Znacie go przede wszystkim jako legendę Ajaksu Amsterdam. Innowatora i protoplastę dzisiejszej Barcelony. Genialnego szaleńca, który swoją grą, a przede wszystkim spojrzeniem na nią, porywał tłumy i wyznaczał reguły, które wówczas nie śniły się nikomu. Nawet kiedy już zawiesił buty na kołku, wciąż kręcił się między stolicą Holandii a Katalonią. W całej jego niesamowitej historii zdecydowanie zbyt rzadko pomijamy jednak wątek, który jest tylko potwierdzeniem tego, że jego ocierające się o wariactwo pomysły i decyzje, są namacalnym dowodem tego, że w swojej znakomitości wykraczał poza wszelkie ramy. O czym mowa? O roku, który Johan spędził w Feyenoordzie Rotterdam – klubie, na myśl o którym kibicom Ajaksu do głowy przychodzi przede wszystkim stek przekleństw.
Cruyff w Ajaksie kochał się od małego. Kiedy tylko miał wolną chwilę, podpatrywał zza siatki treningi swoich ulubieńców. Co więcej – jego matka pracowała w klubie jako sprzątaczka, więc mały Johan gdy tylko mógł starał się zdobyć autograf czy choćby zbliżyć do swoich idoli. Sam jako pełnoprawny junior klubu w biało-czerwonej koszulce zaczął trenować w wieku 10 lat. Zanim na dobre przebił się do drużyny seniorów i tam rozpoczął budowanie swojej legendy, zainteresowanie nim wyraził jednak Feyenoord. Klub opuszczał wówczas Ove Kindvall, legendarny napastnik, który dla drużyny z Rotterdamu natłukł 129 bramek w 144 meczach. Johan uchodzący za ogromny talent nie tylko strzelecki, ale też wizjonerski, miał krok po kroku wchodzić w buty Szweda, wracającego na stare lata do ojczyzny. W całą sprawę wmieszała się też Barcelona, która miała chrapkę na pozyskanie młokosa, ale najpierw po jego zakupie chciała go wypożyczyć.
Kor Coster, teść i agent zawodnika jednocześnie, spotkał się z delegacją z Katalonii oraz włodarzami Feyenoordu. Plan był prosty – Barca przejmie Johana, ale od razu odda go na wypożyczenie do Rotterdamu na ogranie. O tym, że panowie prowadzą w jednej z knajp negocjacje doniesiono jednak od razu do osób rządzących Ajaksem. Ci nie zastanawiali się długo – widząc jak wielka jest skala potencjału Cruyffa, z automatu zaproponowali mu siedmioletni kontrakt poparty świetnymi zarobkami.
Co nie udało się w roku 1971, wyszło 12 lat później. Holender miał już wówczas 36 lat, za sobą lata spędzone w ukochanym Amsterdamie, wspaniałą przygodę w lidze hiszpańskiej, a do tego epizody w Los Angeles i Waszyngtonie. Ponad dekadę wcześniej Ajax nie chciał go wypuścić za żadne pieniądze, teraz – wypychał go z klubu sam. Kolejne zdobyte mistrzostwo, a w zasadzie dublet w sezonie 1982/1983, sprawiły, że Cruyffa uznano za zbędnego. Sam zainteresowany oczywiście chciał przedłużyć kontrakt z klubem, ale wobec braku inicjatywy z drugiej strony, uniósł się honorem. Nie płaszczył się, nie prosił, nie nalegał. Spakował walizki, spotkał się ze swoim agentem i poprosił o znalezienie nowego klubu.
Powiedzieć też, że Feyenoord był wówczas niezbyt atrakcyjną alternatywą dla takiego geniusza, to nic nie powiedzieć. Poprzednie mistrzostwo zdobył dekadę wcześniej, a wśród konkurentów miał nie tylko potężny Ajax, ale też PSV i AZ, które coraz śmielej rozpychały się w holenderskiej elicie. Oferta z Rotterdamu wyglądała więc ubogo pod kątem sportowym, ale i finansowym. Klubu nie było stać na opłacenie takiej gaży, jaką wymarzył sobie Cruyff, więc Johan zaproponował prosty układ. Skoro przed jego transferem na stadion przychodziło średnio 10 tysięcy widzów, to od momentu transferu, zyskiem z każdego dodatkowego na obiekcie widza będą się dzielili z klubem. 5 guldenów – dokładnie tyle zarabiał na każdej extra wejściówce Holender.
Choć w Amsterdamie Cruyff biegał z numerem 14 na plecach, to w nowym klubie otrzymał z miejsca dychę. Dychę i zupełnie wolną rękę w swoich poczynaniach. W Feyenoordzie dobrze wiedzieli, że jeśli ktokolwiek ma pociągnąć za uszy ten zespół, to może to być tylko on i jakiekolwiek próby ograniczania go nie mają najmniejszego sensu. Wiek robił swoje, Holender nie był już tak szybki i sprawny, ale wciąż miał technikę i świetny balans ciała. A do tego to, z czego słynął jeszcze bardziej – piekielnie dobrą zdolność czytania gry i unikalną wizję. Po boisku poruszał się więc oczywiście z zamiarem trafiania do siatki, ale gdy nie miał przy nodze piłki, to notorycznie ustawiał swoich kolegów, przesuwał, podpowiadał jak się zachować. Efekty przekazania pałeczki Cruyffowi przyszły błyskawicznie – z pierwszych sześciu meczów w lidze drużyna wygrała aż pięć, a do zbliżającego się wyjazdowego klasyku w Amsterdamie podchodziła niezwykle pewna siebie.
To była rzeźnia. Kiedy na tablicy wyników widniało 8:2, a goście opuszczali boisko ze wzrokiem tępo wbitym w murawę, Johan mógł się zastanawiać, czy aby na pewno towarzystwo z Rotterdamu jest dla niego najwłaściwsze. Świetne pierwsze kolejki, aż w końcu brutalna weryfikacja w starciu z poważniejszym rywalem. Świadkowie tamtego spotkania wspominają co prawda, że wynik nie do końca odzwierciedlał to, co działo się na murawie, że powinien być niższy, a samo spotkanie nie było jednostronne, ale umówmy się – osiem do dwóch nie wygrywa się przypadkiem.
– Nic z tych rzeczy, dalej walczymy o mistrzostwo i myślę, że mamy bardzo duże szanse, by je zdobyć. Ten mecz o niczym w dalszej perspektywie nie świadczy – skwitował spokojny o losy sezonu Cruyff.
Holender spełniał w Rotterdamie wszystkie role – piłkarza, napastnika, dyrygenta, ale też wychowawcy. Z jego podań żył snajper Peter Houtman, u jego boku rozkwitał też Ruud Gullit, który tak komentował swoją współpracę z legendarnym napastnikiem: – Pewnego razu było tak, że zdobyłem w jednym meczu dwa gole, naprawdę ładne gole, przy których zachowałem się – moim zdaniem – idealnie. Johan po meczu wziął mnie na bok i zwyczajnie zrugał za to, jak doszedłem do sytuacji i je wykończyłem. Jego zdaniem można było zrobić to efektowniej i sprawniej. Wiedział lepiej, a ja słuchałem jego porad i wprowadzałem je w życie.
Gdy podczas jednego ze spotkań Cruyffa nagle olśniło, podbiegł do trenera i kazał mu przenieść lewego obrońcę, Stanleya Brarda, na skrzydło. Ujrzał w swoim klubowym koledze nie tylko ciągoty do gry ofensywnej i potencjał, by z tej roli się wywiązywać – przesunięcie Brarda wpływało bowiem jego zdaniem na ulepszenie całej taktyki drużyny. Od tego czasu Stanley rozpoczynał w pierwszej linii pressing na rywalu, a grając bardzo wysoko biegający po drugiej stronie obrony zawodnik musiał wręcz ograniczać swoje ofensywne wypady do minimum. To z kolei pociągnęło za sobą inne konsekwencje w ustawieniu podczas ataku drużyny, które Cruyff bardzo przejrzyście wyjaśnił w trakcie zebrania drużynowego. Był wizjonerem i widział więcej, a efekty jakie dawało wprowadzanie proponowanych przez niego zmian tylko to potwierdzały.
Jego mózg był kluczowy dla ostatecznych, pomyślnych rozstrzygnięć dla ekipy z Rotterdamu. Feyenoord ostatecznie zapewnił sobie mistrzostwo na dwie kolejki przed końcem, a do tego zwyciężył w Pucharze Holandii. Cruyff nie mógł w lepszy sposób utrzeć nosa Ajaksowi, który nawet jeśli spodziewał się zagrożenia w walce o tytuł, to już na pewno nie ze strony tego rywala. Sam Johan w corocznym głosowaniu dziennikarzy piłkarskich został wybrany – mimo ledwie 11 zdobytych goli – najlepszym piłkarzem sezonu. W plebiscycie piłkarzy zaś nagrodę tę odebrał Ruud Gullit.
W międzyczasie udało się też zrewanżować Ajaxowi za blamaż z jesieni. Tym razem Feyenoord wygrał 4:1, a autora jednego z goli na pewno znacie. Czy cieszył się po tej bramce? Mało powiedziane – wariował. Co prawda przed meczem zapowiadał, że nie siedzi w nim już uczucie zemsty, że wciąż szanuje Ajax, a chce wygrać tylko dlatego, że punkty są potrzebne jego drużynie do zdobycia mistrzostwa, ale po trafieniu do siatki dał upust siedzącym w nim emocjom.
Po ostatnim meczu Cruyffa dosłownie nosili w Rotterdamie na rękach. Przyszedł jako zbliżający się do emerytury geniusz i głównie swoim mózgiem wprowadził przeciętną dotąd drużynę na niespotykany dotąd poziom. Gwałtownie podniósł frekwencję na stadionie, pomógł zgarnąć krajowy dublet. – To moja praca. Niezależnie od tego gdzie gram, chcę zwyciężać – spokojnie podsumował ten historyczny sukces Cruyff. Przybył, zobaczył, zwyciężył. Po prostu.
MARCIN BORZĘCKI