Na jakim poziomie stoi piłka nożna w niższych ligach australijskich? Czy tamtejsze obiekty przerastają polskie? Jak dbać o atmosferę w drużynie zbudowanej w większości z obcokrajowców i czy Australijki rzeczywiście są tak piękne, jak widzimy to w muzycznych teledyskach? O tym, i o wielu innych aspektach zawodowego kopania piłka na odległym o ponad 20 godzin lotu kontynencie opowiedział nam Bartek Jaroszewski, który parę miesięcy temu grającą w warszawskiej okręgówce PKS Radość zamienił na… Ashfield SC.
Z polskiej okręgówki do III ligi australijskiej – to nie jest standardowy krok w karierze piłkarskiej. Jakim cudem można w ogóle wykonać taki przeskok?
Byłem zawodnikiem warszawskiego klubu PKS Radość bardzo długo, ale zdecydowałem się na wyjazd do Australii tak dla przygody, poznania innej kultury, języka. Mam babcię, która mieszka tutaj od dawna i ma tytuł “permanent resident”, czyli to nie jest taki jeszcze pełnoprawny obywatel, ale może siedzieć już tutaj ile chce i generalnie żyje systemem 6-miesięcznym – pół roku w Australii i pół roku w Polsce. W zasadzie moje przenosiny na ten kontynent wynikały, tak jak mówię, z chęci poznania świata – chciałem po prostu zobaczyć jak to jest mieszkać gdzieś indziej. Nie myślałem o tym, żeby emigrować na stałe, pod żadnym pozorem.
Czyli gdyby nie babcia, to raczej teraz byśmy nie rozmawiali?
Tak, bo to ona mnie na te przenosiny najmocniej namawiała. Pomogła mi znaleźć pracę, dała na początku gdzie mieszkać. Oczywiście jak przyjechałem to przede wszystkim chciałem też kontynuować swoją pasję. Fakt faktem w Polsce grałem na śmiesznym poziomie okręgówki, ale to zawsze jest coś.
I co, nie ma tam problemu, by tak w zasadzie przyjechać znikąd i znaleźć sobie klub?
No właśnie na początku problem ze znalezieniem jakiejkolwiek drużyny był spory, bo po pierwsze jak przybyłem do Australi, to okazało się, że trafiłem na ostatnie dwa tygodnie ligi, po których była aż czteromiesięczna przerwa (to był koniec września -przyp. M.B.). Totalny deadline, koniec, w tym czasie nie dzieje się absolutnie nic. Piłkarze tam nawet nie trenują, bo jest tak gorąco, że nie da się wytrzymać zwykłego spaceru, a co dopiero mówić o ganianiu po boisku. Czyli tak naprawdę to kilkanaście tygodni przeszło mi zupełnie koło nosa.
I jak, po tej przerwie jakiś nabór?
Poczta pantoflowa. Ktoś tam mi powiedział, że jest taki klub piłkarski, który nota bene nazywa się Cracovia. Został założony przez falę emigracyjną Polaków po II wojnie światowej, bo wbrew pozorom tutaj jest całkiem dużo naszych rodaków. No i poszedłem na trening do tej Cracovii, ale jak zobaczyłem ten poziom to stwierdziłem, że szkoda w ogóle czasu na coś takiego. Dramat. Dzięki temu jednak, że starałem się jak najlepiej poznać miasto i często się po nim poruszałem, to widziałem sporo boisk, obiektów treningowych i zacząłem masowo pisać maile do klubów, które znalazłem w internecie. I tak na początku trafiłem do II-ligowego Bayswater, które odpisało mi, że jasne, żebym przyszedł na trening, spróbował.
Ale cztery miesiące bez piłki zrobił swoje?
Tak, wypadłem totalnie z formy, nic nie kopałem, ćwiczyłem tylko na siłowni, wpadło parę dodatkowych kilogramów i jak przyszedłem na taki test-mecz rezerw, który zbiegł się z początkiem przygotowań, to wypadłem nawet nieźle, ale trener jasno postawił sytuację, że raczej mam małe szanse na to, by dostać się do pierwszej drużyny. Może i piłkarsko bym wyrobił, ale w tamtych rozgrywkach są mocne ograniczenia co do ilości zawodników z wizami. Mogą ich mieć tylko dwóch, a że ci dwaj mieli bardzo mocną pozycję w zespole, to nie miałem czego tam szukać.
Czyli w tym sparingu grałeś w pierwszej drużynie zaplecza australijskiej pierwszej ligi?
Zgadza się, ale to był taki mecz zawodników testowanych. Byli generalnie młodsi, juniorzy i zupełnie nowi – jak ja. Bo w ogóle musisz wiedzieć, że w Australii każda ekipa ma pierwszą drużynę, rezerwy i U-18. Ale to zupełnie każda. No i odbyłem jeszcze parę treningów w rezerwach, raz wzięli mnie na ćwiczenia z seniorami, ale muszę z czystym sumieniem przyznać, że tam poziom przerastał mnie o głowę, naprawdę był zaskakująco wysoki. Bardzo fair zachował się jednak trener, bo nie wodził mnie za nos, a jasno postawił sprawę: “sory, nie masz szans tutaj, ale ja pomogę ci znaleźć klub w niższej lidze”. Wypytał mnie gdzie mieszkam, ile mam lat i tak dalej, dał mi jeszcze zagrać w jednym meczu, żebym złapał formę… Byłem w szoku, że tak mnie serdecznie potraktowali mimo, że wiedzieli, iż zasilę jakiś zupełnie inny zespół. Mega przyjaźnie. I klubem, jaki mi polecił, był mój aktualny zespół – Ashfield. Tam się sprawdziłem i jestem do dziś.
Ok, czyli III liga. W Polsce grałeś w okręgówce, czyli na szóstym poziomie rozgrywkowym. Jaka jest różnica poziomów, ile w ogóle szczebli ligowych jest w Australii?
To znaczy w ogóle dla nas, Europejczyków, tamtejszy podział jest dość dziwny. Jest A-League, czyli ta najwyższa liga, gdzie jest Perth Glory, Sydney i tak dalej. Tam grały te wszystkie gwiazdy typu Del Piero czy William Gallas. To jest najwyższy poziom, ale z tamtej ligi nie ma spadków. Nikt nie może się tam dostać, nikt nie może też polecieć w dół.
Takie piłkarskie NBA.
Tak, to jest bardzo sztywna liga. Tam bodajże w 2004 roku były jakieś reformy, wtedy zbudowali ligę z ośmiu czy tam dwunastu drużyn i do tych rozgrywek można było aplikować – trzeba było spełniać wymagania czy to finansowe, czy stadionowe. I wybrali sobie te parę drużyn, stworzyli ligę, potem dołączyli jeszcze jakieś lepsze ekipy i w zasadzie tyle. Jak dla mnie słaby układ. Niżej jest natomiast National Premier League, jedna liga na stan, stanów jest osiem i ona w zależności od stanu składa się z różnej ilości drużyn i z tej ligi można już spaść. No i następne – szczebel niżej – są dywizje: Division One, Two i tak dalej, w których gram ja.
Czyli skoro załapałeś się na poziomie III ligi to można to porównać poziomem z polską okręgówką?
Hm, jak grałem jakiś czas w polskiej IV lidze to myślę, że to moje Ashfield na takim poziomie by sobie poradziło spokojnie.
Ale z takiej gry jak ty teraz uprawiasz raczej się utrzymać nie da?
Oj nie, Australijczycy w ogóle mają inną mentalność. Ja tutaj dorabiam sobie na budowie, wcześniej pracowałem jako kierowca, ale wiadomo – gdybym to samo robił w Polsce, to bym zwyczajnie biedował, a tutaj mogę żyć na wysokim poziomie: wynająć pokój, utrzymać się, kupić samochód. Ale z piłki wyżyć się nie da, w Ashfield raczej się nie zarabia, pieniądze są dopiero od wyższej ligi. Ale jest to klub, który bardzo dobrze prosperuje i organizacyjnie jest świetnie przygotowany.
Mówisz o obiektach, sztabie szkoleniowym?
Tak, mamy dwóch fizjoterapeutów, dwóch trenerów, obok klubu jest restauracja, w której tak na dobrą sprawę jemy za pół-darmo. Stadion jest bardzo ładny, obok dwa naturalne boiska. Natomiast jeśli chodzi o samą kasę, to nie.
Czyli obiekty na wysokim poziomie? Bo wiesz – u nas w kraju panuje raczej przekonanie, że w Australii kopie się piłkę na jakimś klepisku, a wokół kicają kangury.
O nie, człowieku, tu są takie obiekty, że Polskę zamiatają pod dywan. To też po części dzięki pogodzie, bo permanentnie wysokie temperatury pozwalają tej trawie pięknie rosnąć i wystarczy, że ktoś tego trochę dopilnuje i jest na czym grać. Sama Australia jest strasznie bogata w tereny, nie ma tutaj dużej gęstości zaludnienia, więc oni się nie szczypią i jeśli chcą na coś wydać kasę, to robią to z pompą. Tu w ogóle nie ma jakiejkolwiek oszczędności, boisk jest od cholery, a oprócz tego, że na samym terenie klubu są boiska, to jeszcze w każdym parku znajdziemy naturalne murawy, gdzie dzieciaki kopią piłkę. A co do kangurów – tutaj jest ich więcej ich ludzi.
I ile treningów tygodniowo odbywacie?
Wiadomo, co weekend mecz, ale na tygodniu mamy tylko dwa treningi. I to nie tylko u nas w klubie tak jest, ale w II lidze na przykład też. To może nie wydaje się dużo, ale swoją drogą to wszystkie, absolutnie wszystkie treningi, odbywają się z piłkami. No i te zajęcia są na bardzo wysokim poziomie, nie ma jakiegoś biegania dookoła boiska. Tylko i wyłącznie szlifowanie techniki, ale i wydolności przy okazji też – po prostu trzeba umiejętnie dobrać ćwiczenia.
Podejście meczowe jest podobne? Zamiast bezładnej kopaniny “na chaos”, to gra piłką i atak pozycyjny?
Tak jak treningi są na wysokim poziomie, tak i mecze są na podobnym. Ja na przykład ćwiczę z pierwszą drużyną, ale częściej gram w rezerwach. To też po części wynika z tego, że miałem długą przerwę i trochę się to wszystko opóźniło. Pierwszy sparing miałem świetny i trener mówił, że “zajebiście, przychodź regularnie na treningi, chcemy cię”, potem kolejnych kilka spotkań i zanim dostałem wszystkie papiery z Polski, z PZPN-u, który musi tam wystawić jakiś certyfikat, to trwało to trzy tygodnie. Potem zacząłem też pracę na budowie i nie ukrywam, że trochę nie podołałem fizycznie, bo łączenie dwóch tak wymagających zajęć jednak na organizmie się odbija. Siadła trochę forma, naderwałem sobie dwójkę i lekko wypadłem z obiegu. No i dopiero teraz jestem po piątej kolejce, zagrałem znów 90 minut i łapię tę optymalną dla siebie formę. Swoją drogą, jak już o lidze mówimy, to muszę ci jeszcze o czymś ciekawym powiedzieć.
Dawaj.
Rozgrywki są o tyle fajnie zorganizowane, że jak gra klub A z klubem B, to najpierw grają jego drużyny do lat 18, potem rezerwy, a na końcu seniorzy. Czyli de facto danego dnia są trzy mecze pomiędzy drużynami A i B. To – moim zdaniem – kapitalna sprawa, bo wszyscy mogą zabrać się jednym, wielkim autokarem, jest integracja zawodników, młodzi patrzą jak grają starsi i odwrotnie. I tak też jest w przypadku awansów i spadków. Jeśli pierwsza drużyna wskoczy wyżej, to automatycznie idą za nią też rezerwy.
A w tym czasie na trybunach… Janusze z piwem i notoryczna jazda z sędziami?
O nie, nie, nie, na trybunach piknik pełną gębą. Rodziny z dziećmi, które przychodzą rano, jedzą tutaj śniadania, obiady, oglądają mecze, bawią się. Tutaj też piłka nie jest najpopularniejszym sportem, jest krykiet i parę innych dyscyplin. Ale generalnie na trybunach pełen przekrój, bo i rodzice tych 18-latków, i znajomi, i jacyś skauci czy inni trenerzy. I jeśli już ktoś przychodzi to często nie na jeden mecz, ale na dwa czy trzy. Przy klubach zawsze jest jakiś pub, więc i można coś zjeść, i wypić piwko. Także kultura kibicowska zupełnie inna.
W tej twojej drużynie są w ogóle jeszcze jacyś obcokrajowcy czy jesteś rodzynkiem?
O Jezu – od cholery. Australia jest tak multikulturowym krajem, że rodowitych jest tu może z połowa, a reszta to od Azjatów, po Latynosów. Ja mieszkam teraz na przykład u Polki, z nią mieszka jeszcze Australijczyk i Japończyk. W mojej drużynie jest natomiast dwóch Irlandczyków, jeden Anglik, ze trzech skośnych i w rezerwach paru zawodników z Afryki, ktoś tam jest jeszcze z Kostaryki. No nie ma co się dziwić, że tutaj sporo osób emigruje, bo wskaźnik poziomu życia jest bardzo wysoki. Dobrze się zarabia, ludzie są przyjaźni.
Udaje się mimo tego dbać o atmosferę, trzymać szatnię w ryzach? Czy po treningu każdy się pakuje w furę i rozjeżdżacie się do domów?
To bardzo ważna kwestia u Australijczyków. Trening zaczyna się o 18:30, trwa około dwie godziny i jest taki przykaz, że wszyscy zawodnicy trenujący i w rezerwach, i w pierwszej drużynie, muszą zostać w restauracji klubowej co najmniej do 21:15. Wspólny posiłek, piwko – to scala ekipę, pozwala się integrować. My mamy ten czas żeby się poznać, a trenerzy wykorzystują to na obgadanie kształtu kadry. Zaraz po dziewiątej podchodzą do tablicy, przypinają kartki z listą zawodników na dany mecz i wszystko jest jasne. Jedyne, co mnie dziwi, to, że w ogóle nie ma przepisów w drużynach co do wieku – można posłać na plac samych 16-latków, a równie dobrze tylko gości po trzydziestce. Co więcej, doświadczonych zawodników gra bardzo dużo.
W ogóle jest tutaj taka aplikacja na smartfony, nazywa się TeamApp i tam wybierasz swoją drużynę i masz newsletter, aktualności, kadry meczowe, co wziąć na mecz i jaka jest godzina zbiórki, wszystkie adresy i tak dalej. Bardzo fajna sprawa, bo trener zawsze wrzuca tam ważne informacje dotyczące treningów i spotkań.
Abstrahując od futbolu – jak wygląda samo miasto, na przykład w porównaniu z Warszawą?
Ja mieszkam w Perth i tutaj jest obsesja na punkcie domków jednorodzinnych. Masz takie pełne budynków centrum jak w Warszawie, ale wyjeżdżasz dosłownie kawałek za nie i jest multum, dosłownie multum domków. I to nie jakieś dwu- czy trzypiętrowe, a parterowe. Jeden obok drugiego. I wiesz, jak chcesz pomieścić milion osób w takich domach, to miasto się rozłazi powierzchniowo.
Czyli też rzut beretem nad ocean? Chyba lepszej regeneracji po meczu wymarzyć sobie nie można.
Coś pięknego, 30 minut jazdy samochodem. Generalnie bez auta to ani rusz, komunikacją miejską w ogóle sprawnie nie da się dojechać nigdzie. Także jak nie masz fury, to jesteś uziemiony.
Jesteś świadomy, że wielu zawodników z polskich okręgówek czytając ten wywiad pomyśli sobie, że jak są takie możliwości i można kursować między pięknymi obiektami, a oceanem i żyć jak w raju to czemu nie spróbować? Można ich jeszcze jakoś bardziej zachęcić? Wiesz, wyobrażenie o Australijkach jest takie, że to piękne, zgrabne panny, które całe dnie surfują na oceanie.
Zdecydowanie nie. Co więcej – są paskudne. Takie typowe Australijki, to nie laski z teledysków, a zazwyczaj grube dziewczyny, które nie dbają o siebie i w ogóle… Natomiast dużo też jest kobiet z innych krajów, z Indii, z Afryki, Azjatek. Jeśli ktoś bardzo by chciał, to jest w czym przebierać. Ale generalnie, do Polski się nie umywają.
Czyli tak summa summarum odbębnisz to pół roku i wracasz do kraju?
Tak, ja mam taką wizę work-holiday, ich w specjalnym programie wydaje się rocznie raptem 200, i nie muszę tutaj za nic płacić, ale gdy ona się skończy to wracam do Polski. Raz, że jestem patriotą i bardzo tęsknię za krajem, towarzystwem, a dwa, że chciałbym już wrócić do swojej dziewczyny, Gosi. Na początku zupełnie nam ta rozłąka nie służyła, ale z czasem się trochę poprawiło. Tak czy owak chciałbym już być obok niej, więc raczej kariery w Australii kontynuować nie będę. Od początku traktowałem to jako przygodę i niech tak pozostanie.
Rozmawiał Marcin Borzęcki