Reklama

Innowacja kontra stagnacja. Ostatnia szansa na zryw Lecha?

redakcja

Autor:redakcja

28 kwietnia 2016, 11:26 • 4 min czytania 0 komentarzy

W piłce nożnej, jak w każdej innej dziedzinie życia – jeśli nie robisz kroku do przodu, to już nawet nie stoisz w miejscu, a wręcz się cofasz. Dlaczego? Ano dlatego, że w tym samym czasie progres zaliczają inni i wyprzedzają cię o kolejne długości. Dziś będziemy świadkami spotkania właśnie dwóch takich drużyn – obie teoretycznie powinny się rozwijać i dziarsko przeć do przodu, wszak względnie niedawno zmieniły trenerów, a i ambicje mają prawdziwie mocarstwowe. Jedna tymczasem częściej gra padakę niż rzeczywiście błyszczy, zaś druga całkiem przyjemnie dla oka rozkwita.

Innowacja kontra stagnacja. Ostatnia szansa na zryw Lecha?

Jan Urban swoją pracę w Poznaniu rozpoczął niemal dokładnie dwa miesiące wcześniej od Piotra Nowaka. Swoje podstawowe zadanie, jakkolwiek patrzeć, spełnił. Gdy przejmował Kolejorza, ten był upaprany po kolana w mule, co tydzień dostawał w papę od innego rywala i jeśli jakaś siła miała go wyciągnąć na powierzchnię, to chyba tylko porządny dźwig budowlany. Teraz Lech zajmuje siódmą pozycję i gdyby mocno zacisnął zęby, to finał Pucharu Polski wcale nie musiałby być ostatnią szansą na awans do europejskich pucharów. Pierwsze wrażenie jest jednak mocno złudne. Umówmy się – gdyby to był Górnik Łęczna, gdyby to było Podbeskidzie, albo chociaż ten nieszczęsny Śląsk Wrocław – ok, wtedy sami głosilibyśmy peany pod adresem trenera. Ale Kolejorz? Mistrz Polski? Drużyna, która dysponuje budżetem i kadrą taką, że na papierze nawet ze znanym z podwórek ograniczeniem „strzelamy tylko zza pola karnego” powinna osiągnąć obecny pułap.

No właśnie, ale papier przyjmie wszystko, a później i tak trzeba wyjść na boisko. A tam Lech drepcze w miejscu. Chwilowo odbił się od dna, zaliczył kilka fajnych meczów, ale przecież nie o to chodzi na Bułgarskiej żeby na finiszu, przed każdą kolejką, gonić do konfesjonału i modlić się o łut szczęścia. Aktualnie jest stagnacja, marazm i niepewność, które nie wynikają przecież z jakiejś plagi kontuzji czy innych perturbacji. Jasne, czasem Urbanowi wypadnie ten czy tamten, ale to jak wszędzie, jak w każdej innej drużynie Ekstraklasy.

Bierzemy pod lupę ostatni miesiąc w wykonaniu poznaniaków: 0:2, 0:1, 1:1, 0:1, 1:0, 2:2, 1:0. Nawet mając u siebie dwubramkowe prowadzenie z Piastem, Lech dał sobie je wyrwać i w frajerski sposób zremisował. Zresztą – nie tylko o wyniki tu chodzi. Generalnie co innego znaczy punktować, gdy jak na dłoni widać, że zwycięstwa to zasługa wyuczonych schematów czy skrupulatnie opracowanej taktyki, a czym innym jest punktować, gdy jest to wypadkową sumy indywidualnych umiejętności. A tak funkcjonuje teraz Lech, który uzależniony jest od zrywów pojedynczych zawodników. I nic więcej. Jeśli Pawłowski nie majtnie chłopa na skrzydle, a Linetty za bardzo przechyli się przy prostopadłej piłce, to cały misterny plan idzie… no, sami wiecie gdzie.

Co innego w Gdańsku. Po Piotrze Nowaku mogliśmy spodziewać się wszystkiego. Przyjeżdżał zza oceanu, po długim okresie spędzonym w USA i krótszym na Antigui i Barbudzie i jedyne, czego moglibyśmy być pewni to tego, że wprowadzi powiew świeżości i innowacji. Że raczej się nie zawiedziemy, opiekun Lechii pokazał już na początku. Ustawienie 3-5-2. Jeśli przejrzeć większość poważnych lig europejskich, nawet jeśli włączyć w nie polską, to ta koncepcja byłaby prawdopodobnie spotykana rzadziej niż uśmiech na twarzy Waldemara Fornalika. Generalnie 3-5-2 to nie takie w kij dmuchał, które wystarczy rozrysować na tablicy, a naprawdę trudne do opanowania ustawienie. Nie dziwota, że w korzystaniu z niego najczęściej specjalizują się Włosi, którzy jak nikt inny umiłowali sobie kombinacje taktyczne. I mimo nawet tego, że już niejeden odbił się od ściany próbując takie fiksacje zaimplementować, Nowak postanowił spróbować. Generalnie to mniej więcej tak, jakby klasę humanistyczną pod wychowawstwo wziął matematyk i zamiast zacząć od ułamków i potęgowania – na tablicy rozrysowałby podstawy równań różniczkowych. Szaleństwo.

Reklama

A Nowakowi się udało. Lechia gra i przyjemnie dla oka, i skutecznie. Owszem, zdarzają się wpadki, wciąż na wyjazdach nie jest najlepiej, przychodzą tak przykre porażki jak ta przed kilkoma dniami w Gliwicach. Generalnie jednak, gdy odpalamy spotkanie Lechistów, w pogotowiu mamy raczej zimny czteropak i tłustą capriciosę, a nie – jak w większości przypadków – stryczek i cyjanek. Widać, że Gdańszczanie chcą przeć do przodu, w ich grze widać stałą poprawę. To odbija się zresztą także na pojedynczych zawodnikach. Michał Chrapek nagle zaczął wyglądać jak rozgrywający pełną gębą, Mila znów przypomniał sobie, że potrafi coś więcej niż grzać krzesełko na ławce czy trybunach, nawet wyszydzany Krasić udowadnia, że nie chce tylko napchać obu kieszeni i wyjść po angielsku. Jak tak dalej pójdzie, to Juventus wróci po Wawrzyniaka, a po Peszce zapłaczą w Kolonii.

Lechia w przypadku straty punktów praktycznie straci szanse na europejskie puchary, jednak atmosfera w Gdańsku jest diametralnie inna. Ewentualna porażka – nawet mając w pamięci skłonność do podejmowania niepoważnych decyzji przez włodarzy klubu – nie będzie tak komplikowała sprawy Nowakowi. Jan Urban zaś musi teraz zrobić co w jego mocy, by swoich zawodników zmotywować do jak najlepszej gry. Stawiać bowiem wszystko (czytaj: swoją posadę) na jedną kartę i liczyć, że ewentualnym zwycięstwem w finale Pucharu Polski uda się uratować tyłek, byłoby po prostu głupotą.

PnaElGV

fot. FotoPyK

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...