– To znowu kwestia charakteru. Jeżeli zawodnik go ma, nigdy się nie obrazi. Obrazi się ten ze słabym charakterem. Sam jestem mocny pod tym względem, wiele lat grałem w piłkę i nigdy trener mi nie wyjaśniał, dlaczego jestem w składzie lub mnie w nim nie ma – mówi w dzisiejszym „Fakcie” i „Przeglądzie Sportowym” Stanisław Czerczesow.
FAKT
Na początku dostajemy sympatyczny materiał o Łukaszu Piszczku, który zakończy karierę w BVB.
Jeszcze w Hertcie Berlin poznał Jaroslava Drobnego (37 l.). Nazwisko nie komponujące się z posturą. Kawał chłopa. Czeski bramkarz wziął pod swoje skrzydła Polaka i zaczął z nim pracować nad sylwetką. „Piszczu” do tej pory nie był fanem dźwigania ciężarów, ale w końcu zaprzyjaźnił się ze sztangą. Praca dała efekty. Zyskał 20 kg mięśni! – Do tego stopnia siłownia mnie wciągnęła, że nie mogłem swobodnie podrapać się o plecach – śmieje się Piszczek. Musi się jednak kontrolować, aby nie przesadzić, bo to mogłoby zagrać jeden z jego największych atutów – szybkość Teraz coraz częściej uprawia crossfit. Pasję dzieli w reprezentacji z Łukaszem Fabiańskim (31 l.). Kiedyś by się z tego śmiał, ale teraz uważnie pilnuje diety. Już nie zwozi, jak do Berlina, worków ulubionych ziemniaków z rodzinnych Goczałkowic. Zamiast tego robi badania na tolerancję pokarmów, przez co z jego jadłospisu zniknęły jajka. Działa też z psychologiem sportowym Kamilem Wódką, znanym ze współpracy z polskimi skoczkami narciarskimi.
Dalej… typowy Czerczesow.
Ciężko zarządzać drużyną Legii?
Łatwo.
Boją się?
Jeśli mają charakter, to nie.
Pana poprzednicy powtarzali, że nie jest to prosta sprawa. Dobrzy piłkarze, silne charaktery, nie wszyscy mogą grać, są niezadowoleni.
To znowu kwestia charakteru. Jeżeli zawodnik go ma, nigdy się nie obrazi. Obrazi się ten ze słabym charakterem. Sam jestem mocny pod tym względem, wiele lat grałem w piłkę i nigdy trener mi nie wyjaśniał, dlaczego jestem w składzie lub mnie w nim nie ma.
Lech Poznań obrał strategię stawiania na swoich i konsekwentnie ją realizuje.
– W 2020 roku chcemy mieć w kadrze pierwszego zespołu 60 procent wychowanków – mówi Piotr Sadowski, dyrektor klubowej Akademii. Najlepszej w Polsce, choć na razie tego nie widać w klubowej kasie. Niedawno Lech wygrał na wyjeździe z Górnikiem Łęczna (1:0). W wyjściowym składzie było trzech wychowanków, dwóch kolejnych weszło na boisko w drugiej połowie, a trzech kolejnych siedziało na ławce rezerwowych. Razem ośmiu piłkarzy. – Szkolenie to dla nas priorytet – powtarza wiceprezes Piotr Rutkowski.
Oczywiście Lech na tym nie zamierza poprzestać.
GAZETA WYBORCZA
W „Wyborczej” tylko jeden tekst piłkarski. Wielkie trio tańczy.
Barcelona, Atlético i Real wbiły swoim rywalom 12 goli, nie straciwszy nawet jednego, i na cztery kolejki przed końcem ligi hiszpańskiej cała trójka jest w grze o mistrzostwo. Zapytany, czym różnił się mecz z Valencią od spotkania na Riazor z Deportivo, Andrés Iniesta odpowiedział prawie jak dziecko: “Tym razem piłka wreszcie wpadała do bramki”. Faktycznie w niedzielę z Valencią Barcelona grała dobrze, widać było ogromną mobilizację po odpadnięciu z Champions League, a jednak pod bramkarzem Diego Alvesem uginały się nogi, gdy strzelali Leo Messi, Luis Suárez, Neymar czy Gerard Piqué. Katalończycy zmarnowali mnóstwo okazji na gole, przegrywając na Camp Nou 1:2. Wykorzystali margines błędu, kolejny remis mógł pozbawić ich tytułu, spychając na trzecie miejsce w tabeli. Za plecami czai się Atlético z tą samą liczbą punktów i Real z punktem straty. W Madrycie zapanował entuzjazm. Przecież jeszcze po porażce w derbach 28 lutego trener Realu Zinedine Zidane przyznał otwarcie, że walka o mistrzostwo została przegrana. “Królewskich” od Barcelony dzieliło 13 punktów, nikt nie mógł nawet śnić o nagłej zapaści Katalończyków. A jednak.
SUPER EXPRESS
„Superak” wybiera dziewięć rzeczy, których nie wiemy o RL9.
7. Idealny klient
Reklamodawcy garną się do Lewandowskiego, bo jest bezproblemowym współpracownikiem. – Dziwią się, że nie ma zachcianek. Jeden z klientów opowiadał mi, że ktoś podczas zdjęć chciał 12 filiżanek, z których pije się tylko raz. A i temperatura soku musi być odpowiednia. Robert nie ma dziwactw, jedynym problemem jest brak czasu – zaznacza Siewierski. Kiedyś Lewandowski siedem razy z powodu braku czasu przekładał spotkanie z ważnym klientem. Kontrakt nie został przedłużony.
8. Tylko dłuższe umowy
Lewandowski nie akceptuje umów reklamowych krótszych niż pół roku. Firma musi być solidna, oferująca produkt spójny ze stylem życia Lewandowskich. Z tego powodu odrzucona została oferta grubych milionów za zostanie przez niego twarzą… rosyjskiej wódki.
9. Pieniądze to nie wszystko
– O pieniądzach rozmawiamy na końcu, to może 10 procent całości dyskusji. Najwięcej czasu potrzeba na rozmowę o konstrukcji kontraktu, to czasem zajmuje nawet pół roku. Jak to mówią Rosjanie: “tisze jediesz, dalsze budiesz”. Pieniądze lubią ciszę – podkreśla Siewierski.
Jacek Kurski mówi o swojej ofensywie na rynku praw do transmisji.
Odzyskanie piłki nożnej w wydaniu reprezentacyjnym dla TVP było dla pana najważniejsze po przejęciu władzy?
Najważniejsze było odbudowanie pozycji i prestiżu Telewizji Publicznej. Ale nie ma wielkiej Telewizji bez wielkiej piłki. To był dla mnie punkt honoru. Ale nie jedyny. O kolejnych będę informował w ciągu najbliższych dni.
To były trudne negocjacje?
Bardzo trudne, a wyścig morderczy. Mieliśmy dobrą, długofalową taktykę. Można to przyrównać do biegu na 800 czy 1500 metrów. Biegnie się spokojnie w środku stawki, a na ostatnich metrach daje „speeda” i znakomicie finiszuje. My ten finisz wygraliśmy. Tym bardziej się cieszę, że komercyjny konkurent (Polsat – red.) zbudował swoją tożsamość i pozycję w ostatnich latach na sile sportów drużynowych w wykonaniu reprezentacji: w piłce nożnej, ręcznej, czy siatkówce. Czego się Polsat to nie dotknął, Polacy grali dobrze i robiło to olbrzymią widownię. W związku z tym proszę sobie wyobrazić, jak trudno było z nimi wygrać. A się udało.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Okładka:
„PS” odwiedził w Dortmundzie Łukasza Piszczka i przywiózł kawał materiału.
„To jest moje miejsce, bo kocham to miejsce…”…śpiewa w jednej ze swoich piosenek OSTR. „Piszczu” mocno zapuszcza korzenie. W Dortmundzie czuje się jak w domu. Jest tu już 6 lat. Niedawno przedłużył kontrakt do 2018 roku. Tylko pięciu piłkarzy z obecnej kadry Borussii Dortmund ma dłuższy staż w klubie niż on: Roman Weidenfeller, Mats Hummels, Marcel Schmelzer, Neven Subotić i Sven Bender. Dlaczego tak bardzo przywiązał się do tego miejsca? Przecież Dortmund to jedno z najbrzydszych miast na mapie Bundesligi. Nie przyciągnie żadnego wysokiej klasy piłkarza swoim urokiem i mocą atrakcji. Jednak sam klub to prawdziwa potęga. Perła w koronie regionu. Podjeżdżając pod Signal Iduna Park czujesz, że to miejsce z duszą. W środku surowe korytarze, równie surowa szatnia. Nic nie jest tu na pokaz. Stadion tak bardzo inny niż najnowocześniejsze obiekty na świecie.
Robisz kilka kroków w dół po betonowych schodkach, przechodzisz przez tunel, mijasz dwa wielkie czarne napisy „Borussia Dortmund” wydrukowane na żółtym tle. Pewnie w tym miejscu piłkarz już dokładnie czuje, jak buzuje stadion i czeka na głównych aktorów. Potem kilka schodków w górę i jest…po lewej stronie wyrasta najgroźniejsza trybuna w Europie. Legendarna Südtrubune. Mekka ultrasów. Miejsce idealne dla fanatyka brzydzącego się komercjalizacją futbolu. Südtribune jest jak skansen w świecie wielkiej piłki utopionej w wagonach gigantycznej gotówki. Tu się nie siedzi (bo nie ma na czym), tu się kibicuje pełną piersią. Zorientowani wiedzą, że fani BVB potrafią zrobić niesamowite show. Piszczek niemal uzależnił się od tej hipnotyzującej, a dla przyjezdnych często krępującej nogi atmosfery. W Dortmundzie od lat notują najwyższą średnią frekwencję w Europie – ponad 80 tys. kibiców na każdym meczu. Tydzień w tydzień komplet widzów. Ale nawet w dzień powszedni Südtribune – pusta, wystrojona kibicowskimi wlepkami, z niekończącymi się szarymi schodami zastępującymi krzesełka – robi ogromne wrażenie.
Rozbawiło nas też, że na treningu Borussii z ust piłkarzy sypią się… „kurwy”. To efekt obecności Polaków w klubie przez długie lata. Dalej mamy długi wywiad ze Stanisławem Czerczesowem.
Wielu dobrych piłkarzy nie poradziło sobie w Legii, z powodu przerośniętych ambicji.
Mówicie o rzeczach, które wam wydają się problemami, a dla mnie są jak ukąszenie komara. Nie wiem, co było przed moim przyjściem. Wiem, co jest teraz. Szanujemy każdego piłkarza, praktycznie wszyscy dostali szansę. Jeśli któryś ma kłopot, może przyjść, postaramy się pomóc. Jednak musi dostosować się do zasad. Inaczej będzie miał trudno. (…)
Czuje się pan gwiazdą zespołu?
Pierwszego dnia po przyjeździe do Warszawy powiedziałem, że zasypiam i budzę się z myślą, co należy zrobić, by Legię uczynić lepszą. Gwiazdy są na niebie. Jeden człowiek sam niczego nie zbuduje i nie poprawi, może jedynie zepsuć. Trafiłem tutaj ze swoim sztabem. Kiedy trener zmienia klub, ma pomysły. Później musi skonfrontować je z tym, co zastał. Jeśli wszystko się zgadza, w porządku. Jeżeli nie, trzeba coś zmienić. Z drugiej strony jest prezes, który też ma swoją wizję. Jeśli moja mu nie pasuje, muszę ją skorygować. Gdyby moje pomysły nie pasowały zawodnikom, nie byliby w stanie ich realizować. Wtedy trzeba znaleźć złoty środek. Taki, który sprawi, że drużyna będzie chętnie pracowała. A prezesowi należy przedstawić taki model funkcjonowania zespołu, by go zaakceptował i chciał sfinansować. Do tego dochodzą oczywiście nasi przyjaciele dziennikarze, którzy troszeczkę naszą pracę oceniają. Jestem jedynie cegiełką, elementem drużyny. Oczywiście ważnym, ale takim, który powinien wykonywać swoją pracę najlepiej jak potrafi. I za nią odpowiadać. Bo kiedy tylko delikatnie oderwiesz się od ziemi, zaczniesz odlatywać, to zaczyna być nieciekawie.
Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Idealnie widać to na przykładzie Łukasza Janoszki.
Marian Janoszka cieszy się, że nie przegapił początku meczu Zagłębia Lubin z Piastem Gliwice. Spotkanie oglądał w telewizji, bo nie miał możliwości pojechać do Lubina. Już w drugiej minucie gospodarze wykonywali rzut rożny: Filip Starzyński mocno dośrodkował piłkę w pole karne, a tam fantastyczną główką z trudnej pozycji skierował ją do siatki syn Mariana, Łukasz. – Niesamowite. On zrobił to dokładnie jak ja – rzucił w tym momencie do telewizora popularny “Ecik”, który na przełomie wieków był liderem grającego w ekstraklasie Ruchu Radzionków. Trudną sztukę uderzeń głową opanował do tego stopnia, że nawet sam porównywał się do jednego z najlepszych piłkarzy świata. “Takie coło mam ino jo i Pele” – mówił często po Śląsku. Pewnie dlatego taką radość sprawił mu piękny gol, zdobyty w ten sposób przez syna. – Ze mną tata nie rozmawiał w ten sposób o tej bramce, ale zaraz po meczu zaczęły się komentarze znajomych. Wszyscy mówili mi, że zrobiłem to dokładnie tak jak ojciec – śmieje się skrzydłowy Zagłębia.
Przed Robertem Podolińskim teraz bardzo trudne zadanie. Miała być walka o puchary, walczyć trzeba jednak o byt.
Do Podbeskidzia przyszedł chętnie, bo uwielbia wyzwania. Jest zresztą amatorem sportów walki, lubi zakładać bokserskie rękawice i zawzięcie trenować, intrygują go sporty ekstremalne. Praca w Bielsku jest wyzwaniem tego gatunku. – Dobrze go znam i wiem, że się nie cofnie. Zrobi wszystko, żeby ocalić dla Bielska ekstraklasę. To typ twardziela, poradzi sobie – mówi Mariusz Liberda, były ligowy bramkarz i do niedawna jego współpracownik z trenerskiej ławki.
Wiosną Górale, choć zaczęli od 0:5 w Gdańsku, potem grali coraz lepiej. Wszystko posypało się dopiero wtedy, gdy okazało się, że jednak nie awansują do górnej ósemki, bo Lechia wycofała skargę do Trybunału Arbitrażowego w sprawie kary ujemnego punktu. To spowodowało, że kosztem Podbeskidzia miejsce w grupie mistrzowskiej zajął Ruch. Z Podbeskidzia nagle uszło powietrze, a i Podolińskiemu trudno było ukryć rozgoryczenie nieczytelnymi rozgrywkami toczącymi się poza boiskiem. Nie ma jednak czasu westchnienia i jałowe dyskusje – liga toczy się błyskawicznie, punkty na wagę złota uciekają bezpowrotnie. To będzie walka na wyniszczenie, w tej piłkarskiej wojnie jeńców nie biorą. Skoro jednak sporty ekstremalne są pasją Podolińskiego, to i z tym wyzwaniem może sobie poradzić.
Leszek Ojrzyński w rozmowie z Izą Koprowiak otwiera się i opowiada o swojej przeszłości.
Jakie było dzieciństwo jedynaka?
Byłem zdany głównie na siebie. Kiedy jako nastolatek chciałem mieć markowe ciuchy, musiałem na nie zarobić. Jeździłem autokarem do Berlina i handlowałem tureckimi koszulkami, papierosami. Kupowaliśmy je na Stadionie Dziesięciolecia lub na Bazarze Różyckiego i sprzedawaliśmy za granicą Wietnamczykom czy Cyganom. Handel był nielegalny, trzeba było działać pod presją, bo policja chodziła po dworcu i zwijała. Za pierwszym razem dostaliśmy rulonik banknotów, który szybko zabrałem, pojechaliśmy do sklepu w Berlinie Zachodnim, by go rozpakować. Wtedy zobaczyliśmy, że to papier, nie pieniądze. To była moja pierwsza porażka w biznesie. Handlowałem też książkami przed hotelem Marriott. Najlepiej szła „Edward Gierek: przerwana dekada”, którą kupił ode mnie Jerzy Urban. Na górze Marriottu był Pewex, zarobione pieniądze wydałem na dżinsy i kurtkę Levisa.
I wtedy można było ruszyć na podbój Warszawy.
Najlepsze wspomnienia mam z akademika. Skoki z drugiego piętra, z dachu, ze spadochronem, który się nie rozłożył. Dobrze, że kolega spadł na choinkę i przeżył. Studiowałem w czasach, kiedy w Warszawie rozkwitała mafia, trwała rywalizacja między gangami. Swoje przeżyłem, choćby wybuch bomby przed akademikiem. Do naszego budynku wpadli żołnierze, tłukli wszystkich w miarę wysokich facetów, bo szukali koszykarza. Na szczęście nie było mnie wtedy w pokoju. Czasem dorabiałem jako bramkarz w dyskotekach. W klubie studenckim „Relaks” w hotelu Tina, wówczas najtańszym w całej Warszawie. Gdy zobaczyłem rosyjskich gangsterów, którzy pili, strzelali i przyjmowali kolejne panienki, zamurowało mnie. Miałem stać i kiwać głową, że wszystko jest OK. Wiele człowiek przeżył.
Fot. FotoPyk