Nie ma drugiego Messiego, nie ma drugiego Cristiano Ronaldo, nie ma drugiego Michała Przybyły. Prawdopodobnie nikt na świecie nie ma takiego patentu na szkaradne i kuriozalne bramki. Widzimy wielką logiką w tym, że Brosz posłał w bój Przybyłę właśnie na kartoflanej murawie, która zwiększa przypadkowość gry, czyli i szansę na jakąś dziwną sytuację – specjalność killera z Kielc. Wierzymy, że pewnego dnia Przybyła strzeli hat-tricka, w którym każdy gol będzie strzelony inną częścią ciała, ale żaden głową albo nogą.
Chcecie poznać prawdę o tym meczu? Proszę bardzo: sześćdziesiąta minuta, Sylwestrzak podaje piłkę Zubasowi. Statystycy bronią się jak mogą, ale nie mają wyjścia: muszą zapisać to coś jako PIERWSZY celny strzał Korony. Tak jest, wcześniej Zubas mógł przynieść leżak, drink z limonką i parasolką, a potem rozstawić się przy słupku i relaksować. Oczywiście może trochę psułyby mu nastrój przelatujące z lewej, prawej i nad bramką piłki, bo goście organizowali trening strzelecki z dystansu, ale był to trening z gatunku takich, po którym szkoleniowiec musi iść strzelić kielicha w swojej pakamerze, a potem zapytać samego siebie w co też się władował.
Przez tę godzinę Podbeskidzie wyglądało jak zespół z innej bajki. Kultura gry o klasę większa. Ładne kombinacyjne akcje, przytomne kontry, ograniczanie pola gry koroniarzom. „Górale” wyglądali trochę jak… Szczepaniak przy Przybyle, bo napastnik gospodarzy rozgrywał, dryblował, podawał, co chwilę umiał się odnaleźć w groźnej okazji bądź taką kolegom stworzyć, podczas gdy Przybyła – sami wiecie.
Ale liczby nie kłamią. Szczepaniak i Przybyła mają po jednej bramce. I Korona również zasłużyła na remis, ten rezultat nie jest przypadkowy.
Podbeskidzie po godzinie schowało się za podwójną gardą, pozwoliło się zepchnąć. Nie wiadomo na ile wynikało to z faktu, że goście w tygodniu odpoczywali, podczas gdy „Górale” tłukli się z Górnikiem Łęczna na bielskim torze żużlowym, który dzisiaj też wyglądał jakby przed meczem rozegrano tu zawody Grand Prix. Tak czy inaczej Korona doszła do głosu i choć nie było koronkowych akcji, przerzutów przewrotką i dryblingów rodem z Copacabany, tak Zubas został zagoniony do roboty – może nie katorżniczej, ale jednak. Śmierdziało golem, choć ciągle Korona tworzyła, by tak rzec, trzydziestoprocentowe sytuacje, ale na tyle licznie, że wcale nas nie dziwi, że wreszcie coś wpadło.
Trudno wyciągać zdecydowane wnioski z tego meczu: Korona pokazała po słaby futbol, ale przecież nie od dziś wiadomo, że w naszej lidze często wystarczy tylko bardzo dużo zaangażowania, a tego na pewno nie brakowało, walczyli na całego do samego końca. Podbeskidzie z kolei grało długimi minutami ładnie dla oka, ten remis choć przerywa ich passę, na pewno nie zmąci nastrojów pod Klimczokiem.
Aha, na koniec jedno słowo o objawieniu i pechowcu meczu w jednym. Curriculum vitae Diawa sugerowało, że raczej zostanie nowym Ouattarą niż Solem Campbellem, ale trzeba przyznać, że chłop zagrał kapitalne spotkanie. Interwencja z pierwszej połowy, gdy wybił piłkę z bramki – bramkarze nie mają w ten weekend startu, parada kolejki już znana. Potrafił się też pokazać w ofensywie, grał odważnie i dość pewnie, ale pod koniec swojego wielce udanego debiutu musiał zejść z kontuzją. Powrotu do zdrowia.
Latający Djibril Diaw bohaterem @Korona_Kielce. Ręki nie było, interwencja na linii. Parada sezonu? #PODKOR pic.twitter.com/se6e7DvG4j
— Konrad Mazur (@KonradMazur89) 4 marca 2016