4 stycznia. Dzień, w którym w Anglii dzieją się rzeczy… co najmniej dziwne, niemożliwe, momentami wręcz nadprzyrodzone. Dziś Premier League niestety odpoczywa, ale jeśli za rok, dwa bądź trzy w ten dzień będzie grana kolejka na wyspach – koniecznie musicie obejrzeć wszystkie mecze, od deski do deski. 4 stycznia nie obiecuje. 4 stycznia gwarantuje, że stanie się coś, co wykracza poza smutną codzienność.
***
FA Cup. Dla wielu angielskich zawodników niższego szczebla to jedyna okazja by poszczycić się wśród znajomych, że obok poważnego piłkarza to oni jednak stali. Zawsze z sympatią patrzymy, kiedy wielkie wyspiarskie firmy jadą na małe stadioniki i grają ze zgrają wygłodniałych wilków, którym umiejętności może i brakuje, ale charakteru – nigdy. Tak miało być i w 1992 roku, kiedy do Wrexham przyjechał Arsenal. Na papierze to nie była nawet walka Dawida z Goliatem, to był pojedynek Goliata z… mrówką.
No bo sami zobaczcie: jedni to świeżo upieczeni mistrzowie kraju, drudzy to ekipa totalnych ogórków, których od degradacji z Fourth Division (!) uratowało tylko bankructwo i późniejsze wycofanie się z rozgrywek drużyny Aldershot. Pewnie w każdym normalnym sporcie taka różnica klas byłaby pojedynkiem – cytując klasyka – gołej dupy z batem, ale przecież piszemy o futbolu. Najbardziej zaskakującej dyscyplinie świata.
Zaczęło się zgodnie z przewidywaniami – gol Alana Smitha jeszcze przed zejściem do szatni, później dominacja Arsenalu, wszystko zgodnie z typowym dla tego typu meczów scenariuszem – bez większego przemęczania się, spokojnie, byle do następnej rundy. I wszyscy na ławce „Kanonierów” rzeczywiście zachowywali spokój, aż do 82. minuty. Pierwszy gong – bramka bezpośrednio z rzutu wolnego 37-letniego Mickeya Thomasa. Chwilę później – laga do przodu, zamieszanie, piłka jakiś cudem, chyba tylko siłą woli, ląduje w siatce. Banda łamag, która dostaje od wszystkich oklep w czwartej lidze, odprawia z kwitkiem mistrza kraju. Niesamowita historia.
W następnej rundzie – niestety – już tak kolorowo nie było, West Ham nie dał się ogolić. Tak czy owak – piłkarze Wrexham mają do dziś co wspominać na rodzinnych spotkaniach.
***
Trzynaście lat później duet Borski-Cabaj podbił Premier League miała miejsce sytuacja, po której światowa dyskusja o potrzebie korzystania przy ocenie spornych sytuacji z zapisów wideo, ewentualnie z jakiejś innej technologii, osiągnęła rozmiary brzucha „Murasia”. Wróble ćwierkają, że sędziowie z tamtego spotkania (Mark Clattenburg i Ray Lewis) otrzymali bony na dożywotni pobyt w domu opieki dla niewidomych. Nie zauważyć tak ewidentnej bramki – trzeba przyznać, że to duża sztuka.
Mowa o golu z meczu Tottenhamu i Manchesteru, który Pedro Mendesowi należał się jak psu buda. Najpierw Roy Carroll wypuścił piłkę jak ostatnia fajtłapa, później sędzia nie zauważył, że piłka przekroczyła linię o dobry metr. Zresztą, zobaczcie sami:
Czy ewidentny błąd arbitrów wypaczył wynik meczu? Niestety tak. Była 89. minuta i bezbramkowy remis, Tottenham nie dał rady wepchnąć piłki do siatki jeszcze raz. Niesmak pozostał, i to ogromny.
***
Równo siedem lat później gola w Premier League strzelił… Tim Howard. Tak, ten Tim Howard z tych Howardów. Bramka z własnego pola karnego, równo z 82 metrów. Jak wyliczyli statystycy – był to najdłużej trwający strzał, po którym wpadła bramka w historii PL. Pod wrażeniem mogła być nawet lokalna sekcja futbolu amerykańskiego.
Sytuacja z szalejącym golkiperem była świetną okazją do – a jakże – szyderki z napastników Premier League, którzy dorobku strzeleckiego Howarda mogli tylko pozazdrościć. A że było wówczas w Anglii dwóch takich ananasów, Fernando Torres i Andy Caroll, pisaliśmy o nich tak:
Statystyki są bezwzględne. W ostatnich 11-stu meczach Premier League, Amerykanin spędził na boisku 990 minut. Dla porównania – „El Nino” i Carroll kolejno 550 i 560. W tym czasie oddali 17-ście i 15-ście strzałów na bramkę, ale tylko 5 z nich – w obu przypadkach – wymagało interwencji bramkarza. Skuteczność? Oczywiście 0%, ponieważ żaden z nich nie znalazł w tym czasie drogi do siatki przeciwnika. Howard oddał tylko jeden strzał. Ale nie dość, że było uderzenie celne, to w dodatku zmyliło bramkarza Boltonu, Adama Bogdana. Skuteczność Amerykanina wynosi 100%.
***
Tego samego dnia w Indiach na paczkach fajek znalazł się wizerunek… Johna Terry’ego. W jaki sposób twarz obrońcy miała zniechęcić do palenia? No… do tej pory nie mamy pojęcia, ale nie radzimy wam specjalnie się w to zagłębiać, bo spędzicie nad tym dylematem dwa tygodnie a i tak dalej będziecie w kropce.
Tak czy inaczej – cała sprawa to niezła komedia. Terry o swoim udziale w kampanii antynikotynowej dowiedział się z internetu i pozwał producenta fajek do sądu. Ten wytłumaczył w dość komiczny sposób: – Mężczyzna na zdjęciu to nie John Terry!
Ta, jasne, a my wyglądamy jak Gang Olsena.
JB