Sławek Peszko nigdy na Zachodzie nie stał się synonimem jakości bez skazy, magnesem na gole i asysty, zawodnikiem, od którego dyrektorzy sportowi zaczynali ustalanie celów transferowych. Niemniej bez trudu znajdziemy dziesiątki przykładów gorszych zagranicznych karier, poza tym gdy trafiał do Lechii był aktualnym reprezentantem Polski, który coś tej kadrze swego czasu dał. Powiedzmy sobie szczerze: miał błyszczeć, miał ciągnąć ten wózek, podnosić poziom. Tymczasem póki co zasłynął tylko z improwizacji Bałkanicy na kadrze, a także z bycia notorycznym bohaterem zjebek von Heesena. Teraz u Nowaka jego pozycja wcale nie jest lepsza i coraz bardziej wydaje się, że jeśli gdzieś dla Sławka „będzie się działo”, to raczej nie w Gdańsku. Nie jest on jednak pierwszym posiadającym jakąś tam markę Polakiem, który wraca z zagranicznych wojaży i zamiast ligę wciągać nosem, zderza się ze ścianą.
Grzegorz Piechna
Sezon 02/03: Piechna królem strzelców IV ligi w Ceramice Paradyż. Sezon 03/04: Piechna królem strzelców III ligi w Heko Czermno. Sezon 04/05: Piechna królem strzelców pierwszej ligi, rok później już Ekstraklasy. Gdyby utrzymał to tempo dziś byłby emerytowanym królem strzelców La Liga, Premier League, mundialu, NBA i Zimowych Igrzysk Olimpijskich. Nie utrzymał: raz strącony w Moskwie ze strzeleckiego tronu na dobre zapomniał jak się strzela gole. W Widzewie jedna runda, zero goli, a potem już tylko klepiska, polskie i greckie.
Mariusz Jop
Jest to dość upiorna karta w historii polskiej piłki, ale zdarzyła się: przez pewien czas Jop był uważany za czołowego polskiego stopera. Wielokrotny reprezentant Polski, który pojechał na dwie wielkie imprezy (!) i na obu zagrał (!!). A że dramatycznie, bo przyłożył rękę do 0:2 z Ekwadorem, a z Austrią został zmieniony w przerwie, to już inna sprawa. Mimo wszystko gdy wracał z FK Moskwa do Wisły to raczej w glorii nestora, który ma wnieść spokój w tyłach „Białej Gwiazdy”. Co wprowadził wszyscy wiemy – legendarnego samobója, który przesądził o mistrzostwie Lecha. Oddany bez żalu, wkrótce równie bezceremonialnie pożegnany przez Nawałkę w Górniku. Dwa lata po powrocie z Rosji już nie grał zawodowo w piłkę.
Ireneusz Jeleń
To nawet nie była równia pochyła, a free fall, skok bez spadochronu. Transfer do Lille miał być ukoronowaniem dobrych sezonów w Auxerre, nie powiodło się – cóż, zdarza się. To nie byle jaki klub, a Jeleń to nie był aż taki kozak, poza tym miał swoje lata. Ale żeby po Lille trafiać od razu do Podbeskidzia?! Wiemy, że na decyzję miały wpływ względy osobiste, choroba ojca, ale Jeleń jeszcze chwilę wcześniej wprowadzał Auxerre do Ligi Mistrzów, a tu nagle Bielsko. To wymykało się logice, było sensacją nad sensację – niestety, gdy Irek wybiegł na boisko wszystko stało się jasne. Jeleń, bazujący w wielkim stopniu na przygotowaniu fizycznym, szybkości, wybieganiu, bez tych atutów był cieniem piłkarza. W Podbeskidziu wsławił się tylko zmarnowaniem jedenastki, wkrótce poszedł do Górnika, pokopał chwilę bez wielkich sukcesów i było po piłkarzu.
Adam Matysek
Matysek, czyli historia tragiczna, bo historia pewnej kontuzji. Bohater meczu z Norwegią, gdzie doznał urazu, który w zasadzie skończył jego karierę. Zamiast miejsca w składzie bijącego się o mistrzostwo Bayeru Leverkusen wkrótce była walka o minuty w polskiej lidze, byle tylko pojechać do Korei. Matysek w Lubinie miał robić za niekwestionowaną gwiazdę, a tymczasem w dwóch pierwszych meczach puścił osiem goli. Wiosną spadł z Radomskiem ligi.
Damian Gorawski
Gorawski nie był żadnym wirtuozem, niemniej miał swoje chwile. W Wiśle wyrobił sobie dostatecznie dobrą markę, by pojechać do Moskwy, w latach 03-05 zagrał kilkanaście razy w kadrze. Gdy wracał, miał być jednym z liderów Górnika. Symbolem nowych, lepszych czasów – jego nazwisko miało uzasadniać mocarstwowe ambicje, bo wtedy lekko rzucano perspektywami mistrzostwa i awansu do Ligi Mistrzów. Gorawski rozmieniał się jednak na drobne, trapiły go kontuzje, wkrótce na Roosevelta przypominał sobie o nim tylko – z bólem głowy – księgowy.
Maciej Żurawski
Żuraw odchodził w glorii megagwiazdy, jednego z symboli wiślackiej potęgi. Wiadomo, że wracał jako piłkarz znacznie starszy, ale dajcie spokój: nikt nie mógł przewidzieć, że będzie już w zasadzie regularnym oldbojem. Najbardziej zapadł w pamięć zmarnowanym karnym z Karabachem i jednym golem ligowym przez cały sezon.
Radosław Matusiak
Matusiak, głośny transfer zimowego okienka sezonu 07/08. Oto przychodzi napastnik, który jeszcze niedawno w dużej mierze decydował o ofensywie reprezentacji Polski. Miał się tu odbudować przed finałami, ale zamiast tego ostatecznie pogrzebał swoje nadzieje na wyjazd do Austrii. Nie potrafił wywalczyć nawet miejsca w pierwszym składzie Wisły, ogółem po powrocie do Polski miał tylko jeden przyzwoity sezon – w Cracovii 09/10 – ale to już nie było to. Ot, ligowiec, a nie gwiazda, jaką miał być.
Bartosz Karwan
Karwan. Od gwiazdy Legii i reprezentacji, przez umieralnię polskich piłkarzy znaną jako Hertha Berlin, po bycie przepłaconym najemnikiem Krauzego w Arce. Arka miała wówczas wielkie ambicje, Karwan należał do najdroższych piłkarzy, ale wkrótce za kilkadziesiąt tysięcy miesięcznie siedział na trybunach lub grał w rezerwach. Parę udanych meczów zagrał, kibice pamiętają nożyce z Podbeskidziem, niemniej mało to jak na gościa, który w pewnym momencie miał papiery na poważny klub europejski.
Artur Wichniarek
W teorii całkiem sensowny ruch, poparty ważnym golem Wichniarka w Azerbejdżanie. Ale raptem kilka miesięcy po podpisaniu kontraktu już go nie było (po drodze przesunięty do… Młodego Lecha). Artur był już po prostu po drugiej stronie rzeki, z eksplodującym właśnie talentem Rudniewa nie mógł w żaden sposób konkurować.
Mariusz Piekarski
Piekario, który wymiatał w Brazylii, który wymieniał podania z Romario, którego ponoć oglądało Atletico, który był najlepiej opłacanym graczem Bastii. Smuda mało nie popłakał się ze szczęścia, gdy Piekarz zgodził się na przenosiny do Warszawy, gdzie Mario miał się odbudować. Ale w Legii udane były tylko epizody, poza tym trwał serial z kontuzjami, w konsekwencji dogorywała tu dobrze zapowiadająca się niegdyś kariera potencjalnie etatowego reprezentacyjnego playmakera.
Ebi Smolarek
Gdyby kariera Smolarka potoczyła się tak jak powinna, nigdy nie powinno być nawet tematu Ekstraklasy. Ale zamiast gościa, który strzelał jak na zawołanie w kadrze i BVB nagle stał się gościem, z którego śmieje się Smuda (Kavala to ja wam mogę opowiedzieć), i który nie radzi sobie w przeciętnym Den Haag. W Polonii po dobrym początku stracił formę i był czołgany przez Wojciechowskiego. W Białymstoku czasem coś dawał, ale też zdążył zwiedzić boiska Młodej Ekstraklasy. Nie tego oczekiwano – miał robić różnicę i być motorem napędowym, a nie kimś kto błyśnie raz na trzy mecze.
Fot. FotoPyK