“Nie można powiedzieć chyba, że wszystko spieprzyłem. Przecież przez dwa lata zagraliśmy dużo dobrych meczów towarzyskich, kibice nie marudzili” – Franek Smuda przemówił dla WP i znowu wyszło na jaw, że to największy pechowiec na świecie. Do sukcesu na Euro brakło mu tylko jednego, maleńkiego szczegółu: by sparing z Wybrzeżem Kości Słoniowej liczył się w tabeli naszej grupy. Było doprawdy o włos.
Nie mamy słów na poziom abstrakcji, jaki reprezentuje Smuda. To jest linia obrony bardziej surrealistyczna niż Pilarz-5-2 swego czasu w Cracovii. Mówić o dobrych meczach towarzyskich, kiedy celem było wyjście z grupy na Euro, z najłatwiejszej grupy Euro w historii, w dodatku podczas Euro u siebie… To trochę tak, jakbyś komuś kazał posprzątać garaż, przychodzisz po pięciu godzinach, tam burdel równie wielki, a gość tłumaczy: nie posprzątałem, ale za to otworzyłem sobie piwo.
“Nie było kim grać”, pada kolejny argument. Franuś, miałeś trio z Dortmundu, miałeś kadrę, której zazdrościliby ci wszyscy selekcjonerzy jadący w tym wieku z Polską na ważne turnieje. Miałeś grupę, której zazdrościliby ci w równie wielkim stopniu, miałeś czas i spokój, żadnej szarpaniny w eliminacjach, miałeś wreszcie swój stadion, kapitał, którego biało-czerwoni nie będą mieli przez najbliższe sto lat. I co? I winni wszyscy wokół: pech, brak zawodników, plamy na słońcu.
“Blamażu nie było, nie dostaliśmy 0:5 w meczu otwarcia, a później nie czołgaliśmy się do końca fazy grupowej tylko walczyliśmy” – nie no, brak porażki 0:5 z Grecją to wielki sukces polskiego futbolu, z miejsca dający nominację do miana trenera nowego tysiąclecia. “Ech, gdyby Robert był wtedy Robertem takim, jak jest teraz, to po 20 minutach prowadziliśmy 2:0 z Czechami i byłoby pozamiatane” – a gdyby grał u nas Romario w formie z Barcelony to w ogóle byłoby ekstra, szczególnie jakby wymieniał podania z Zidane, a po skrzydle pomykał Maradona. Tylko po co takie jałowe kłapanie?
Franuś, co my byśmy bez ciebie zrobili. Gdybyś zechciał udzielać wywiadu raz w tygodniu znacznie ułatwiłbyś nam robotę. A tak serio: uderzyć się w pierś tylko brzmi tak groźnie. To naprawdę nie jest od razu zamach na własne życie.
Fot. FotoPyK