Dziś postawiliśmy wszystko na jedną kartę. Jeśli w Krakowie obejrzelibyśmy taki sam paździerz, jak w Bielsku-Białej, to prawdopodobnie właśnie wiązalibyśmy sobie stryczek. 180 minut sportu na takim niskim poziomie mogłoby się bowiem odbić na naszej psychice nieodwracalnie. Mieliśmy jednak w pełni uzasadnione prawo, by tego wieczoru spodziewać się naprawdę dobrego widowiska. Po pierwsze – w ostatnich dwóch meczach Wisły z Jagiellonią zobaczyliśmy łącznie jedenaście bramek. Po drugie – wiedzieliśmy, że dziś mierzą się ze sobą dwie ekipy, które lubią, a także potrafią grać do przodu, a i ich pozycja w tabeli pozwala na nutkę ryzyka w grze. Koniec końców zobaczyliśmy raptem jednego gola, ale i tak ten mecz oglądało się przyjemnie.
MVP? Patryk Małecki. Znów do tego, by odczytać soczyste przekleństwa z ust skrzydłowego, nie trzeba było specjalisty, a charakterystyczny wytrzeszcz oczu, który skłania przeciwnika do refleksji nad przyszłym stanem swojego uzębienia, był serwowany raz po raz. Sęk jednak w tym, że “Mały” upustu swojej frustracji nie dawał, jak to miało miejsce w Pogoni, w relacjach z trenerem Wdowczykiem, a głównie w pojedynkach stricte piłkarskich. Oj, nalatał się dzisiaj za 27-latkiem Burliga. W lewo, w prawo, do środka, do skrzydła… Patryk woził swojego niedawnego kolegę z zespołu jak tylko chciał, a kwintesencją jego występu była asysta przy golu Brożka. “Zacinka”, przyspieszenie, mierzona centra – w zasadzie wszystko, czego od skrzydłowego moglibyśmy wymagać. Widać zresztą, że Małeckiego i Brożka łączy jakaś telepatyczna więź, bo odnalezienie się wzajemnie na boisku stanowi dla nich taki sam problem, jak dla Mariusz Pawełka wpuszczenie piłki pod brzuchem.
Jak generalnie radzili sobie dziś Wiślacy? Poza dwoma, może trzema niegroźnymi kontratakami rywali i jednym poważnym, gdy Frankowski bezmyślnie palnął w Miśkiewicza, gospodarze trzymali rękę na pulsie. Bardzo przyjemne dla oka przebłyski miał Mączyński, dobrze grę czytał Sadlok, a Ondrasek sprawił dziś, że… zapomnieliśmy o absencji Głowackiego. I ten łysy, i ten łysy, a co białostoczanie próbowali sforsować defensywę rywali, to ni stąd, ni zowąd, we własnej szesnastce znajdował się Czech i wybijał piłkę. Niczym rasowy stoper, a ponadto z inklinacjami ofensywnymi, bo już za chwilę gnał przed siebie i wdawał się z obrońcami Jagi w zapasy w kisielu.
Tak swoją drogą to trochę martwi nas postawa Rafała Wolskiego, który w pierwsze mecze w czerwonej koszulce wszedł z buta, a teraz jakby trochę osiadł na laurach. Dziś wyglądało to tak, jakby niezbyt chciało mu się dużo biegać, jakby nie miał jakiejkolwiek koncepcji na to, by zagrać jakoś niekonwencjonalnie. Ani nie popisał się fajnym dryblingiem, ani nie obsłużył swoich kolegów otwierającym podaniem. Występ z kategorii tych dyskretnych. Mamy tylko nadzieję, że to chwilowa obniżka forma i Rafał nie zachłysnął się lawiną pochlebstw, która spadła na niego po powrocie z Mechelen.
Abstrahując już od Wisły – nie można powiedzieć, że dziś Jagiellonia zagrała słabo. Goście grali całkiem nieźle w tyłach, wyprowadzali co jakiś czas kontry, ale z przodu ewidentnie brakowało zawodników, którzy nie baliby wziąć na siebie ciężar gry. Na skrzydle dwoił się Mackiewicz, ale dziś był nieco słabszą wersją Małeckiego. Być może i on by zapunktował, ale nie pomagali mu w tym koledzy. Cernych notorycznie krył się za obrońcami, a ustawiony po przeciwległej stronie boiska Frankowski poruszał się jak dziecko we mgle.
Tym samym Wisła w tym sezonie zdobyła przeciwko Jagiellonii komplet punktów. Dziś – porównując poprzednie 1:4 i 1:5 – nie było dla białostoczan tak źle, a i nawet ta porażka raczej mocno nie komplikuje ich sytuacji w walce o utrzymanie.
Fot. 400mm.pl