Rzut monetą nie pełni w dzisiejszym futbolu jakiejś bardzo istotnej roli – kapitan wybiera jedynie stronę po jakiej zacznie jego drużyna i tyle, wpływ na końcowy wynik może mieć to minimalny. Kiedyś było inaczej – kilka obrotów w powietrzu zadecydowało o tym, kto zagra w finale europejskich rozgrywek. Właśnie w takich okolicznościach, 46 lat temu Górnik eliminował Romę z Pucharu Zdobywców Pucharu.
Żeby do losowania doszło, Górnik najpierw musiał postawić się piłkarsko. Cóż to były za batalie, zawsze na styku – nikt nie chciał odpuścić tej przepustki do wielkiego finału. W pierwszym spotkaniu, rozgrywanym na wyjeździe to Górnik był lepszy, prowadził po golu Banasia, a dwie okazje miał jeszcze Lubański – najpierw trafił w poprzeczkę, a potem gdy już zostawił za sobą bramkarza, to zamiast strzelić na pustaka, stracił równowagę. Niewykorzystane sytuacje się mszczą, tak jest teraz, tak było prawie pół wieku temu – z wolnego wyrównał Salvori. Inna sprawa, że sędzia gwizdnął wtedy wątpliwe przewinienie.
Drugi mecz, rozgrywany właśnie 15 kwietnia, to już fart Górnika – długo przegrywał 0:1, ale sprawy w swoje ręce wziął Lubański – najpierw strzelił karnego w 90 minucie, a potem na początku dogrywki wyprowadził gospodarzy na prowadzenie. Było już o krok… niestety, Scaratti wyrównał po dwóch godzinach grania. Górnicy myśleli że to koniec, Rzymianie mieli w końcu dwa gole na wyjeździe – okazało się, że ta zasada jednak nie obowiązuje i potrzeba trzeciego meczu. Na neutralnym terenie, w Strasburgu skończyło się na 1:1, nie było jeszcze wtedy karnych i decydował ślepy los.
Do arbitra podszedł kapitan Górnika Stanisław Oślizło, a ze strony Rzymian delegatem był Fabio Capello. Sędzia pokazał żeton i dał Polakowi wybór – zielony czy czerwony kolor? Stawka była ogromna, chodziło w końcu o wielki finał, a Górnicy już jedno losowanie przegrali w tej rywalizacji, gdy obie drużyny spierały się o kolor koszulek. Los chciał, że Roma wygrała starcie o pierdołę, a Górnik o coś nieporównywalnie większego – Oślizło postawił na zielone i taki też kolor było widać, gdy żeton upadł na trawę. Euforia, “sprawiedliwości stało się zadość” krzyczał rozentuzjazmowany Jan Ciszewski, który był święcie przekonany, że arbiter losuje monetą.
Górnik awansował, ale w finale nie dał rady – za mocny był Manchester City, choć nawet po latach piłkarze przyznają, że Angoli trzeba było walnąć. Szkoda, ale Polacy i tak przeżyli piękną przygodę, przed Romą eliminując Olympiakos, Rangersów i Lewskiego. Spróbujcie sobie wyobrazić taki rajd dzisiaj – „ostatnio” mamy problemy, by z klubem pokroju City zagrać inne spotkanie, niż towarzyskie.