Jeśli dla Polaków piłka nożna jest sportem absolutnie numer jeden lub jak się ładnie mówi – dyscypliną narodową, to Finowie w swoim rankingu nie mieszczą jej nawet na podium. To, co ich podnieca, to konkurencje zimowe: biegi i skoki narciarskie, hokej. Futbol ciągnie się gdzieś daleko w peletonie, skoro na mecze HJK Helsinki, tamtejszego potentata, przychodzi po pięć tysięcy ludzi – dla porównania hokejowy klub ze stolicy przyciąga dwa razy więcej widzów. Tym bardziej boli, że drużyna, która mało kogo interesuje, jest dla nas ostatnio tak trudną przeszkodą.
Pierwsze skojarzenie – debiut o punkty Leo Beenhakkera, w eliminacjach do Euro w Austrii i Szwajcarii. Holender nie chciał jeszcze mieszać jedenastką, w dużej mierze powołał zawodników, mających na sumieniu przerżnięty Mundial – sześciu piłkarzy zaczynających mecz z Ekwadorem, wyszło i wtedy w pierwszym składzie. Oczekiwania były duże – poprzednie spotkanie z Danią, choć przegrane, dało nam trochę optymizmu, bo momentami gra wyglądała nieźle. Chcieliśmy więc szybko wymazać z pamięci nieudany wyjazd do Niemiec i dobrze zacząć walkę o mistrzostwa kontynentu. Finowie mieli na to jednak inny pogląd, dwa razy skarcił nas Jari Litmanen, trzeciego gola dołożył Mika Vayrynen, a my byliśmy w stanie odpowiedzieć tylko raz, strzałem Łukasza Garguły. To był tragiczny mecz, jeden z gorszych w XXI wieku – choćby Kuba Błaszczykowski zagrał fatalnie i został zdjęty w przerwie, wtedy jeszcze wydawało się, że kadra to dla niego za wysokie progi. Zresztą cały zespół chciano wtedy rozgonić na cztery wiatry.
Na rewanż jechaliśmy już w innych nastrojach, ale znów nie udało się wygrać – było ledwie 0:0. W sumie na koniec eliminacji wyglądało to dość komicznie: z Finami uciułaliśmy jeden punkt, z Portugalią aż cztery.
Fiński koszmar
Później mierzyliśmy się z nimi jeszcze dwa razy i znów szło jak krew z nosa, bo przez 180 minut do siatki trafił tylko Adam Kokoszka (!), co ostatecznie dało nawet zwycięstwo. Ale ten sukces to raczej z kategorii tych mało poważnych, była to jedna z fascynujących batalii na Cyprze – zespoły grały w składach krajowych, nam pomógł też Kamil Grosicki ze Sionu. Potem, w 2010 roku, gdy obie ekipy wystawiły to co najsilniejsze, znów nie udało się zrobić krzywdy Finom – a przecież teoretycznie mieliśmy kim straszyć, grał choćby Lewandowski, Błaszczykowski i Jeleń, który kończył ten sezon walcząc o koronę króla strzelców w Ligue 1. Skończyło się 0:0. Oj, nie leży nam ta Finlandia – cztery mecze w XXI wieku, jedno zwycięstwo, ujemny bilans bramkowy.
Dziwi to tym bardziej, że ten zespół naprawdę jest do bólu przeciętny. Ostatnim piłkarzem, którego kojarzyli absolutnie wszyscy (Sami Hyypia to jednak nieco mniejszy kaliber), był Jari Litmanen – a szczyt jego kariery to przecież lata 90., sporo znaczył jeszcze na początku XXI wieku, ale mniej więcej od 2004 roku zjeżdżał powolutku, powolutku do bazy. Dziś nie ma nikogo, z kim młody Fin mógłby się utożsamiać i czyj plakat wisiałby nad jego łóżkiem. A kiedy grał Litmanen, wszystko wyglądało zupełnie inaczej, na przykład gdy rządził w Ajaksie, Holandia przeżywała wysyp imiona „Jari” u chłopców. Był piłkarzem bezsprzecznie wielkim – wygrał Ligę Mistrzów, innym razem został w niej królem strzelców, pięciokrotnie z Ajaksem zostawał mistrzem kraju. Profesor, Król – tak na niego wołano, dziś nikt nie zasługuje by nazywać go choćby księciem.
Bo spójrzcie tylko na zespół, który będzie się przebierał na stadionie we Wrocławiu. Jeśli jakieś nazwisko bardziej zwraca uwagę, to Romana Eremenko z CSKA Moskwa – ale umówmy się, że porównywać go do Litmanena nie wypada, byłoby to całkowicie niestosowne. Okej, to piłkarz naprawdę niezły, rok temu miał formę życia – strzelał jak najęty zarówno w lidze, jak i w pucharach, jednak teraz wrócił do normy, bo mamy koniec marca, a on wciąż czeka na gola w sezonie. Poza nim, na siłę można wyciągnąć za uszy Niklasa Moisandera z Sampdorii i bramkarza, Lukasa Hradeckego z Eintrachtu. Ale tu z kolei trudno powiedzieć na pewno, że pierwszy łapałby się do jedenastki, a drugi w ogóle do szerokiej kadry zespołu Adama Nawałki.
Przeciętność. Nigdy nie grali na mistrzostwach świata, nikt ich nie wpuścił na mistrzostwa Europy. Trzecie miejsce w eliminacjach jakie zajęli, gdy walczyli z nami o wyjazd na Euro’08, to tak naprawdę był sukces – udało im się wyprzedzić Serbów, kiedy zazwyczaj w tyle zostawiają jedynie kompletnych outsiderów. Teraz nie byli nawet blisko baraży, a do Francji zaproszono przecież pół kontynentu – dwa razy pokonali Wyspy Owcze i raz beznadziejnych Greków. To wszystko.
Na miejsce, w jakim się znajdują, wskazuje też respekt jaki mają do nas – zespołu coraz lepszego, ale wciąż budującego swoją markę w Europie. Polska jest na topie. Nie przegrali u siebie od siedemnastu spotkań – mówił na konferencji trener Finów, Hans Backe i chyba trochę przesadził z zachwytem, bo owszem, idzie nam dobrze, ale licznik tak daleko nie dobił – wskazuje „dopiero” 11 meczów. Dla tego szkoleniowca będzie to trzeci mecz, kiedy poprowadzi reprezentację – w styczniu grał ze Szwecją i Islandią składem złożonym z ligowców, nie udało im się strzelić gola i dwa razy przegrali. Na marginesie: dla Finów ten trener wydaje się być naprawdę dobry, przynajmniej jak na ich możliwości: w CV ma trzy mistrzostwa Danii, asystenturę w Manchesterze City, czy prowadzenie New York Red Bulls. Całkiem nieźle, a przecież Roy Hodgson drugi raz już nie przyjdzie. Tak, to właśnie on ograł nas wtedy Bydgoszczy 1:3 i zajął trzecie miejsce w grupie – dziś zarządza trochę lepszymi piłkarzami.
Nawałka w swojej kadencji zrobił naprawdę wiele, bo jako pierwszy pokonał Niemców, dał nam awans na Euro i sprawił, że kibice znów pokochali reprezentację. Teraz stoi przed wyzwaniem dużo mniejszym, coś jak wyjęcie upierdliwego kamienia z buta – trochę uwiera, więc po prostu wypada to zrobić. Tyle się męczyć z Finami to jednak trochę wstyd, więc może jakiś prezent na święta i przyjemne 3:0?