Reklama

Zygmunt Kukla: A jutro to ja pójdę na dancing…

redakcja

Autor:redakcja

19 maja 2016, 11:48 • 11 min czytania 0 komentarzy

Dziś zmarł jeden z legendarnych bramkarzy Stali Mielec, dwukrotny mistrz Polski, przez chwilę najlepszy bramkarz w kraju, w czasach, w których nasza piłka znaczyła w Europie o wiele więcej. Zygmunt Kukla po długiej walce z chorobą odszedł w wieku 68 lat. Ledwie kilka dni po tym, jak jego ukochana Stal zapewniła sobie awans do I ligi… Przypominamy materiał Pawła Muzyki z jego wizyty w sanatorium w Iwoniczu Zdroju, gdzie przez pewien okres leczył się uczestnik mundialu w 1978 roku.

Zygmunt Kukla: A jutro to ja pójdę na dancing…

***

Kolejna historia z serii „zapomniany”. O Zygmuncie Kukli nie przeczytacie już w gazetach i nie zobaczycie go w telewizji. Nikt nie sfotografuje go z Szarmachem i Kasperczakiem, choć kiedyś razem grali do tej samej bramki. Dwukrotny mistrz Polski ze Stalą Mielec, przez chwilę najlepszy bramkarz w kraju. Historia niespodziewanego sukcesu i ciężkiej choroby. Do tego kopalnia anegdot. Przekonacie się, że kiedyś handlowało się nie tylko meczami. Dowiecie, dlaczego Grzegorz Lato pierwszy wychodził spod prysznica, albo co w mieleckiej „wsi” spotkało gwiazdorów z Realu.

Sanatorium w Iwoniczu Zdroju. Od samego wejścia myślę, że trudno o dziwniejsze miejsce na wywiad. Kukla razem z żoną leczy się tu od ponad trzech tygodni. Przychodzi bez entuzjazmu. W rozciągniętym dresie, o kuli, mocno utyka. Tylko wzrost przypomina, że kiedyś stał w bramce reprezentacji. Mówi chrypiącym głosem, jakby z trudem. Wiele lat temu lekarze wykryli u niego raka krtani. – Zawaliłeś sprawę, Małysz właśnie skacze. Warto by zobaczyć jego końcówkę – rzuca z cichą pretensją, choć sam ustalił godzinę. Dopiero z czasem się rozkręca. A ma o czym opowiadać.


Nie ma już Stali

Reklama

– W Mielcu stadion burzą. Jak wyjeżdżałem, połowy trybuny już nie było – zaczyna. – Kiedyś to nie do pomyślenia, ale dziś? Nie ma pieniędzy, nie ma drużyny. Pozmieniało się. Towarzystwo się po świecie porozjeżdżało. W moich czasach wystarczyło, żeby trener pod blokiem krzyknął „trening” i już każdy wiedział, co jest grane. Na jednym osiedlu mieszkaliśmy, zakłady lotnicze WSK fundowały. Żłobki budowali, przedszkola! Później wszystko pozamykali, to teraz i stadion zamykają. Ostatni raz się zapełnił, jak mi mecz charytatywny zorganizowali. Pięknie było, dwadzieścia tysięcy ludzi. Bilety taniutkie, po trzy złote, ale kto by pomyślał, że tyle osób przyjdzie. Znali mnie, wiadomo. Jak się gra w piłkę, popularność sama się pojawia. Ale żeby zaraz o nią dbać, celebrytą być, czy jak to się teraz mówi? To nie w moim stylu.

Kupę szczęścia w piłce miałem. Wszyscy pytają, jak kiedyś Legię 6:0 ograliśmy, ale co tam Legia. Praliśmy wszystkich po kolei. Legia sześć, Polonia Bytom sześć, Śląsk piątka na wyjeździe, Lech to samo. Cały Mielec chciał na Stal przychodzić. Z fabryki w dzień meczu dwadzieścia tysięcy ludzi zwalniali, żeby tylko każdy mógł zobaczyć.

Do składu dostałem się przez przypadek. Pierwszy bramkarz złamał obojczyk, drugi w trzech meczach zagrał i wszystkie trzy „czapa”. Spadliśmy do trzeciej ligi. Piękny początek kariery, nie? Ale później awans i już poszło – rok po roku. Druga liga, pierwsza. Dziesiąte miejsce, piąte i wreszcie mistrz. Dwa razy mistrzostwo Polski w Mielcu, na wsi!

Zarobić się wiele nie dało, inne czasy. Ale jak pograłeś dwa sezony, to na samochód uzbierałeś. Pakę mieliśmy niesamowitą. Kasperczak, Lato, Szarmach! Pamiętam, jak ściągnęli nam na trenera, takiego młokosa po AWF. Brożyniak się nazywał. Przychodzimy na trening, a on nam mówi, że biegamy dwójkami wkoło boiska. A Heniek Kasperczak na to: „co pan, przedszkole jakieś? Daj pan spokój. Medaliści mistrzostw świata i pan nas będziesz w dwójki ustawiał?”.


Gmoch, co nawet ziemniaków nie solił

Zupełnie inne czasy były. Całymi drużynami na wesela się jeździło, do Grześka Laty na przykład. Grzesiek! Jak on trenował, Matko Boska. Leń absolutny. Jak trener kazał piłkę odbijać lewą i prawą nogą, kto więcej, to Grzesiek prawą zrobił trzy, lewą dwie. Nigdy czasu nie miał. Opłukał się pod prysznicem, czasem nawet nie, bo na głowie nie miał co myć, i do domu. Ale na boisku rwał niesamowicie. I wypić też lubił. Zresztą każdy lubił. Ernest Pohl strzelił w lidze 186 goli, a wódę grzał nawet w przerwie meczu. Juniorem byłem, jak Górnik przyjechał do Mielca. Na własne oczy widziałem – tyle co się połowa skończyła, ćwiartkę całą wydoił. Wszedł i cztery gole strzelił. Nie do pojęcia.

Reklama

Tylko Gmoch nigdy wypić nie umiał. Ale on to nawet ziemniaków nie solił, bo sól szkodliwa. Taki był chłop z zasadami. Później, jako trener, za picie od razu chciał wyrzucać, jak Smuda. A przecież jak się człowiek po meczu z kolegami napił, to i atmosfera od razu była inna. Franek tego nie rozumie. Jak tak dalej wszystkich będzie zawieszał, to niedługo sam będzie musiał grać.


Tysiące od sekretarza i Rzeszów w drugiej lidze

Mecze też się sprzedawało, trzeba sobie powiedzieć. Chociaż wtedy inne układy były. Kluby milicyjne, wojskowe! Gwardia Warszawa, Legia, Śląsk Wrocław. Jak to się mówi, drużyny „z branży”. Im czasem trzeba było pomóc. Dostało się, co się miało dostać, ale mecz się puściło.

Ze Stalą Rzeszów jaka była historia! Przed meczem na nasze zgrupowanie do Baranowa sam sekretarz wojewódzki przyjechał. Wchodzi i mówi, że 100 tysięcy daje dla wszystkich, bo jak Stal przegra to spada z ligi. Drugi trener, Andrzej Gajewski mu na to: „panie sekretarzu, nasz jest tu piętnastu. Trzeba 150 tysięcy”. Sekretarz oczy wielkie zrobił, drzwiami strzelił i pojechał.

No to gramy. Grzesiek Lato poleciał, odbiło się jakoś od niego, 1:0 dla nas. W przerwie znów do szatni przychodzą, tym razem z walizką – 250 tysięcy do podziały. Żyć, nie umierać. Ale znów kilku się postawiło, że rzeszowskie cwaniaki nie będą nas kupować. Druga połowa – jeszcze raz Lato. Odbiło mu się od głowy – 2:0. Koniec, Rzeszów w drugiej lidze. W Mielcu na rękach nas nosili, żeśmy tego nie sprzedali.


Real na piętrowych łóżkach

Ale żeby tylko takie mecze się grało. W 1976 na puchary przyjechał Real Madryt. A u nas w Mielcu tylko jeden hotel – „Jubilat”. Taki zwyczajny, w dodatku z piętrowymi łóżkami. Jak go gwiazdorzy zobaczyli, to się buntować zaczęli, że spać tam nie będą. Musieli im inny znaleźć w Tarnowie.

Czterdzieści tysięcy ludzi na trybuny przyszło. Tyle co tamci wyszli na murawę, my już mieliśmy dość. Przestraszeni wszyscy. Daj spokój, taka drużyna przyjeżdża na wieś. Del Bosque, Breitner w pomocy, Santillana w ataku! Ale nie było źle. Jakbyśmy grali w pełnym składzie, kto wie, jakby się skończyło. W pierwszym meczu 0:1, choć cztery razy „sam na sam” jechaliśmy. W rewanżu 1:2, do remisu znów mało brakło. Pod koniec graliśmy prawie w ciemnościach. Światła na stadionie nie było, burza się zrobiła. Ale nie mieliśmy się czego wstydzić. I Real w Mielcu był, tego nikt już nie odbierze.


A w Belgradzie cholera

Po całym świecie się jeździło. W czasach, kiedy nikt paszportów nie mógł dostać, to się liczyło. Kto inny mógł wyjechać na Zachód? A my do Złotych Piasków na wakacje. Wiesz, co to był za rarytas? Same „szychy” tam wczasowały.

Na Zachód wyjechać nie mogłeś, jak nie miałeś 30 lat. Tylko Zbyszkowi Bońkowi się udało, bo przyjechał Juventus i „Jaruzelowi” dwa miliony wypłacił. Lato czy Lubański po mistrzostwach to i w Realu mogli grać, ale przyszedł sekretarz Ziętek, pierwszy po Bogu, znaczy po Gierku! i nie pozwolił.

No to grali tu gdzie mogli. Ze Stalą to i do Hamburga, i do Belgradu się jeździło na puchary. W Jugosławii wyszliśmy na 80 tysięcy ludzi. Znowu strach. W dodatku sędzia nas przydrukował z jedną bramką. Jeszcze na koniec okazało się, że w Belgradzie cholera panuje, epidemia. Dziesięć dni nie trenowaliśmy przed rewanżem. Polecieliśmy do Mediolanu, sparing na San Siro zagrać, bo jakieś komunistyczne święto było, a później kwarantanna!

Od razu w Warszawie do akademika nas przenieśli, na ósme piętro i na dwa dni zamknęli. Później przez ministerstwo załatwiali, żeby w Bieszczady nas wywieźć. No i pojechaliśmy. Lasy dookoła, w pokrzywach trzeba było ćwiczyć. Przed rewanżem w pucharach, wyobrażasz sobie? Tyle czasu bez normalnego treningu, kaplica. No i znów żeśmy przegrali.

To samo w Hamburgu, chociaż tam zagrałem najlepszy mecz. Gazeta napisała, że jak karnego obroniłem to jeden facet na trybunach zawału dostał. Potem faktycznie zmarł. Ładny był mecz. Mogliśmy przejść do półfinału, ale w rewanżu bramkę zawaliłem. Co zrobić!


Wygrać – przegrać. Kupić – sprzedać

Z tego wszystkiego na wyjazdach i tak najważniejszy był handel. A handlowało się, czym tylko można było. Bo skąd inaczej wziąć pieniądze? Szedłeś na bazar i sprzedawałeś to, co przywiozłeś. Wszystko brali. W NRD – pastę Nivea, w Bułgarii – aksamit, w Jugosławii – wiertarki, w Rosji – szaliki i jeansy, w Finlandii – wódkę. Jednym razem, jak lecieliśmy na kadrę w dodatku młodzieżową, zarekwirowali nam na lotnisku 70 litrów gorzały. Wstyd na całego. Ale zawsze się opłaciło. Po siedem dolarów flaszkę sprzedałeś, to przynajmniej żonie mogłeś do domu coś przywieźć.


„Tomek”, co rękawice rzucał

W pierwszej reprezentacji zadebiutowałem za Gmocha. Lubił mnie Jacek, a ja jego. Do dziś się dziwię dlaczego. Wódki przecież nie tolerował, a ja za kołnierz nie wylewałem. Pierwszy mecz, od razu na odstrzał – wyjazd do Porto. Wygraliśmy 2:0, nagrodę dostaliśmy. Przyjechał biznesmen ze Stanów, specjalista od konserw. Walnął na stół po pięćdziesiąt dolarów. Super, wtedy to było coś. Później w Rosji czwórkę dostaliśmy, Oleg Błochin strzelał.

Trochę bałaganu było w drużynie. Gdyby nie to, na mundialu w Argentynie pewnie zdobylibyśmy dużo więcej. Ze składu, który był na mistrzostwach w â€™74 wyleciało sześciu czy siedmiu zawodników. Prasa zaczęła trąbić: „z czym wy jedziecie, bez Gorgonia, Szymanowskiego?”. I Gmoch się ugiął. Włodek Lubański, jak go szanuję, pojechał tylko za zasługi. Tomaszewski zaczął się buntować, zdzierać znaczki adidasa z dresów. Bo nie płacą, bo coś tam!

„Tomka” lubię, humorysta z niego. Atmosferę robił, ale nie podobają mi się teraz te jego wypowiedzi. Dawniej taki chojrak nie był. Raz zdezerterował przed wyjazdem do Rosji. Wiedział, że tam się jedzie tylko puszczać gole. Był na zgrupowaniu i uciekł. Zresztą kiedyś w Mielcu to samo. Cztery puścił, rzucił rękawice i poszedł do szatni.

Ale jeszcze o tych mistrzostwach w Argentynie! Przygody zaczęły się już w samolocie. Lecieliśmy z Paryża do Rio de Janeiro, a stamtąd do Buenos Aires. Samolot DC10, trzysilnikowy, po pięć siedzeń w środku. Zasiedliśmy obok siebie, jak paniska. Każdy wyciągnął „Sporty”, palimy, gadamy. Myślę sobie – tak to można lecieć dwanaście godzin. Ale nic z tego. Zaraz stewardessa przylatuje, alarm przeciwpożarowy wyje. Rany boskie. Cygary pozabierała, koniec.

Na miejscu był jeszcze większy szajs. Koczowaliśmy praktycznie na polu golfowym. Jechaliśmy tam na cały dzień, siedzieliśmy na krzesłach plażowych, kucharz coś gotował. Ja pierdzielę, bida straszna. Dziennikarze też cieniutko przędli. Jak Szpakowski przyjechał z radia, to do nas na obiady przychodził. Chłopaki mu jeść dawali, bo miał dwa dolary diety na dzień. Stać go było na wysłanie jednej kartki do Polski.

Wszedłem do bramki na dwa mecze, bo Tomaszewski dostał rozstroju żołądka. Najpierw 1:0 z Peru, ale później Brazylia! Słupki i poprzeczki obijali tak, że nie wiedziałem, co się dzieje. Gmoch długo mnie jeszcze pytał czy mi w uszach nie dzwonią. Jeden strzelił w słupek, odbiło się, to ładował w poprzeczkę. Trzeci dopiero dobijał. 1:3 się skończyło.


„Zyga, chodź, pomóż”

Trochę po świecie się pojeździło. W Polsce też prawie 400 meczów zagrałem, ale nigdy nie miałem tak, żeby się o mnie jakieś kluby biły. A ja też się specjalnie nie starałem. Jestem mielczanin i wszystko w Mielcu osiągnąłem. Dopiero na koniec do Grecji pojechałem. Górski zadzwonił, że mam propozycję – „Zyga, przyjedź, pomożesz”. No to pojechałem. Dwa lata grałem, tylko trzy mecze opuściłem, bo mi obojczyk złamali. Grecja była biedna, ale w sklepach przynajmniej pełne półki. Nie to, co u nas. Wyjechałem w sierpniu, a tu zaraz w grudniu stan wojenny. Dzieci zostały w Polsce u teściowej. Ani telefonu, żeby zadzwonić, ani nie ma jak wrócić!

Myślałem, że chociaż pieniędzy zarobię i na tych dolarach do końca życia pociągnę. Płacili całkiem dobrze, ale co zrobić, jak mi Balcerowicz wszystko wziął. Z pięciu dolarów zostawał jeden. Chwila i byłem „goły”. Chociaż do roboty i tak bym poszedł, bo co ja bym później robił? Tylko bym się rozpił.


Z nogą jak Garrincha

Niestety, do zdrowia zawsze miałem pecha. W 1986, akurat jak wybuchł Czarnobyl, miałem wypadek w fabryce WSK-Mielec. Wózek widłowy zmiażdżył mi całą stopę. Wydawało się, że nogę będę miał 13 centymetrów krótszą, jak Garrincha jakiś. Dwa lata o nią w szpitalu walczyłem. W końcu się udało.

Od tamtego czasu jestem na rencie. Wielkich pieniędzy z tego nie ma. PZPN też nigdy mi nie pomagał, bo niby z jakiej strony? Że reprezentantem byłem i dwadzieścia meczów zagrałem? Nie okaleczyłem się w czasie gry. Moja wina, nie moja? Stało się. Sport nie maczał w tym palców. Kulesza raz tylko przyjechał i trzy tysiące mi przywiózł.

Przynajmniej rodzinę mam szczęśliwą, niczego bym nie zmienił. Córka w Chicago, syn w Krakowie – dobrze zarabia. Potomek się wreszcie urodził. Ziemowit, tak samo jak to nasze sanatorium. Ze zdrowiem też jakoś dam radę. Cygary rzuciłem, tylko piwo jeszcze ograniczyć. W zimie, jak tak siedzę przed telewizorem, to i pięć, sześć dziennie wypiję. 97 kilo już wybiło. Ale nie jest źle, latem to i na rower czasem wsiądę.

A jutro idę na dancing! Co się śmiejesz? Tu też ludzie się bawią. Orkiestra gra, wieczorki zapoznawcze. Wódka jest, piwo. Wszystko.

PAWEŁ MUZYKA

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...