pamięci, cytat nie jest dosłowny, ale sens właściwy).
Jak sam twierdzi – jest umiarkowanym optymistą.
Sytuacja jest niecodzienna, w zasadzie trudna do ogarnięcia. Z jednej strony ultra-restrykcyjny projekt prezentuje ministerstwo finansów, czyli poważna instytucja, z drugiej całkiem rozsądną propozycję podsuwa wicepremier, czyli poważny człowiek. Dwa skrajnie inne przekazy z tego samego obozu władzy. Woda i ogień. Propozycja Gowina oparta jest – tak mniej więcej, bo nie całkiem – na wariancie duńskim. Tam zdołano sprawić, że praktycznie cała branża wystąpiła o licencje i chętnie odprowadza podatki – w przeliczeniu, dobre kilkaset milionów złotych rocznie. Natomiast propozycja ministerstwa finansów to próba zacementowania rynku, z korzyścią dla tych, którzy już się na nim okopali i boją się konkurencji (nawet jeśli udają, że to nieprawda). Początkujących monopolistów, chcących czerpać profity z zablokowania konkurencji.
Gdyby spojrzeć na aktualne polskie prawo, to jest ono pod każdym względem kretyńskie.
Po pierwsze dlatego, że licencjobiorców jest zaledwie siedmiu.
Po drugie dlatego, że odprowadzają do budżetu śmiesznie niską kwotę.
Po trzecie dlatego, że Polacy i tak grają tam gdzie chcą, czyli u tych bukmacherów, którzy mają lepszą ofertę (tzw. zagranicznych).
Po czwarte dlatego, że większość rynku została w ogóle zdelegalizowana (poker i kasyno on-line).
Po piąte dlatego, że reklamy hazardu do Polaków i tak docierają. Wystarczy, że włączą oni mecz ligi angielskiej albo hiszpańskiej.
I pewnie można byłoby tak wyliczać długo. Żadnych zysków, same straty. Ministerstwo finansów podjęło się trudnego wyzwania – uznało, że kretyńskie prawo zmieni na jeszcze bardziej kretyńskie. Doceniam skłonność do podejmowania wyzwań! To jest naprawdę coś.
Rozumiem, że mogą istnieć dwa modele – taki, w którym państwo na hazardzie zarabia jak najwięcej lub taki, w którym państwo sprawia, że hazardu po prostu nie ma. Tymczasem u nas – ani to, ani to. Kompletny nonsens. Chcemy być trochę w ciąży, coś tam urodzić, ale oczywiście najważniejsze by mimo porodu zachować cnotę. Powodzenia. W tym właśnie kierunku idzie MF.
Natomiast gdyby miało być logicznie to albo tworzymy takie regulacje, które zachęcają wszystkich operatorów do zarejestrowania się i po prostu zarabiamy na tym pieniądze (wpływy do budżetu w wielkiej Brytanii przekroczyły trzy miliardy złotych), albo blokujemy hazard jako taki – w całości, bo uznajemy, że jest zły – i zwijamy ten biznes każdemu. W Danii poszli właśnie w pierwszym kierunku: otworzyli rynek, wprowadzili możliwość oferowania zakładów, kasyna i pokera, uregulowali sprawę reklamy. Tam też podąża cała Europa: w tym zakresie liberalizują swoje prawo Francja i Szwecja, logiczna ustawę wprowadzili Czesi.
Postaram się najprościej wytłumaczyć, w czym rzecz:
1. W Polsce bukmacherzy aktualnie płacą 12 procent podatku od obrotu. Mogą oferować zakłady.
2. W Wielkiej Brytanii bukmacherzy płacą 15 procent od GGR (suma wpłat pomniejszona o wygrane graczy). Mogą oferować zakłady, pokera i kasyno.
3. W Danii bukmacherzy płacą 20 procent od GGR. Mogą oferować zakłady, pokera i kasyno.
12 procent od obrotu to jakieś 55-60 procent do GGR. Podatek tak nietrakcyjny, że większość operatorów woli się trzymać z daleka. Dodatkowo odstrasza ich fakt, że u nas nie można oferować kasyna, bingo czy pokera, a jedynie zakłady. Pamiętam jak sam pracowałem w tej branży i co tydzień przeglądałem raporty, między innymi od nich zależały moje bonusy. Zawsze z duszą na ramieniu otwierałem plik z wynikami z bukmacherki, bo wiedziałem, że może być plus, ale może też być duża strata (zwłaszcza w Polsce, gdzie każdy woli postawić 10 złotych na zwycięstwo faworyta, podczas gdy w innych krajach stawiają 100 euro na zwycięstwo swojej ulubionej – całkowicie nędznej – drużyny). Natomiast poker i kasyno – to zawsze był pewny pieniądz, zawsze Excel fantastycznie się zielenił.
Rozwiązanie normalne:
– Nakładasz taki podatek, by wpływy do budżetu były maksymalnie wysokie, bez zaduszenia branży (w końcu – taki jest sens podatków). Doświadczenia z innych krajów pokazują, że 20 procent GGR to właściwy próg. Przy takim progu wpływy są wysokie, a szara strefa jak najniższa.
– Zarejestrowanym operatorom pozwalasz się reklamować (w kontrolowany sposób), dzięki czemu mają oczywistą korzyść z tego, iż odprowadzają podatki. W ten sposób szara strefa praktycznie nie istnieje.
– Zarejestrowani operatorzy oferują takie usługi, jakie są dostępne na rynku. Wiadomo, że próba wyeliminowania niektórych z nich (poker, kasyno) sprawia, że szara strefa rośnie – a po co miałaby rosnąć? Lepiej na niej zarabiać.
– Nie musisz bawić się w żadne blokowanie stron, bo i tak 90 procent rynku to legalni operatorzy. Każdy chce być legalnym, bo to – mimo podatków – oznacza korzyści, dostęp do klientów.
To jest naprawdę bardzo proste, do skopiowania jeden do jednego. Duńczycy nie są narodem upadłym, tylko dlatego, że można u nich w necie pograć w kasynie albo wziąć udział w rozdaniu. O rozkładzie Anglików też nic nie słychać. I Czesi też przetrwają.
Jeśli Polska nie chce hazardu online w żadnej formie, to niech go po prostu w całości zdelegalizuje. W całości. Skoro jednak chce, to niech wyciągnie z niego tyle, ile się da.
Propozycja ministerstwa finansów – za którą kciuki ściskają tzw. „legalni” – polega na tym, by wypłoszyć wszystkich zagranicznych operatorów, puścić do nich przekaz „nie zbliżajcie się”, a następnie jeszcze zablokować ich strony w internecie. Dla „legalnych” byłoby to wspaniałe rozwiązanie. Mogliby dalej w całości przerzucać podatek na graczy (w momencie zawarcia zakładu), nie musieliby się mierzyć z zagraniczną konkurencją, mogliby po prostu przymusić rodzimych graczy do korzystania z ich nieatrakcyjnej oferty.
Tylko co miałoby z tego państwo?
Znikome wpływy podatkowe, odcięcie polskiego sportu od oczywistych źródeł finansowania (w Anglii jest prawie 300 zarejestrowanych operatorów, niemal każdy kogoś sponsoruje), wydatki na zabawę w blokowanie i ściganie, przy czym kilka krajów uznało już, że jest to gra niewarta świeczki, wojna nie do wygrania.
Patrząc na rachunek zysków i strat, wyobrażam sobie, że gdzieś bokiem muszą krążyć wielkie pieniądze. Utwierdziło mnie w tym przekonaniu śniadanie EGBA, gdzie zjawiło się dwóch dziennikarzy, którzy znienacka zaczęli zadawać niezwykle ostre i kompletnie irracjonalne pytania. Jakby byli opętani, a mnie nos podpowiadał, że nie opętani, tylko opłaceni. W stylu: czy to nie oszustwo, że zagraniczni bukmacherzy – gdyby weszła inna ustawa – mieliby tak po prostu wejść na polski rynek, bez płacenia wielkich kar za lata poprzednie?
Nie rozumiałem, za co te kary i nie rozumiałem przede wszystkim, czy ustawa ma zachęcać do zarejestrowania się, czy zniechęcać? Dziennikarz chciał odwetu podczas gdy ustawodawca powinien z otwartymi ramionami zakrzyknąć: zapraszam! Ale nie miałem złudzeń, że ów dziennikarz był odpowiednio poinstruowany przed spotkaniem.
Nie wiem, jak sprawa się skończy, dużo się dzieje. Przeczucie mi podpowiada, że skończy się źle, natomiast walka trwa. Walka o normalność, o logikę. O to, by polski sport na tle Europy nie był wiecznie pokrzywdzony. O to, by polski obywatel przestał być traktowany jak dureń.
A przypominam – bo bardzo lubię to przypominać – że wszystko zaczęło się od podsłuchania polityków PO knujących na cmentarzu… Tylko dlaczego spora część PiS chce iść cmentarnym szklakiem?