Nawet nie ma sensu ogłaszać jakichkolwiek konkursów na największego brutala w historii futbolu, bo i tak bezkonkurencyjnie wygrałby je Vinnie Jones. Gość, który wiódł hulaszcze życie boiskowego zabijaki i ponoć miał jakieś umiejętności oprócz sprzedawania łokci, ciosów karate i wykręcania jajec, ale jakoś średnio chce nam się w to wierzyć. Przesada? Niby grał na międzynarodowym poziomie, ale nawet sam o sobie mówił, że niewiele umie. – Słabo biegam, podaję, strzelam. Wślizgi też mi nie wychodzą…
Fanom ówczesnego Wimbledonu wystarczało jednak, że obejrzą na boisku krew, pot i łzy. Piłka? No, może przy okazji. Gary Lineker powtarzał wtedy, że mecze Szalonego Gangu najlepiej oglądało się na telegazecie. Gdyby grali dalej na brytyjskich boiskach, Philipe Coutinho z pewnością wybrałby jednak Hiszpanię, Juan Mata obgryzałby na ławce paznokcie ze strachu, a David Silva wysyłałby pisma do federacji, że tak to, do jasnej cholery, nie może być.
Dokładnie 24 lata temu Vinnie pobił rekord angielskich boisk – złapał żółtą kartkę już w trzeciej sekundzie meczu. Grał wówczas w barwach Sheffield United. Rywal ledwie rozpoczął grę, nie zdążył nawet wymienić trzech podań (!), a już poczuł wejście z buta Jonesa. Da się? Da się. Psychol jakich mało.
Dziś Jones króluje na dużym ekranie. Nietrudno się domyśleć, że raczej nie gra w brytyjskim „M jak miłość”, zresztą nawet jego aparycja predestynuje go tylko do roli gości, których nie chciałbyś spotkać w ciemnej uliczce. Strzelaniny, bijatyki, pościgi – to jego świat, jego żywioł. Aż chciałoby się rzec, że wreszcie może bezkarnie lać po mordach. Na jego krewkim charakterze szybko poznali się w Hollywood, gdzie także obrasta legendą. Guy Ritchie, reżyser, były mąż Madonny: – Jeśli gdzieś wybuchłaby bomba atomowa, chciałbym, żeby taki gość jak Vinnie był gdzieś w pobliżu.
Filmy akcji, Vinnie Jones – łączy to nam się jak dwa pasujące do siebie puzzle. Zastanawia nas tyko jedno: brawurowe filmy to dla niego sposób na zarobek czy… wreszcie może być sobą?