Trochę obawialiśmy się ponownego otwarcia rozgrywek CONMEBOL, czyli latynoskiej części eliminacji do Mistrzostw Świata w 2018 roku w Rosji. Oczekiwania związane z powrotem do reprezentacyjnych meczów o punkty takich grajków jak Leo Messi, Angel Di Maria, Alexis Sanchez czy James Rodriguez musiało wzbudzać potężne zainteresowanie, tym bardziej, że po czterech seriach spotkań liderem jest Ekwador, a Chile i Argentyna znajdują się daleko poza podium.
Oczekiwania były ogromne, złapaliśmy się nawet na tym, że w kategorii interesującego i ciekawego zespołu umieściliśmy Boliwię. Trzy mecze. Najpierw wspomniana Boliwia i górska przeprawa Kolumbijczyków z Jamesem w składzie. Potem Ekwador, lider i zwycięzca pierwszych czterech meczów przyjmujący na swoim terenie Paragwaj. I wreszcie kapitalny deser, Chile – Argentyna, jednocześnie epilog do finału Copa America z ubiegłego roku i prolog do grupowego starcia podczas CA Centenario, czyli tegorocznego turnieju.
Wszystkie trzy mecze o stawkę. Wszystkie trzy o cenne punkty. No i co najważniejsze – wszystkie trzy z udziałem drużyn w pełnych, naszpikowanych europejskimi gwiazdami składach.
Zaczęło się do bólu sztampowo. Bacca do Rodrigueza, pyk, Rodriugez do Bacci, pyk numer dwa. 2:0 do przerwy i choć Boliwijczycy prowadzili dość regularny ostrzał bramki Ospiny – to goście mieli w rękach pewny wynik. Nie chcemy po raz setny powtarzać żartu o niebezpiecznym wyniku, przejdziemy jednak od razu do sedna: po przerwie ten grad niecelnych strzałów zaczął coraz groźniej zbliżać się do bramki. Już chwilę po przerwie rzut karny i kontaktowy gol. Kolejny kwadrans i Chumacero dał gospodarzom wyrównanie. Przez moment zapachniało sensacją, tym bardziej, że Kolumbijczycy z pierwszych czterech spotkań wygrali tylko jeden mecz. Pogubienie punktów w Boliwii nie byłoby może katastrofą, ale na pewno powodem do głębokich przemyśleń nad kształtem zespołu, w którym grają wspomniani Rodriguez i Bacca, ale też Cuadrado czy Ospina.
Gości uratowało to, co miało być ich największą bolączką. Więcej sił w ostatnich minutach. W doliczonym czasie gry skrzydłem popędził wprowadzony ledwie siedem minut wcześniej Moreno, dograł piłkę do przebywającego na murawie od 30 minut Cardony, a ten ostatecznie ustalił wynik meczu. 3:2, cenne 3 punkty w La Paz, ale przede wszystkim – przełamanie i potwierdzenie charakteru, bo brak tego ostatniego najczęściej przewijał się w krytycznych wobec gry Kolumbii felietonach. Czy to wina utożsamiania całej Kolumbii z postacią jej cudownego i coraz mocniej obrastającego w piórka (i tłuszcz) dziecka? Na bank. Ale w końcu to James miał dziś gola i asystę.
Tak czy owak – pięć goli na otwarcie z ustaleniem wyniku w doliczonym czasie gry rozbudziło apetyty.
Od Ekwadoru oczekiwaliśmy jeszcze więcej. Seria zwycięstw, Enner Valencia wracający po kontuzji, Fidel Martinez, Jefferson Montero. Można było liczyć na fajerwerki. Gospodarze zresztą od początku tak się zachowywali – jakby za wszelką cenę chcieli pokazać widzom bramkę sezonu. Uderzenia z dwudziestu, trzydziestu, czterdziestu ośmiu metrów – zazwyczaj niecelne, albo w bramkarza. Fakt, po jednym z nich i poprzeczce Valencia zdobył gola, ale jak się okazało – paragwajska gra piłką była mimo wszystko skuteczniejsza. Gdyby nieco celniejszy (czyt. gdyby trafił w bramkę po wystawieniu na patelnię na dziesiąty metr) był Gonzalez – goście mogliby prowadzić jeszcze przed przerwą. Ostatecznie drugiego sztycha udało im się wcisnąć w 59. minucie. I znowu: wydawało się, że dość zaskakujący wynik pójdzie w świat, tak jak Boliwijczycy uwierzyli w remis, tak Paragwaj poczuł, że trzy punkty na terenie lidera są możliwe.
Po raz kolejny jednak – siła rezerwowych. Mena, który pojawił się na boisku ledwie kilka minut wcześniej, wbiegł dynamicznie na prostopadłą piłkę (był przy tym na spalonym!) i wyrównał na 2:2.
***
Mało? A przecież danie dnia wciąż było przed nami. Chilijczycy przyjmowali Argentynę i… Po pierwszych dziesięciu minutach baliśmy się, czy w ogóle dograją ten mecz do końca. Takiej zaciętości w oczach nie widzieliśmy chyba od starcia Trałki z Hamalainenem. Mecz miał swoją historię o której już wspominaliśmy, ale i tak nie podejrzewaliśmy o aż tak mocne wejście. Po dwudziestu jeden minutach – dwie wykorzystane zmiany u gospodarzy. Tata Martino ustawił Argentynę w trybie wczesny Ojrzyński, gdzie zamiast Janoty był Kuzera. Chilijczycy nie odstawali i naprawdę były momenty, w których baliśmy się o zdrowie tych gości.
Co poza agresją? Cóż, maluchy z Chile zdobyły bramkę po stałym fragmencie. Oprócz tego bardzo efektowny gol Mercado. Trafienie Di Marii i… niewiele więcej. Najdobitniej o meczu mówią chyba te trzy tweety:
Argentyna wygrała, ale… dajmy spokój. Tata Martino pasuje do „Gumisiów”.
— Krzysztof Stanowski (@K_Stanowski) March 25, 2016
@madbringer Widzę jak Tata M. rozrzuca im na każdym treninguu puzzle z okrzykiem: ułóżmy je razem! po czym sam je zbiera w ciszy szlochając.
— Jakub Olkiewicz (@JOlkiewicz) March 25, 2016
Naprawdę, Argentyna momentami wyglądała jak Górnik Łęczna, dusząc cały swój ofensywny potencjał w jakichś niezrozumiałych próbach “pół-pressingu”, gdy trzech zawodników ruszało z wysokim kryciem, a reszta podziwiała niebo. Oczywiście Chilijczycy byli jeszcze słabsi, w głównej mierze dlatego, że najwięcej miejsca goście zostawiali na skrzydłach, daleko od bramki Romero. Jasne, można byłoby “przymrazować” i dobrać dochodzącą piłkę na snajpera, może któraś w końcu by weszła, ale Sanchez i spółka nie mieli dziś ani dorzucającego, ani kogokolwiek, kto mógłby ewentualne dośrodkowania wykańczać. Efekt był taki, że celnych strzałów było kilka razy mniej niż fauli, a większość emocji ucięło właśnie ekwilibrystyczne trafienie argentyńskiego bocznego obrońcy.
Najważniejsze są jednak skutki: Argentyna już w pierwszej czwórce grupy, Chile, Brazylia i Kolumbia z jednym punktem mniej walczą o miejsce numer pięć, a na dole utwardza się brygada drużyn odstających poziomem od pozostałej siódemki. Boliwia, Peru, Wenezuela – łącznie zdobyły mniej punktów, niż siódmy zespół w tabeli, ale te dwa ostatnie zespoły zaraz zaczną bezpośrednie starcie.
W nocy zaś – kolejny klasyk. Brazylia – Urugwaj. Nie możemy się doczekać.