To nie tak miała wyglądać rzeczywistość GKS-u Bełchatów. Po ześlizgnięciu się klubu do I ligi miała być odbudowa, danie szansy młodym piłkarzom, a za dwa lata walka o powrót do elity. Jednak póki co zespół Rafała Ulatowskiego na dobre grzęźnie w bylejakości. We wczesne niedzielne popołudnie jego piłkarze znów dostali w plecy – już trzeci raz z rzędu. Tym razem od GKS-u Katowice (0:1), który w zasadzie panował na boisku przez całe spotkanie.
W przypadku wygranej na zakończenie kolejki, ekipa z województwa łódzkiego mogła się nawet zrównać punktami z Gieksą, a tak… nie ma o czym mówić. O ile wcześniej Bełchatowianie mogli się bronić argumentem, że porażki przytrafiały się w pechowych okolicznościach, tak tutaj ciężko byłoby ustanowić podobną linię obrony. Oprócz ostatnich 20 minut, w których była obustronna gonitwa i goście mieli „coś” z gry ofensywnej, Bełchatów nie oferował za wiele. Co prawda mogły przydarzyć się ze dwie-trzy ciekawe sytuacje po błędach najpierw Leimonasa, później Praznovskiego (w obu przypadkach znakomicie powalczył w odbiorze Szymański), ale brakowało postawienia kropki nad „i”.
W drużynie Jerzego Brzęczka to wszystko funkcjonowało zupełnie inaczej. Pierwsza połówka przebiegła pod znakiem totalnej dominacji katowiczan. Pięciu-sześciu zawodników w czarno-żółtych koszulkach na połowie Bełchatowa to widok zupełnie normalny. Dało się zauważyć swobodę w operowaniu piłką, spokój w grze i sytuacje podbramkowe stwarzane raz za razem. Ze zdziwieniem można było jedynie przyjąć fakt, że pierwszy gol padł dopiero przed samą przerwą (Bębenek przytomnie zagrał prostopadłe podanie do Flisa, ten zagrał przecinającą pole karne piłkę do Praznovskiego, który przyjęciem podniósł sobie piłkę i strzelił z powietrza).
Jasne, zdarzały się także błędy i niedokładności w grze zespołu Brzęczka, wszak nie oglądaliśmy zmagań wirtuozów tylko drużyn stykających się ze środkiem I-ligowej tabeli, ale i tak było ich mniej niż u rywali. Natomiast podobać mogły się niektóre schematy. Najpierw udane rozegranie w środku pola, potem zagranie na skrzydło bądź do Flisa, bądź do Czerwińskiego i zagrożenie pod bramką Krakowiaka gotowe. W jednej z sytuacji drugi z wyżej wymienionych świetnie dorzucił do środka, a Goncerz przywalił z powietrza na bramkę (mógł być gol a’la Ondrej Duda z Lechią). W końcówce za to Czerwiński pograł z Bartoszem Iwanem, który chciał lobem wykończyć sytuację (Krakowiak z trudem odbił piłkę, a dobitka piłkarza Gieksy niecelna).
GKS Katowice w ostatnich tygodniach ma całkiem udaną passę. Teraz udało się zrównać punktami z Zagłębiem Sosnowiec i osiąść na czwartej lokacie, ale do miejsca premiowanego awansem droga i tak daleka.
Fot. 400mm.pl