Reklama

Anglia, Mikronezja, Mongolia. Trener obieżyświat pokazuje, że chcieć to móc

redakcja

Autor:redakcja

03 lutego 2016, 17:43 • 15 min czytania 0 komentarzy

Miał dwadzieścia pięć lat, byle jaką pracę, kopał się półamatorsko po czole w niższej lidze angielskiej. Wkrótce był już na Pacyfiku, prowadząc Mikronezję do historycznego triumfu, zmagając się z boiskiem pełnym żab, uzależnieniem piłkarzy od lokalnego drinku sakau i wielogodzinnymi deszczami. Paul Watson, dzisiaj trenujący w Mongolii, w wywiadzie z Weszło opowiada, że nie ma celów zbyt szalonych, wszystko zaczyna się od zasady “chcieć to móc”. Zapraszamy.

Anglia, Mikronezja, Mongolia. Trener obieżyświat pokazuje, że chcieć to móc

***

Mieliście po 25 lat, układaliście sobie życie w Anglii, a tu nagle kierunek: Mikronezja. Wyjaśnij nie tylko jak w ogóle do tego doszło, ale jak wpadliście na taki pomysł.

Graliśmy z Mattem na półamatorskim poziomie (Matt Conrad, przyjaciel Paula, początkowo też poleciał na Pohnpei – przyp. red.) zdając sobie sprawę, że nie mamy szans zostać zawodowcami. I wtedy zaczęliśmy się luźno zastanawiać: a co gdybyśmy trafili do kraju, gdzie nie ma tysięcy piłkarzy, tylko który dopiero piłkarsko raczkuje?

Od takiej idei ułożonej przy piwie, a jej realizacji, daleka droga.

Reklama

Zaczęliśmy w sieci przeglądać ranking FIFA, ale ku naszemu rozczarowaniu nawet najsłabsi mieli – w porównaniu do nas – całkiem niezłych graczy. Wkrótce odkryliśmy alternatywną listę, gdzie znajdowały się reprezentacje nieuznawane przez FIFA, a tam na samym dnie znajdowało się Pohnpei z archipelagu Mikronezji.

W jednym z wywiadów z tobą czytałem, że szło to mniej więcej tak: Guam był ostatni w rankingu FIFA, ale zbił 15:0 wyspę Yap, ale nawet Yap pokonało jeden zespół, właśnie Pohnpei po karnych.

To wersja, którą rozpowszechniło FIFA.com, ale która nie jest prawdziwa – mogliśmy powiedzieć coś podobnego, ale nie dokładnie tak. Mieliśmy nawet problemy z federacją Guamu, która zarzuciła nam, że ją oczerniamy, przedstawiamy kłamliwie i w negatywnym świetle – napisali nam maila, że jeśli to powtórzymy, zaczną działać przeciwko nam. Guam traktuje futbol bardzo poważnie, polecieli na Arubę zagrać sparing tylko po to, by pokonać znajdującego się nad nimi w rankingu FIFA rywala.

Mają pomoc FIFA, której nie ma Mikronezja.

Tak, piętnaście lat temu Guam był w tym samym miejscu piłkarsko gdzie Mikronezja. Wszystko co osiągnął Guam, Mikronezja też może osiągnąć.

Screen-Shot-07-05-15-at-05.57-PM

Reklama

Wróćmy do waszej historii. Znajdujecie Pohnpei w sieci i co dalej.

Wysłaliśmy im maila, nie sugerując od razu, że chcielibyśmy dla nich grać, bo uznaliśmy, że byłoby to postrzegane jako wręcz obraźliwe. Sugerowaliśmy jednak, że interesuje nas futbol na Pohnpei i chcemy więcej się o nim dowiedzieć. Z ręką na sercu powiem ci jednak: nie spodziewaliśmy się, że kiedykolwiek nam odpiszą. To była akcja z pogranicza żartu, tak dla zabicia czasu. Ale szybko otrzymaliśmy maila zwrotnego, w dodatku z propozycją spotkania się w Londynie. Myśleliśmy, że to dowcip, a tydzień później siedzieliśmy na kawie z Charlesem Musoną, byłym selekcjonerem Mikronezji.

Nagle wszystko zaczynało wyglądać poważnie.

Nie jest tak, że Charles został wysłany – po prostu przeprowadzał się właśnie do Londynu, mieliśmy więc dużo szczęścia. Położyliśmy karty na stół, że chcemy dla nich grać, ale okazało się, że musielibyśmy spełnić nierealne do spełnienia warunki: zrzec się brytyjskiego obywatelstwa, nauczyć się języka, poślubić kobietę z Pohnpei. Ten pomysł więc umarł bardzo szybko, ale pojawił się nowy: Charles przekonał nas, że jeśli chcemy trenować drużynę, pomóc podnieść poziom piłki na wyspie, to byłoby to świetne i on nam pomoże. Powiem ci, że zaczęło wyglądać to donośniej: teraz nie chodziło już o dwóch gości, którzy chcą gdzieś grać w piłkę, tylko o misję podniesienia poziomu piłki nożnej w pewnym kraju. Dostaliśmy zaufanie, mieliśmy dowodzić. Wierzono, że możemy zrobić różnicę – coś, czego nigdy nie odczuliśmy w Anglii.

Wciąż, dostać się na Mikronezję to niełatwa sprawa.

Nie było tak, że dostaliśmy jakieś fundusze – nie, pieniądze zbieraliśmy sami półtora roku. W momencie wylotu porzucaliśmy pracę, ja w Anglii zostawiałem dziewczynę… To była trudna decyzja. Nie wiedzieliśmy przecież co zastaniemy.

Jak decyzję przyjęli bliscy?

Zaskakująco wiele osób mnie popierało. Pewnie dlatego, że nie wiedziałem jeszcze wtedy co chciałbym robić w życiu, nie znalazłem swojego miejsca. W pewien dziwny sposób ta podróż miała sens, również dlatego, że zawsze interesowały mnie egzotyczne odcienie piłki nożnej. Wierz lub nie, ale nawet jak z bratem graliśmy w piłkę na podwórku, to udawaliśmy nie mecz Man Utd – Liverpool, ale na przykład Oman – Jemen. Oczywiście obawy były i każdy z moich bliskich miał inne, ja sam bałem się, że pojadę, a nikt nie będzie zainteresowany trenowaniem ze mną. Albo że pojadę, a tam już jest profesjonalny trener – nie miałem żadnego doświadczenia trenerskiego w momencie wyjazdu, więc z miejsca miałbym problemy.

IMG_0808

Czego się spodziewaliście po Mikronezji?

Wiedzieliśmy, że to jedno z najwilgotniejszych miejsc na świecie. Ale wiedza teoretyczna a praktyczna w tym przypadku to zupełnie inne światy. Europejczyk nie jest w stanie przygotować się na taki klimat.

Coś w tym jest. Gdy mówisz, że to jedno z najwilgotniejszych miejsc na świecie, to kompletnie nie mam pojęcia co to właściwie ma oznaczać.

To było szaleństwo. Lało godzinami, a był to deszcz tak rzęsisty, jakiego nigdy nie doświadczyłem w Anglii. Potem nagle przestawało i było słonecznie, bardzo gorąco – no dobra, bardzo gorąco to tam jest zawsze, nawet w trakcie deszczu. Klimat jest agresywny, trudny, ciężko w takich warunkach uprawiać sport. Na naszym boisku była przerzedzona trawa, w niczym nie przypominająca piłkarskiej murawy, mieliśmy przegniłe siatki. Zawsze stała woda i nie mogłeś poczekać, aż wyschnie, bo zaraz znowu padało. Trenowaliśmy w deszczu, bo jakby czekać tylko na dobrą pogodę, to nie trenowalibyśmy zbyt regularnie – zdarzały się sesje, kiedy graliśmy, choć ledwo było widać co się dzieje. Na wyspie nie ma żadnej hali, więc tego problemu nie dało się rozwiązać, klimatu przecież nie zmienimy, trzeba było się zaadaptować. Szybko porzuciliśmy więc plan gry ala tiki taka Barcelony, przestawiliśmy się na brytyjską piłkę lat osiemdziesiątych (śmiech).

SSL20099

SSL20198

Czym zaskoczyła was sama wyspa, jaki to kraj?

Wyspy są dość zróżnicowane, Yap przykładowo jest bardzo tradycyjne, tu ciągle na lotnisku witają cię kobiety topless, taki mają strój ludowy. Pohnpei jest zamerykanizowane, tutaj znajduje się większość instytucji rządowych. Jest to miejsce, gdzie piękno spotyka się z brzydotą – rajska wyspa z piękną naturą, ale też śmieci leżące na ulicach, rdzewiejące przez deszcz budynki, wszystko podniszczone. Do tego powolny, usypiający styl życia: ludzie jeżdżący piętnaście kilometrów na godzinę, spóźnialstwo jako niemal element kulturowy, wszędzie biegające dzikie psy… Dziwne miejsce. Piękne, ale dla Europejczyka bardzo dziwne.

Mikronezja ma też ogromny problem z otyłością, podobno 90% ludności zmaga się z tą tą przypadłością.

Myślę, że to statystyki zawyżone, ale 60-70% byłoby już bliskie prawdy. To wina diety, bo ludzie najchętniej jedzą amerykański “junk food”, żują betel, roślinę o właściwościach psychoaktywnych, która wprowadza w jakby senny nastrój…

Taki lokalny narkotyk?

Betel jest dość popularny w południowo-wschodniej Azji, bardziej lokalny wymiar ma sakau, tamtejszy napój, którego używają zamiast alkoholu. Też odniosłem wrażenie, że zamiast pobudzać raczej usypia, taki ma efekt. Ma konsystencję błota, nie lubiłem tego pić, ale musiałem całkiem dużo: pije się to zawsze na urodzinach, weselach, pogrzebach, przy wszystkich okazjach, a jak się nie napijesz, to ludzie poczują się obrażeni.

IMG_1067

SSL20123

I na tak osobliwej wyspie lądujesz i próbujesz wskrzesić piłkę nożną. Pierwsze zderzenie?

Za pierwszym razem przylecieliśmy na trzy tygodnie, trochę na rozeznanie, w dodatku w asyście Charlesa, który pomagał nam ze wszystkim się zaznajomić. Był bardzo pomocny, ale w Londynie tak nas przekonywał, że Mikronezja kocha piłkę i jest tu tak wielu fanów futbolu, że przed pierwszym treningiem bałem się jak poradzę sobie z setką piłkarzy. Tymczasem przychodzimy na boisko, a tam jedna osoba.

I co, robiliście trening z jedną osobą?

Tak. Zaczęliśmy coś tam kopać. Powoli, niespiesznie, zebrało się ostatecznie dwunastu i zagraliśmy mecz sześciu na sześciu.

Wrażenia po tym symbolicznym, pierwszym treningu?

Powiem ci szczerze: było dość strasznie. Zostawiliśmy całe życie za sobą. Oszczędzaliśmy osiemnaście miesięcy, lecieliśmy pół świata. Poświęciliśmy naprawdę wiele i jeśli wszystko po to, by dwunastu gości na naszych oczach zagrało sobie mecz, to po prostu nie było warto.

Pojawiło się wiele obaw i wątpliwości.

Przez pierwszych kilka dni na pewno. Grupa wkrótce zwiększyła się do około 25 osób, ale to ciągle nie było dość by uważać, że nasz projekt ma sens. Pierwszym przełomem było spotkanie z szefem mikronezyjskiego komitetu olimpijskiego, Jimem Tobinem, które zorganizował Charles.

To najważniejszy sportowy urząd na wyspie. Mikronezja nie jest członkiem FIFA, nie jest nawet członkiem związku Oceanii, ale wysyła reprezentację na Igrzyska Olimpijskie.

Tak, mają głównie zapaśników, pływaków, a także ciężarowców. Jim zaskoczył nas tym, jak bardzo zapalił się do naszego pomysłu. Powiedział, że przez wpływy Amerykanów promowano tutaj ze sportów zespołowych tylko… koszykówkę i siatkówkę, co jest absurdem biorąc pod uwagę, że średnia wzrostu w Mikronezji wynosi około 170 cm. W futbolu wzrost nie odgrywa takiego znaczenia, więc uważał, że to świetny sport dla wyspiarzy. Zapewnił, że wesprze nas jak tylko będzie mógł. Drugim przełomem był mail od Dilshana, piłkarza, który nie zjawił się na treningach, bo nie wiedział, że się odbywają, a który sam trenował chłopaków na wyspie, a kiedyś grał nawet na Filipinach. Powiedział, że musimy wrócić, bo jest wielu dobrych zawodników, których nie testowaliśmy.

bestteamshot

IMG_2060

Wrócić, bo po trzech tygodniach byliście z powrotem w Londynie. Były myśli, żeby nie wracać na Pacyfik?

U mnie nie, byłem zdecydowany. Matt jednak dostał się do filmówki, a kariera filmowca była jego marzeniem, więc został. Dla mnie to był cios – co innego lecieć na koniec świata z kimś, z kim obmyślałeś wszystko i kto jest twoim najlepszym kumplem, a co innego jechać tam samemu.

Jaki miałeś plan, by podnieść Mikronezję z kolan?

Uznaliśmy, że trzeba znaleźć sponsorów. Nasza historia znalazła zainteresowanie mediów, nagle trafiliśmy do prasy, do TV – wszyscy żyli opowieścią o najgorszych piłkarzach na świecie, działało jako dobra ciekawostka. Myślałem, że to będzie autostrada do pieniędzy, których futbol na Pohnpei potrzebował, ale nic takiego się nie stało, więc koniec końców wyglądałem na gościa, który wykorzystuje tych piłkarzy dla własnej sławy, naśmiewa się z nich, zamiast pomagać.

Zaciągnąłeś swego rodzaju dług.

Tak. Gdy wróciłem na wyspę, było niezręcznie, straciłem zaufanie. Na szczęście był Dilshan, który stał się kluczem w kwestii porozumienia z wyspiarzami, znał środowisko. Wkrótce postawiliśmy na rozgrywki ligowe, coś, czego nigdy tam nie było. Chodziliśmy po różnych grupach społecznych, na przykład do szkół, kościołów, i pytaliśmy: hej, stworzylibyście zespół i grali w lidze? Odzew był pozytywny i powstała Pohnpei Premier League, liga piłkarska, w której więcej niż połowa grających nie znała nawet zasad. Wprowadzaliśmy je stopniowo.

Pewnie spalone na końcu.

Tak, wszystko krok po kroku, ale robiliśmy warsztaty z sędziowania, wkrótce piłkarze sami pilnowali siebie nawzajem, wszystko zaczęło się zazębiać. Finał Pohnpei Premier League graliśmy na naszym zalanym boisku…

Pełnym żab. Czytałem, że to istna wylęgarnia.

Tak jest, żaby na naszym boisku to standard, tak jak linie robione zwykłą farbą, zmywaną przez deszcz. Finał graliśmy przy światłach samochodów, bo te nad boiskiem padły zupełnie, ale wszyscy się zmobilizowali, rozstawili auta wokół i udało się. Były więc spartańskie warunki, ale i dużo dobrej woli mieszkańców.

DSC_0416

SSL20251

Pierwszy wielki sukces stał się faktem.

Ludzie dobrze się bawili, liga się kręciła, ale mało kto chciał przychodzić na treningi. Zebrała się jednak grupa najbardziej utalentowanych, mających najwięcej pasji – były podstawy, by stworzyć reprezentację. Uznałem, że trzeba zrobić kolejny krok. Wyzwaliśmy Guam na pojedynek. Guam, który poprzednio ograł nas 16:0, który miał coroczne dotacje z FIFA i brał udział w kwalifikacjach mundialu. Federacja Guam zareagowała pozytywnie, zaprosiła nas do siebie. Ludzie byli podekscytowani, ale też… przerażeni.

Problemem podstawowym były pieniądze. Żeby zagrać choćby sparing i tak trzeba było zebrać kilkanaście tysięcy dolarów by przetransportować całą drużynę.

Próbowaliśmy wszystkiego. Znowu waliliśmy w medialny bęben. Prosiliśmy o pomoc kluby z Anglii, federację angielską. Zrobiłem zbiórkę w Londynie, która uzbierała jakieś śmieszne 800 funtów. Nawet myliśmy całą drużyną auta na Pohnpei, ale wiesz, to budowało team spirit, scalało zespół, ale nie było szans, żeby tak zarobić całą kwotę. Zacząłem tracić nadzieję, ale stał się cud: prywatne brytyjskie linie lotnicze specjalizujące się w przewożeniu w mało dostępne miejsca, uznały, że sponsorowanie nas to akurat dla nich dobra reklama. Mój strach, że nie uda się zagrać meczu, ewoluował w strach, że zostaniemy zmiażdżeni.

Nie miałeś pojęcia na co was stać.

Graliśmy tylko między sobą, wiedziałem, że robimy postępy, ale co naprawdę reprezentujemy w porównaniu do drużyn na Guam? Jeśli zostalibyśmy rozbici, cały trud poszedłby na marne. Piłkarze załamaliby się, wszystko poszłoby w drzazgi. Tak było dawniej, gdy futbol na Pohnpei miał swoje zrywy – dotkliwa klęska w turnieju zabijała rozwój.

I jak ostatecznie wam poszło?

Pierwszy mecz graliśmy z drugoligowcem ligi guamskiej i przegraliśmy 2:3. Piłkarze byli zdruzgotani, bo powinniśmy wygrać, byliśmy lepsi, a tymczasem tradycyjnie przegraliśmy, ja jednak… ja jednak poczułem ulgę. Nie dostaliśmy 15:0, nie było przepaści, tylko ten sam poziom. W drugim meczu wygraliśmy 7:1, również z drugoligowcem z Guam, ale nie miało to dla nikogo znaczenia. Kibice z Pohnpei zrobili pitch invasion, piłkarze biegali z flagą po murawie, pojawiły się łzy szczęścia… było wspaniale, po prostu wspaniale. Choć później znowu gdzieś ktoś w prasie przeinaczył moje słowa i federacja Guam groziła mi sądem, że niby opowiadam iż ograliśmy ich kadrę narodową 7:1 (śmiech).

team and coaches airport

handshake

Ewidentnie jesteś tam persona non grata.

To był mecz sparingowy, który nikogo na świecie nie obchodził, o zerową stawkę. Ale dla nas było to jak zwycięstwo w finale mundialu. Czyste piękno piłki. Na Pohnpei zawsze wszystkim wmawiano, że nigdy nic nie wygrają, że do niczego się nie nadają, więc dla nich wygrać i to jeszcze tak wysoko… nie tylko wygrali mecz, ale zaczęli inaczej postrzegać świat i siebie. To był moment koronujący.

Dlaczego to był moment koronujący, a nie doszło do czegoś większego?

Taki był plan, kładziemy fundamenty, tworzymy program i wystarczy. Nie było już potrzeby, żeby tam zostawać. Liga działała, Dilshan został głównym trenerem, poszła aplikacja o członkostwo w azjatyckiej federacji, a nasi wychowankowie trenowali dzieciaki. Czułem, że wszystko idzie dobrą drogą i ja też mogę iść własną. Nie sądziłem tylko, że tak ciężko będzie o członkostwo FIFA.

FIFA lubi opowiadać jak dzięki swoim dotacjom w krajach mniej rozwiniętych zmienia nie tylko poziom futbolu, ale i życia tamże. Tymczasem tutaj, w kraju w którym tak wiele osób zmaga się z otyłością, dofinasowanie mogłoby zrobić ogromną różnicę, a jednak aplikacja była ignorowana.

No cóż, już nie chcę za dużo mówić na ten moment, bo wszystko wskazuje na to, że w tym roku Mikronezja dołączy do azjatyckiej federacji, a z FIFA będzie miała dofinansowanie rzędu stu tysięcy dolarów rocznie. To wielka sprawa, z własnej kieszeni za ułamek tej kwoty udało się zrobić różnicę, dlatego nie chcę już się wypowiadać o tym, by nikogo nie urazić i czegoś nie popsuć.

IMG_2014

Zbliżenie do FIFA jest chyba pokłosiem zeszłorocznego występu w South Pacific Games. Mikronezja przegrała 0:30, 0:38, 0:46, ale w szalony sposób, to był sukces, dzięki któremu piłka nożna może tu ruszyć z kopyta.

Musisz zrozumieć kilka rzeczy: po pierwsze, postawiono ich w bardzo trudnej sytuacji. Gdyby nie wzięli udziału w turnieju, FIFA nie brałaby ich poważnie, powiedziano by, że nie zasługują na dofinansowanie. Mierzyli się natomiast z krajami, które od wielu lat dostają rok w rok pieniądze, gdzie zdarzają się zawodowcy, a trenerzy pracują na cały etat, nie jako wolontariusze. Pojechała też kadra, która nie była nawet najlepsza w Mikronezji, bo uznano, że lepiej wysłać młodych aby zbierali doświadczenie. Z drużyny, którą ja prowadziłem, pojechał tylko kapitan, Roger Nakasone. Chłopaki ciężko przeżyli te porażki, to było dla nich bardzo bolesne – postrzegali to tak, jakby śmiał się z nich cały świat. Dlatego ja uważam, że pokazali wielką odwagę jadąc na turniej, choć wiedzieli, że gotują się na lanie i kompromitację. Wszystko po to, by reprezentować Mikronezję i zbliżyć ją do FIFA.

Ty wyjechałeś zaczynać kolejny interesujący projekt, tym razem w Mongolii.

Tak, dotarł do mnie Enkhjin Batsumber, który planował założenie klubu w Mongolii i zaprosił mnie bym mu w tym pomógł. Tutejsza piłka była przeżarta przez korupcję, bardzo zacofana, Enkhjin chciał stworzyć flagową instytucję, która pociągnęłaby wszystko ku lepszemu. Zaczęliśmy z pompą, bo castingi do drużyny były telewizyjnym reality show.

Paul with a shirt displaying the logo of his team sponsor

Jak to sprawdzało się w praktyce?

To było szaleństwo. Transmisje treningów, wykluczanie zawodników, kolejne rundy, eliminacje… Nie podobało mi się, ale przyciągało sponsorów i zainteresowanie ludzi. A to drugie jest najpoważniejszym problemem: futbol w Mongolii jest bardzo popularny, ale właściwie tylko Premier League. Zdziwiłbyś się jak liczni są tu fani Man Utd, Liverpoolu, Chelsea. My chcieliśmy odwrócić trend, zainteresować lokalną piłką. Pokazać, że ludzie stąd też mogą osiągnąć sukces i dobrze grać. Przecież to niezdrowe by wszyscy tylko oglądali Liverpool, który nawet nie wie, że istniejesz – to efekt globalizacji wielkiego piłkarskiego biznesu, ale jeśli idziesz oglądać lokalnych piłkarzy, pomagasz im, swoim, inwestujesz w lokalną społeczność. Dlatego chcemy nie tylko dobrze grać, ale zmienić mentalność.

Głośno zrobiło się o oszukanym piłkarzu z twojej drużyny, Ochiroo.

Ochiroo trenował z nami od samego początku. Jest tak pracowity i pełen pasji, że zanim powstał Bayangol grał przed szkołą o szóstej rano przy -20, by znaleźć czas na samodzielne treningi. Na Facebooku napisał do niego agent podający się za człowieka z Los Angeles Galaxy i zapewniający, że może załatwić mu kontrakt, jeśli tylko Ochiroo wpłaci 6000 dolarów. Europejczyk od razu wyczułby, że coś tu śmierdzi, ale tu jest inna kultura. Na pieniądze zrzuciła się cała rodzina, zapożyczano się u znajomych, dalekich krewnych – 6000 dolarów to równowartość półtorarocznej średniej pensji. Oczywiście “agent” okazał się oszustem, Ochiroo był zdruzgotany, a jego rodzina mogła stracić dach nad głową. Po nagłośnieniu sprawy w mediach przeprowadziliśmy zbiórkę i udało się ich uratować. Trzeba pamiętać jednak, że ci ludzie gdzieś tam ciągle są, szukając naiwnych, wykorzystujących ich marzenia.

Na koniec pytanie, które chciałem ci zadać od roku, kiedy pierwszy raz pisaliśmy.

Strzelaj.

Jak poradziliście sobie z żabami na boisku?

(Śmiech). Nie poradziliśmy sobie. Były tam gdy graliśmy. Nauczyliśmy się je wykorzystywać w celach szkoleniowych (śmiech).

No tak, na swój sposób przewaga – poradzisz sobie na boisku pełnym żab, poradzisz sobie wszędzie.

Tak jest. Czasami padały nawet “frog goals”, czyli gdy piłka odbijała się od żaby i wpadała do siatki.

Rozmawiał Leszek Milewski

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...