Jakubowi Kowalskiemu z Podbeskidzia Bielsko-Biała w pewnym momencie mogło się wydawać, że złapał Pana Boga za nogi. Miał 25 lat, w końcu krętą ścieżką trafił do wymarzonej Ekstraklasy, za moment urodzić miało mu się pierwsze dziecko. Bajka. Ale do czasu. Kilka miesięcy później był już w położeniu, którego nie można życzyć nawet najgorszemu wrogowi. Najpierw odniósł kontuzję, później dowiedział się o nieuleczalnej chorobie swoich bliźniaków, na koniec stracił pracę. O tych, a także o kilku innych ciosach, które dostał od życia, opowiada w najdłuższym i najszczerszym wywiadzie, jakiego do tej pory udzielił. Tak trudnej rozmowy z piłkarzem być może jeszcze nie czytaliście.
Jakiego pytania najbardziej nie lubisz?
Nie lubię, gdy zaraz po meczach, na gorąco muszę odpowiadać na pytania w stylu: „dlaczego przegraliście?”. Ale wiem, że nie o to ci chodzi. Nie mam takiego pytania.
Nauczyłeś się mówić o chorobie swoich dzieci?
Początki były ciężkie. Chyba musiałem najpierw sobie sam to wszystko w głowie ułożyć, żeby później rozmawiać o tym z innymi. Teraz już nie mam z tym żadnych problemów, nie uciekam od tych pytań. Staram się wszystko cierpliwie tłumaczyć.
Chciałem to najtrudniejsze pytanie zadać od razu na początku, żebyśmy mieli to z głowy, ale skoro…
Ale nie ma problemu, mogę mówić o wszystkim. Żyjemy z tym już cztery lata, musieliśmy się oswoić. Wiemy, jak wygląda choroba, jak postępuje, jak mamy funkcjonować. Ułożyliśmy sobie plan dnia i niemal od samego początku według niego działamy. Lekarze powiedzieli nam co mamy robić, żeby Filipowi i Oliwierowi żyło się jak najlepiej.
Jak często wybiegasz myślami w przyszłość? Na przykład zastanawiasz się nad tym, co będzie za pięć lat.
Takie myślenie nie ma większego sensu. Żyjemy z dnia na dzień. Cieszymy się tym, że dziś dzieciaki czują się dobrze. Staramy się dawać im jak najwięcej szczęścia i radości każdego dnia, bo naprawdę nie wiadomo, co przyniesie jutro. Poza tym nie wybiegamy myślami w przyszłość, bo się tego boimy. Nawet nie chcemy sobie wyobrażać tego, że maluchy mogłyby odejść przed nami. Ale ta choroba to tykająca bomba.
Rodzice dzieci chorych na mukowiscydozę często wspominają, że wśród zwykłych ludzi bardzo niska jest świadomość dotycząca tej choroby.
No bo tak naprawdę ciągle jesteśmy w początkowej fazie rozpowszechniania informacji na jej temat. Może nie brzmi to najlepiej, ale nazwijmy to boomem. Kiedyś dzieci bardzo szybko na to umierały, a stwierdzano po prostu zapalenie płuc lub oskrzeli. A tym zabójcą stosunkowo niedawno okazała się mukowiscydoza. Ale nie będę ukrywał – spotykałem się i spotykam z przypadkami, w których ludzie myślą, że to nic groźnego, jakieś „zapalenie płuc”. I że zaraz przejdzie. Nie przejdzie nigdy.
Powiedz, jak wygląda wasz zwykły dzień.
Milena wstaje gdzieś koło piątej rano, pół godziny później budzi dzieci. Zaczyna robić im inhalacje. Jedna trwa koło kwadransa. Później ta specjalna kamizelka, którą udało się nam zakupić dzięki wsparciu finansowemu, kolejny kwadrans. Następnie trzeba jeszcze oklepać ich ręką, bo do niektórych miejsc dojdzie się w ten sposób lepiej niż za pomocą maszyny. Jedno dziecko, później drugie. No i robi im mleko, ubiera i tak dalej. Ja wstaję gdzieś wpół do siódmej. Wiadomo, zjem sobie śniadanie, kawę wypiję i zawożę ich do przedszkola. Oczywiście tylko pod warunkiem, że są zdrowe. Z przedszkola odbieramy ich różnie. Czasami przed trzynastą, czasami o piętnastej po zajęciach z logopedą, bo jeszcze nie do końca mówią. Mają chwilę na zabawę, a potem druga inhalacja, taka sama jak rano. Jeżeli jest jakaś choroba, jakieś zaostrzenie, kaszel, gorączka, w zasadzie cokolwiek niepokojącego, to rezygnujemy z przedszkola. Wtedy takich inhalacji mają 4-5 dziennie, żeby poprawić im oddech, załagodzić objawy, by dzieci szybciej doszły do siebie.
Jeszcze rok temu mówiłeś, że nie wyślesz ich do przedszkola.
Postanowiliśmy spróbować. Milena też musiała odpocząć, bo od początku była z tym całymi dniami i nocami. Najpierw mieliśmy ich wozić przez miesiąc, może dwa – jeśli w tym czasie ciągle byłyby jakieś infekcje, musielibyśmy odpuścić. Wiadomo jak jest – często rodzice przyprowadzają tam nie do końca zdrowe dzieci, byle tylko nie iść na zwolnienie. A dla naszych chłopców to szczególnie niebezpieczne. Powiedziałem pani z przedszkola, by informowała mnie, gdy widzi takie dziecko, wtedy zabieram swoje. Ono już za trzy dni będzie zdrowe, a moi chłopcy będą się leczyć przez trzy tygodnie. Ale na razie – odpukać – jest dobrze. Chodzą już blisko rok, byli chorzy może 5-6 razy. Czyli prawie tak jak normalne dziecko.
Często mówisz o swej żonie.
Bo naprawdę ją podziwiam! Ja jestem w lepszej sytuacji, bo mam odskocznię. Pójdę na trening, pojadę sobie na mecz, wyjadę na zgrupowanie, spotykam się z ludźmi. A ona z chłopcami jest cały czas, to praca na kilka etatów. Teraz przynajmniej możemy odliczyć czas, w którym są w przedszkolu. I bardzo dobrze, bo mogłoby się to skończyć kolejną chorobą w rodzinie, jakąś depresją czy coś. Milena twardo stąpa po ziemi. Liczy się dla niej przede wszystkim dobro dzieci, ich zdrowie, cała reszta schodzi na dalszy plan. Nigdy nie odpuści, bo jej się nie chce. Cóż, mogę się tylko cieszyć, że dzielę to wszystko z taką a nie inną osobą.
Najgorsze są dla ciebie wyjazdy na obozy?
I najgorsze, i najlepsze. Z jednej strony szybko zaczynam tęsknić i myśleć o tym, co dzieje się w domu, a z drugiej – trochę sobie odpocznę od tego.
„Odpocznę sobie”. Znam ludzi, którzy oburzyliby się na takie słowa.
Wiadomo, jakie życie ma piłkarz. Zazwyczaj w ciągu dnia mamy więcej czasu wolnego niż zwykli ludzie. Możemy go zmarnować, możemy też przeznaczać na to, by się rozwijać, stawać się lepszymi. Ja wykorzystuję go na dzieci, pomagam Milenie w tych inhalacjach, drenażach, nie jestem temu obojętny. Jeśli ktoś nigdy nie był w takiej sytuacji, chyba nie powinien oceniać. Poza tym – tak jak mówiłem – zaraz na tych obozach pojawia się tęsknota. Życie z dnia na dzień ma to do siebie, że starasz się tracić jak najmniej. Kiedyś średnia długość życia osoby chorej na mukowiscydozę wynosiła 12 lat.
A teraz?
Zdarzają się przypadki, że ludzie dożywają 40.
Co sobie myślisz, gdy czytasz komentarze typu „na biednego nie trafiło”?
Ale ja nigdy nie ukrywałem tego, że grając w piłkę, zarabiając na tym pieniądze, mam z tym wszystkim trochę łatwiej. Naprawdę podziwiam ludzi, którzy zarabiają średnią krajową, ledwo wiążą koniec z końcem, a jeszcze muszą zmierzyć się z tą chorobą. Jest ciężko, leki czasami kosztują fortunę. Na szczęście są teraz duże możliwości – różne fundacje, na które można liczyć. Jest też np. ten 1 procent, a to naprawdę świetny sposób na pomaganie. Nie chcę mówić o kwotach, ale sam się o tym przekonałem, gdy wspomogła nas jedna z firm. Jednak trzeba być przy tym aktywnym. Trzeba chodzić, szukać, prosić się.
Miałeś przed tym opory?
Przez pierwsze dwa lata w ogóle nie zbieraliśmy. Wstydziliśmy się.
Chyba zawsze miałeś trochę pod górkę. W piłkę zaczynałeś grać w SMS-ie Łódź, czyli w miejscu, w którym wychowały się dziesiątki piłkarzy, którzy później zaistnieli. Jednak twoja droga do Ekstraklasy była zdecydowanie dłuższa i bardziej kręta. Nie ma cię nawet na ich stronie internetowej, na której klub chwali się tym, kogo wychował.
Niemożliwe! Wchodziłem tam kiedyś i widziałem swoje nazwisko. Może usunęli. Pokłóciłem się z panem Matusiakiem, więc mógł mnie wykreślić z listy.
No to opowiadaj, jak to było.
Pochodzę z Żyrardowa. Na pierwszych testach wylądowałem po podstawówce w Polonii Warszawa. Sportowo wypadły dobrze, trener Libich chciał mnie w swojej drużynie, ale nie mogli mi zagwarantować szkoły sportowej, bo miałem słabsze oceny, a w Polonii zawsze zwracano na to uwagę. Wtedy spróbowałem w Łodzi. Na stu chłopaków zająłem drugie miejsce, dostałem się, od razu przypisali mnie do klasy „A”, czyli tej najlepszej. W trakcie byłem przerzucany do „B”, później znów wracałem. Żałuję do dziś, że nie mogłem pojechać z chłopakami na mistrzostwa Polski, które ostatecznie zdobyli. Trenerzy stawiali na innych. Dziś większość z nich pewnie nie gra w ogóle w piłkę. Trochę cios, bo nigdy słabszy się nie czułem.
Chyba zaraz padnie legendarne „trener mnie nie lubił”.
Najłatwiejsza wymówka (śmiech). I w ten sposób praktycznie skończyła się moja przygoda z SMS-em. Ale trzeba było się jeszcze zmierzyć z panem Matusiakiem, bo miał moją kartę, podobnie jak wielu innych zawodników. Chciał wysłać mnie na testy do jakieś V ligi czy może nawet okręgówki. Powiedziałem, że mnie to nie interesuje. Dzięki mojemu tacie mogłem pokazać się w sparingu Unii Skierniewice z Widzewem Łódź. Miałem zaprezentować się Widzewowi, ale trafiłem do pierwszej z tych drużyn. Stara III liga. Rywalizowaliśmy między innymi ze Zniczem Pruszków, w którym grali Lewandowski, Majewski, Lewczuk. Do pewnego momentu mieliśmy realne szanse na awans do II ligi, czyli dziś na zaplecze Ekstraklasy, ale klub upadł. Później przydały się znajomości z SMS-u, bo zadzwonił do mnie Maciek Makuszewski i zapytał, czy nie chciałbym iść do Wigier Suwałki.
Która to była liga?
II liga wschodnia. Pojechałem, zagrałem w sparingu, strzeliłem bramkę i trener Zbigniew Kaczmarek na mnie postawił. Grałem wszystko, od deski do deski. Na jednej stronie ja, na drugiej „Maki”. Ale z czasem wszystko siadło. Chciałem iść gdzieś wyżej, ale nie miałem konkretnych ofert. Jakieś tam były, ale na pewno nie na poziomie, o którym marzy każdy młody chłopak, który chce zostać piłkarzem.
Miałeś momenty zwątpienia? Myślałeś już, żeby zająć się czymś innym?
To był pierwszy z dwóch. 500 kilometrów od domu. Zimno, bez znajomych, niski poziom – nie chciało mi się już jeździć. Byłem bliski machnięcia na to ręką. Grałbym rekreacyjnie u siebie w mieście, ale w życiu zająłbym się czymś innym. Ale wtedy jeszcze raz odezwał się do mnie trener Kaczmarek, trafiłem do Stomilu. Znów II liga, ale dałem sobie jeszcze jedną szansę. Zagrałem najlepszy sezon w życiu. Strzeliłem cztery gole, ale zaliczyłem naprawdę bardzo wiele asyst, może nawet koło dwudziestu. I dzięki temu odezwał się do mnie śp. Andrzej Czyżniewski z Arki Gdynia. Miałem już 24 lata, ale to pozwoliło mi uwierzyć, że jeszcze wszystko się uda.
Z tego co pamiętam, trafiłeś do niezłej ekipy.
Trafiłem do spadkowicza, który miał ambicje, by szybko do Ekstraklasy wrócić. Mieliśmy naprawdę fajny zespół. Jarzębowski, Radzewicz, Krzysiu Łągiewka, Mazurkiewicz, Jasiu Surdykowski, który teraz błyszczy w I lidze. Z dzisiejszej perspektywy myślę, że zabrakło nam tylko trenera, bo pan Nemec nie był odpowiednią osobą. Nie zrobiliśmy awansu. Ale ja dostałem propozycję z Widzewa od trenera Mroczkowskiego.
Wymarzona Ekstraklasa.
Nareszcie. Miałem jeszcze rok kontraktu w Gdyni, ale chyba zostałem wykupiony. Chyba, bo wiadomo jak to jest w przypadku Widzewa i pana Cacka – nigdy nie wiesz, czy ostatecznie zapłacili. Tak czy siak na papierze byłem jednym z niewielu transferów gotówkowych w tamtym okienku w Ekstraklasie. I pomyślałem sobie, że musi być dobrze, bo naprawdę na mnie liczono.
Mówiłeś o dwóch momentach zwątpienia.
Wiedziałem, że u trenera Mroczkowskiego będę grał. Na jednej stronie miałem współpracować z Łukaszem Broziem. No i mamy ostatni sparing przed wymarzoną ligą, chyba w Kleszczowie, chcę kopnąć piłkę, ktoś poszedł na wślizgu… Złamanie trzeciej kości śródstopia. Przerwa miała trwać miesiąc, trwała bodajże dwa i pół, bo kość nie chciała się zrosnąć. Ale wróciłem do treningów. Pracowałem może tydzień, byłem kompletnie nieprzygotowany, a trener Mroczkowski wstawił mnie do składu. W 35. minucie któregoś z meczów wszedłem za Aleksa Bruno. Debiut w Ekstraklasie był moim najgorszym meczem w życiu. Naprawdę ciężko zagrać gorzej, straciłem wszystkie piłki. Masakra.
Ale dostawałeś kolejne szanse.
Naszarpałem chyba pięć występów w Widzewie do końca jesieni. Jezu, jaki to był dzwon! Sam wiesz, jak szybko stawia się krzyżyk w takich sytuacjach na piłkarzach, wielu nigdy nie dostaje drugiej szansy. Ale jeszcze trzymałem się na nogach, bo miałem kontrakt i jakieś tam podstawy, by sądzić, że po przepracowanym okresie przygotowawczym jeszcze będę mógł się pokazać. I w tym momencie dostałem kolejny cios, tym razem od życia. Oczywiście o wiele potężniejszy, bo falstart w Ekstraklasie to nic w porównaniu z tym, że moje dzieci mają nieuleczalną chorobę. Milena urodziła w Łodzi. Wszystko miało być cacy.
Nie mieliście żadnych sygnałów przed?
Nic. Kompletnie nic. U nas w rodzinach nigdy nie było takiej choroby.
Może wytłumacz, na czym to polega. Chodzi o to, że ty jesteś nosicielem?
Tak. Zarówno ja, jak i Milena jesteśmy nosicielami. Ty też możesz nim być i o tym nie wiesz. Tak samo twoja druga połówka. Jeśli się nie przebadacie, to się nie dowiecie. Chodzi o kod genetyczny, ale naprawdę nie ma sensu wchodzić w dalsze szczegóły. Później dowiedzieliśmy się, że nasze dziecko miało 75% szans, że będzie nosicielem. Załapało się do tych pozostałych 25%, które oznaczało chorobę. A że to bliźniaki jednojajowe chorzy są obydwaj. Generalnie taka konfiguracja, która wystąpiła u nas – ja i Milena jako nosiciele, nasz bliźniaki chore – to jak… trafienie szóstki w Totolotka. No i niestety my trafiliśmy tę szóstkę…
Miałeś wtedy w ogóle głowę do piłki?
Tak jak powiedziałem – liczyłem na kolejną szansę. Ale niestety. Dostałem ten nokautujący cios. W Widzewie ze mnie zrezygnowali. Nie wiem, czy to poszło odgórnie czy nie. Trener Mroczkowski nigdy mi tego nie wytłumaczył, za co do dziś mam do niego ogromny żal. Tak po prostu po pół roku, które w zasadzie straciłem przez kontuzję, podziękowano mi.
W klubie wiedzieli o chorobie twoich dzieci?
To były początki, w których praktycznie nie mówiliśmy o tym poza kręgiem najbliższych. Powiedziałem tylko trenerowi, bo kilka razy musiałem się zwolnić z treningu, by pojechać do szpitala na jakieś szczegółowe badania. Rozegrano to w dziwny sposób. Pojechałem z Widzewem na ten pierwszy zimowy obóz. W sobotę miał być sparing, w poniedziałek wyjazd do Tunezji na kolejne zgrupowanie, a w międzyczasie ogłoszenie kadry. Zagrałem w tym meczu, wyglądałem przyzwoicie. A później dowiedziałem się, że ze mnie rezygnują. Słyszałem później coś o tym, ale nie będę powielał plotek, bo mogę kogoś skrzywdzić.
Wszystko zbiegło się w czasie.
No tak. Wszystko w jednym półroczu. Nawet w krótszym czasie. To był ten okres, w którym chciałem to wszystko rzucić. Kompletnie nie widziałem przed sobą przyszłości w piłce.
Chciałeś całkowicie rzucić piłkę?
Tak. Naprawdę nie mogłem pogodzić się z tym, że to właśnie mi się to przytrafiło. Powiem ci, co wtedy myśli sobie człowiek. Miałem przed oczami tych wszystkich ludzi, którzy nie dbają o siebie, nadużywają alkoholu, biorą jakieś używki, nie chcą tych dzieci, a jednak rodzą im się one w pełni zdrowe. A my przecież wszystko mieliśmy zaplanowane od A do Z! Nie zabezpieczaliśmy się, po prostu chcieliśmy tego dziecka. Okazało się, że wyszły z tego dzieci, no i że są chore. Długo to we mnie tkwiło. Pomogła mi Milena i rodzina.
Jak wyglądała ta zmiana myślenia?
Nie miałem za bardzo motywacji, by grać w piłkę, ale z drugiej strony zdałem sobie też sprawę z tego, że tak naprawdę nic innego w życiu nie potrafię robić. Moją wielką pasją jest gotowanie, ale naprawdę ciężko zakładać, że mógłby być z tego jakiś biznes czy źródło dochodu. Nie miałem żadnych oszczędności. Byłem przecież w Widzewie. Przez pół roku dostałem jedną wypłatę. Pięć pozostałych poszło do komornika w postępowaniu upadłościowym i ostatecznie nigdy tych pieniędzy nie odzyskam. Wtedy nie miałem nic.
Kasa była w tym wszystkim najważniejsza?
Tak. Szybko dowiedzieliśmy się, jak ta choroba wygląda i ile kosztuje utrzymanie dzieci, które ją mają. Nie miałem innej możliwości, musiałem się przełamać. Teraz nie chodziło już tylko o moją karierę, ale o przyszłość moich dzieci.
Jak wygląda druga faza reakcji na chorobę?
Najpierw jest załamanie, a gdy już udało ci się z tym uporać, to zaczynasz szukać informacji. Wszystkiego co możesz zrobić, by było lepiej i jakoś z tym żyć. Tak po czasie uważam, że tzw. „Doktor Google” to nie jest dobre rozwiązanie przy tej chorobie. Tu każdy przykład jest tak naprawdę inny. Filip i Oliwier mają mutację delta F508, czyli teoretycznie tę najgorszą. Ale nie są dotknięci chorobą w stopniu, w którym mogliby być. Ale mówię – to jest taka tykająca bomba. Zaraz może nastąpić zaostrzenie choroby. I wtedy naprawdę będzie dramat i będą potrzebne pieniążki.
Można liczyć na pomoc ze strony państwa? Jak oceniasz system?
System jest po prostu tragiczny. Ja jeszcze mogę sobie pozwolić, by Milena nie poszła do pracy i zajmowała się nimi 24 godziny na dobę, ale wiem, że nie wszyscy mają taką możliwość. Mówimy o prawdziwych dramatach. Leki kosztują, a zasiłek pielęgnacyjny wynosi 1300 złotych. A jeszcze trzeba za coś przeżyć. Właśnie przy tym zasiłku najlepiej widać ułomność systemu. Przyznawany jest na rodzinę. Czyli możesz mieć piątkę chorych dzieci, a i tak dostaniesz to 1300 – tak jak rodzice, którzy mają jedno. Naprawdę szkoda gadać. Przyjadą uchodźcy i dostaną zasiłki, a dzieci nic nie dostaną. To jest dopiero chore.
Wróćmy do twojej ścieżki. Gdy już się ze wszystkim uporałeś, wylądowałeś w I lidze w Okocimskim Brzesko.
No tak. Po moim spektakularnym wejściu do Ekstraklasy i wyjściu z niej, nie miałem wielu ofert z klubów zagranicznych (śmiech). Odezwał się do mnie trener Krzysztof Łętocha, który pamiętał mnie z Arki, gdzie miałem dobry okres, kibice wybierali mnie najlepszym piłkarzem. Późno rozwiązałem kontrakt w Widzewem, do Brzeska trafiłem praktycznie na niecałe trzy miesiące. Trenera Łętochę szybko zwolnili, ale przyszedł trener Palik i też na mnie stawiał. W trzynastu meczach do końca sezonu zanotowałem siedem asyst i jeszcze przed jego zakończeniem wiedziałem, że oglądają mnie kluby z Ekstraklasy. Najmocniej zainteresowany był Górnik Zabrze.
Ostatecznie trafiłeś jednak do Ruchu.
Temat przejścia do Górnika się przeciągał. Byłem na zgrupowaniu drużyny w Zakopanem. Pamiętam, że zaczęło się w poniedziałek, a ja w sobotę miałem wesele. Ale nic, podróż poślubna mogła poczekać. Trener Nawałka mówił, że to nie chodzi o żadne testy, bo wszyscy skauci widzieli mnie w akcji i byli na tak. Ale wiadomo, jak to u niego jest – musi poznać ludzi, z którymi ma współpracować. Jednak po tym zgrupowaniu zaproponowano mi wyjazd na kolejny obóz bez kontraktu. Nie mogłem sobie na to pozwolić, bo co by było, gdybym na przykład złapał kontuzję?
Zostałbyś pewnie na lodzie.
Trafiłem do Ruchu, który był bardziej konkretny. I tak zaczął się najlepszy okres w moim życiu. Odżyłem. Jakoś pod koniec mojego pierwszego sezonu w Ruchu temat moich dzieci przestał być tabu. Okazało się, że trafiłem na fantastycznych ludzi. Cały dział marketingu pomógł mi przełamać się z tym 1 procentem, zadbali o wszystkie kwestie techniczne akcji. Udało się nagłośnić sprawę, włączyli się w to wszystko najważniejsi ludzie z kręgów kibicowskich. No i koledzy z drużyny. Chłopaki zrobili w szatni zrzutkę. To był taki pierwszy dar od znajomych, byłem całkowicie zaskoczony.
Nie wiedziałeś wcześniej?
Nie, rada drużyny po prostu wręczyła mi kopertę. Mieliśmy super ekipę, trzymaliśmy się razem zarówno w szatni, jak i poza nią, co znajdowało też odzwierciedlenie w naszej grze, bo zajęliśmy wtedy trzecie miejsce na koniec sezonu. Ten gest pokazał, że byliśmy jedną wielką rodziną. Jeszcze przed przyjściem do Ruchu słyszałem, że nie jest łatwo wejść do tej śląskiej szatni. Udało mi się. A jak już wejdziesz, to nie chcesz wychodzić. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś tam wrócę. Wracając do pieniążków – w tamtym momencie wciąż nie byłem przekonany, że potrzebuje finansowego wsparcia, bo starczało mi do pierwszego, jednak chwilę później pojawiły się wydatki większego rzędu i te pieniądze naprawdę się przydały. Po późniejszej akcji z 1 procentem udało się chociażby kupić tę kamizelkę, która nie jest w żadnym stopniu refundowana.
Jaki to był koszt?
Około 35 tysięcy. Na szczęście musieliśmy kupić tylko jedną. To naprawdę pomocna maszyna, ale pewnie nie każdy jest w stanie uzbierać tyle z darowizn czy tego 1 procenta, dlatego państwo powinno choć trochę w tym pomagać.
Jeśli chodzi o piłkę, to też chyba nie mogłeś wtedy narzekać.
Odniosłem największe sukcesy – trzecie miejsce w lidze, później europejskie puchary, z których odpadliśmy na Ukrainie, choć nie czuliśmy się gorsi. Początek nie był łatwy, ale z czasem trener Kocian na mnie postawił, a ja jestem piłkarzem, który lubi czuć to wsparcie trenera. Niektórzy w ogóle tego nie potrzebują, nie lubią rozmów, odcinają się od wszystkiego i robią swoje, ale ja jednak czuję wtedy większy luz.
Podbeskidzie to twój dziesiąty klub w karierze, czwarty, w którym jesteś przy chorych dzieciach. Nigdy ci to nie kolidowało?
Staram się nie brać wolnego ze względu na dzieci, ale czasami muszę to zrobić. Tak jak teraz, 26 kwietnia chcemy jechać do Rabki, do doktora Pogorzelskiego, który jest jednym z większych specjalistów od tej choroby. To jest wtorek, więc na pewno będziemy mieli trening. Jeszcze nie rozmawiałem o tym z trenerem, pewnie właśnie się dowiaduje. Trenerze, mogę? (śmiech)
Generalnie możesz powiedzieć, że w klubach spotykałeś się tylko z życzliwością?
Zdecydowanie. Nawet teraz w Podbeskidziu jest coraz więcej zapytań od chłopaków dotyczących choroby. Rozmawiamy o tym, pomagają mi. Czuję to. Czuję wsparcie. Mamy tutaj też super ekipę. Mogę tylko dziękować, że tacy ludzie się wokół mnie kręcą.
Współpracowaliście jakoś w psychologiem?
Nie. Nie było takiej potrzeby. Z czasem zacząłem też unikać kontaktu z innymi ludźmi, których spotkała ta sama tragedia. Tu każdy przypadek jest inny, a ja nie chcę się dołować. Niektóre dzieci w wieku Filipa czy Oliwera już czekają na przeszczep płuc, bez którego umrą, a nas na szczęście to nie dotknęło. Oczywiście szkoda tamtych dzieci, ale my mamy swój mecz do wygrania i na tym się skupiam. Jedyną osobą, z którą współpracujemy, jest logopeda, który pracuje nad ich mową. Ogólnie mają z tym małe problemy. Jak to bliźniaki – między sobą dogadują się praktycznie bez słów i nie potrzebują rozmawiać niemal z nikim innym. Ale widać postęp, od miesiąca czy dwóch łapią więcej słów, składają coraz więcej zdań. Jest fajnie.
Mają świadomość tego, co się wokół nich dzieje?
Nie, jeszcze nie. I na razie cieszymy się tym, niech to trwa jak najdłużej. Są troszeczkę rozpieszczeni, bo wiadomo, że chore dzieci wychowuje się nieco inaczej. Nieba chcesz im przychylić. Musimy przygotować się jednak na to, jak im to powiedzieć. Na pewno czeka nas okres buntu, bo z reguły tak to wygląda. Mamy świadomość, że jeszcze wiele kryzysów przed nami.
Sprawdzacie cały czas, czy są jakieś postępy w leczeniu.
Tak, cały czas. Podobno ostatnio wyszedł jakiś lek, ale miesięcznie kosztuje tyle, że nie wiem, czy Cristiano Ronaldo mógłby sobie na to pozwolić. No, może on akurat tak. Ale chodzi o miliony. I ten lek też nie wyleczy, tylko pomoże.
W przyszłym sezonie powinno ci stuknąć 100 meczów w Ekstraklasie. Co chcesz jeszcze w piłce zrobić?
Ktoś się może śmiać, że to mało, ale gdy już udało mi się zadebiutować w Ekstraklasie, moim kolejnym marzeniem było właśnie rozegranie tych 100 meczów. Mam kontrakt z Podbeskidziem i nadzieję, że się utrzymamy i będzie mi to dane. Nie ma co ukrywać – chcę grać jak najdłużej, żeby zabezpieczyć przyszłość dzieciakom. Nauczyłem się oszczędzać. Nie jem tylko chleba ze smalcem, ale każdą złotówkę oglądam dwa razy przed wydaniem. Jeśli mogę z czegoś zrezygnować, rezygnuję. Odkładam te pieniądze, bo nie wiem, czy jutro nie będą przypadkiem bardzo potrzebne. Zapytałeś się mnie, czy myślę o tym, co będzie za pięć lat. Czasami tak. Wyobrażam sobie, że ktoś wymyśli lek, dzięki któremu można pozbyć się tego cholerstwa raz na zawsze.
Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI
*
Pewnie pamiętacie, że niedawno wystartowaliśmy z akcją charytatywną, której celem jest pomoc dzieciom Kuby Kowalskiego. A że wychodzimy z założenia, że pomagać innym należy z uśmiechem na ustach, uznaliśmy, że warto wykorzystać do tego celu jedną z konkurencji, którymi Bartek Ignacik katuje uczestników „Turbokozaka”. Akcja powoli nabiera rozpędu. Dane pod które można kierować wpłaty, znajdziecie poniżej, a także na końcu filmiku.
Fundacja Matio
Bank BPH: 36 1060 0076 0000 3200 0132 9248
Koniecznie z dopiskiem w tytule: Darowizna dla Oliwiera i Filipa Kowalskich
Fot. 400mm.pl/Archiwum prywatne