Towarzyski mecz Brazylii z USA mógłby być szybko zapomniany – ot, zwykłe spotkanie dwóch drużyn, chcących przetestować nowe warianty gry. I tak by pewnie było, gdyby nie pewien szczegół: to właśnie wtedy, w 1992 roku, pierwszy raz w reprezentacji wystąpił jeden z najlepszych lewych obrońców w historii, Roberto Carlos.
Carlos Alberto Parreira potrzebował świeżej krwi w kadrze, drużyna wymagała nowego rozdania po słabiutkim Mundialu z 1990 roku, kiedy odpadła już w 1/8 finału. Ale postawienie na 18-letniego defensora wymagało sporej odwagi – Carlos grał dla przeciętnego União São João, ledwie w drugiej lidze swojego kraju. Szkoleniowiec jednak się nie pomylił, młodzian zagrał przyzwoicie i pomógł zespołowi w utrzymaniu czystego konta, a Brazylia sięgnęła po łatwe 3:0. Piłkarz natomiast postawił pierwszy krok w definiowaniu pozycji bocznego obrońcy od nowa.
Co prawda na mistrzostwa w 1994 roku jeszcze się nie załapał, ale na kolejne dwa Mundiale jechał już jako postać wybitna. Zdobył srebrny i złoty medal, obie imprezy kończył w najlepszej jedenastce turnieju. Swoją grą zachwycał, trudno było nie doceniać ofensywnego stylu, który proponował, tego jak potrafił podłączyć się do ataku i pomóc drużynie w zdobywaniu bramek. Bo gdy myślisz Roberto Carlos, pierwszym skojarzeniem jest jego strzał – potężne uderzenie, często z nieprzewidywalną rotacją, piekielnie trudne do obrony dla bramkarza. Gol przeciwko Francji wszyscy widzieli pewnie po 100 razy. Ale trudno się dziwić, bo można go oglądać do znudzenia, a gdy żona przychodzi odciągać od monitora, sama siada i patrzy z zachwytem.
Dla Brazylii Carlos zagrał 125 meczów – ostatni raz w żółtej koszulce wystąpił w 2006 roku na niemieckich mistrzostwach świata, gdy Canarinhos odpadli po boju z Francją. Licznik zatrzymał się więc na dość nieprzyjemnym wspomnieniu i choć obrońca doczekał się godnego następcy, Marcelo, to chyba nikt nigdy nie osiągnie jego klasy.