Dyskusje na temat tego, kto najlepiej kopał piłkę w całej historii tego sportu, nigdy się nie skończą. Futbol w dalszym ciągu będzie się zmieniał, tak jak zmienił się na przestrzeni kilku ostatnich dekad, kolejne rekordy będą bite, zapewne już za kilkanaście lat będziemy w miejscu, które dziś wydaje się tylko abstrakcyjnym punktem położonym daleko poza granicami. Na scenie pojawią się nowi bohaterowie, a my dalej będziemy się spierać na temat wyższości Messiego nad Maradoną, pewnie nawet jeśli ten pierwszy w końcu podniesie do góry trofeum za zwycięstwo w mundialu. Zawsze znajdzie się przecież ktoś, kto swoją wypowiedź zacznie od mocnego „ale” i odbije piłeczkę. A przeciwnik nie pozwoli, by zbyt długo została po jego stronie.
I tak w kółko. Jezu, jak my uwielbiamy te spory. Kto nigdy nie przegadał w ten sposób długich godzin, ten najpewniej trafił na tę stronę przez przypadek. Ogromne pole do tego, by pięknie się wyróżnić. Jakkolwiek banalnie to zabrzmi – futbol to dialog. I właśnie chcielibyśmy was do niego zaprosić. Nacieszcie się spotkaniami z rodziną, napełnicie żołądki świątecznymi smakołykami, a później – szable w postaci argumentów w dłoń i do ataku.
Przygotowaliśmy gigantyczny ranking. Stu najlepszych piłkarzy ostatniego ćwierćwiecza. Prześledziliśmy wszystko, co wydarzyło się w futbolu począwszy od wczesnych lat 90., a skończywszy na dziś – podróż pełna sentymentów, polecamy! – przemieliliśmy to na tysiąc różnych sposobów i wybraliśmy największych kozaków. Wielu też skreśliliśmy, znanych i lubianych twarzy było pewnie trzy razy więcej niż miejsc. Dlaczego zajęliśmy tym okresem? Dwa powody, o jednym już napomknęliśmy. Piłka zmieniła się do tego stopnia, że porównywanie dawnych wirtuozów z dzisiejszymi gladiatorami to już zabawa trudna i ryzykowna. Zostawmy to tęższym głowom, niech oni się męczą. Po drugie – trochę was znamy. Wiemy, kto najczęściej do nas zagląda, więc zajęliśmy się gośćmi, na których część z was – tak jak i my – się wychowała, a zdecydowana większość widziała na własne oczy, jak grają. Mieliście ich plakaty nad łóżkiem, na pierwszych waszych koszulkach były nadrukowane ich nazwiska.
Na pewno nie będziecie się z tym zestawieniem w pełni zgadzać. Sami poróżniliśmy się przy jego tworzeniu niejednokrotnie, więc jesteśmy o tym przekonani. Przykład pierwszy z brzegu, Enzo Francescoli. Gość ma pełen kościół wyznawców, na jego czego stanął sam Zinedine Zidane, nawet nazywając syna na jego część, ale wszyscy fani jego talentu będą zawiedzeni. Bez dwóch zdań – był to wirtuoz, ale nas jego dokonania w zestawieniu z innymi nie przekonały. Rzutem na taśmę wylądował poza setką. Być może to właśnie jego uznacie największym nieobecnym. Ale niekoniecznie, nie zdziwimy się, gdy wyciągnięcie nam kogoś innego.
Jednak więcej spoilerów nie będzie. Nie ma na to czasu, mamy furę materiału do przerobienia. Cztery części, kolejne karty odsłaniać będziemy dzień po dniu. A kto wie, być może pokusimy się też o jakąś erratę. Pamiętacie tylko, że braliśmy po uwagę dokonania z lat 90., bez wcześniejszych. To co, gotowi?
Startujemy.
Gdy w styczniu tego roku powiedział, że ma dość, czuliśmy się, jakby kończył się pewien rozdział. Ostatnia prawdziwa dziesiątka, takie egzemplarze już dawno nie schodzą z produkcyjnych taśm. Ktoś kiedyś powiedział o nim, że jest triumfem poezji nad prozą. Claudio Borghi dorzucił w swoim stylu: – „Nie można porównać go do innego piłkarza, jest jak laska w trzema cyckami”. W gablocie Riquelme ma prawo pohulać sobie wiatr, ale kupił nas swoim stylem. Z jednej strony są całe sztaby ludzi, którzy przez bezwzględne liczby – przebiegnięte kilometry, wykonane sprinty i wygrane pojedynki – chcą sprowadzić piłkę do algorytmu, a z drugiej jest Riquelme. Obserwując, w jaki sposób poruszał się po boisku, miało się wrażenie, że dokonał cudu. Otóż dwa z pozoru wykluczające się przymiotniki: ślamazarny i spektakularny, w jego przypadku w ogóle się ze sobą nie gryzły. Irytujące marszobiegi i nagłe przyśpieszenia. O tym, że był mistrzem ostatniego podania nie trzeba chyba nawet wspominać.
Wiele daliby dziś Holendrzy, by mieć w składzie swojej reprezentacji taką ścianę. Już samą aparycją zabierał grajkom drużyny przeciwnej trochę pewności siebie, a przecież ta góra mięsa miała jeszcze wiele stricte piłkarskich atutów w zanadrzu. Na Old Trafford spędził trzy lata i w żadnym wypadku nie można mówić o zmarnowanym czasie. Czerwone Diabły trzy razy wygrały w tym okresie ligę (raz Ligę Mistrzów), a Holender trzy razy lądował w jedenastce sezonu. Przygoda ta powinna trwać dłużej, ale Stam popełnił kardynalny błąd – za szybko zdecydował się wydać swoje szczere wspomnienia. Fergusonowi nie przypadła do gustu ta lektura, w której pojawił się wątek z nim w roli głównej, więc wypchnął swojego najlepszego defensora do Lazio. Piłkarz wspominał po latach na łamach Sunday Mirror, że współpraca zakończona została na… stacji benzynowej, cierpka rozmowa trwała ledwie kilka minut, a na przenosiny do Włoch zgodził się bez żadnego namysłu. Ferguson przyznał później, że był to jeden z większych błędów w jego karierze.
Zdecydowanie najmłodszy człowiek w zestawieniu. Już słyszymy, jak krzyczycie, że to za szybko. Gdy zorientujecie się kogo na liście brakuje, zapewne szybko wyliczycie nazwiska gości z karierami tak długimi i pięknymi, że są materiałami na świetne książki. Jednak gdy odłożymy na bok sentymenty i spojrzymy na sprawę trzeźwym okiem, obecność 23-letniego Neymara w setce traci miano wielkiej kontrowersji. Za chwilę pierwszy raz wskoczy na jeden ze stopni podium Złotej Piłki, ale będzie to już dla niego czwarty plebiscyt, który kończy w najlepszej dziesiątce. Naprawdę niewielu piłkarzy, którzy mają za sobą kilkunastoletnie kariery, może pochwalić się takim dokonaniem. Albo weźmy kadrę Canarinhos, w której zadebiutował pięć lat temu. Pewnym krokiem zmierza na szczyt listy jej najlepszych strzelców. Już minął takie tuzy jak Ronaldinho, Rivaldo, Bebeto czy Jairzinho, przed nim znajduje się tylko czwórka: Zico, Romario, Ronaldo i Pele (31 goli straty). Już jest w genialnym gronie, a będzie legendą.
Urzekł wszystkich jako ekspert telewizyjny, teraz spróbuje zastosować swoją przeogromną wiedzę w praktyce, jako trener Valencii. Wszystko podparte naprawdę bogatą karierą zawodniczą. Twarzą wielkiego Manchesteru nigdy nie był – nie ta pozycja do roli frontmana – ale nieprzypadkowo opaska kapitana po odejściu Roya Keane’a wylądowała właśnie na jego ramieniu. Swego czasu najlepszy prawy obrońca na kontynencie, palmę pierwszeństwa oddał dopiero, gdy zaczęły prześladować go kontuzje.
Bardziej krnąbrny niż całe stado nastolatków w okresie buntu, ale nie takie przywary potrafilibyśmy mu wybaczyć. Zresztą, czy to na pewno wada? Bezczelność wyniesioną z nieciekawej dzielnicy Fuerte Apache potrafił świetnie przenieść na europejskie murawy, niejeden obrońca na własnej skórze się o niej przekonał. – Zawsze powtarzam, że szkoła mogła mnie nauczyć dużo, ale ulica znacznie więcej. Czasami chciałbym przeżyć to wszystko jeszcze raz – mówił w jednym z nielicznych wywiadów i naprawdę ciężko nie odnieść tych słów również do futbolu. Wielka szkoda, że niedawno czmychnął z powrotem do siebie, przecież przed chwilą poprowadził Juve do mistrzostwa i krajowego pucharu, a także finału Ligi Mistrzów. 31 lat. Mógł jeszcze porządnie namieszać.
Wygrał wszystko, co miał do wygrania, zapisał się na kartach historii jako najlepszy strzelec wszech czasów reprezentacji Hiszpanii, został królem strzelców mistrzostw Europy i wicekrólem tych światowych. Oczywiście jest wielkim beneficjentem tego, że Hiszpanom trafiła się genialna generacja pomocników, ale umniejszanie jego zasług za pomocą tego argumentu to nieporozumienie. Nigdy nie żerował jedynie na pracy zespołu, w końcu sam potrafił zostawać nie tylko najskuteczniejszym Hiszpanem La Liga, ale również najlepszym asystentem w całej stawce. Nie da się ukryć, że trochę zasiedział się w tej Valencii, ale i tak zdążył nadrobić poniekąd stracony czas. Również na koniec swojej przygody w barwach Atletico, co tylko podkreśla, że potrafił znaleźć się w każdym otoczeniu.
Zapamiętamy go głównie jako wielkiego obrońcę, ale też gościa, który nie potrafił ograniczać się tylko do swojej roli. Gdy tylko można było ruszyć z piłką przy nodze odważnie do przodu, wrzucał wyższy bieg i meldował się na połowie przeciwnika, którą przemierzał z imponującą prędkością, ale też – jak na swoje gabaryty – dużą gracją. Siła tarana, w powietrzu ciężki do ogrania. Obrońca kompletny. Tylko w jednym z miejsc, w których zatrzymał się na dłużej, nie wspominają go najlepiej. Mowa rzecz jasna o Juventusie.
Pierwszy z niemieckich czempionów lat 90. Mistrz świata, mistrz i wicemistrz Europy. Na polu klubowym również piłkarz utytułowany, ale na powszechny szacunek i uwielbienie kibiców Borussii Dortmund zapracował sobie nie tylko jako kosiarz trofeów. Oddany klubowi z Zagłębia Ruhry obrońca potrafił też błysnąć spektakularną akcją. Na przykład jak tą z Cantoną w półfinale Ligi Mistrzów w sezonie 1996/97. W zasadzie to była cała seria – trzy razy w tym spotkaniu wbijał piłkę z linii bramkowej! Kozacki wyczyn, który zapewnił Niemcom bilety na finał Monachium, w którym ograli oni Juventus.
Smutne były ostatnie obrazki, na których Sneijder i spółka męczyli się w pomarańczowych trykotach, grając z rywalami z niższej półki i ostatecznie nie pojadą na Euro, na które drzwi były otwarte szeroko jak nigdy. Smutne tym bardziej, że ostatnimi mundialami zachęcili nas, by poświęcić im dużo uwagi w trakcie turnieju. Ten w 2010 roku należał właśnie do niego, podobnie zresztą jak i cały rok, bo wcześniej w barwach Interu zgarnął Ligę Mistrzów i krajowe trofea. Chyba powinien dostać wtedy Złotą Piłkę, miejsce poza podium to dobitny dowód, że formuła wyboru się nie sprawdza. Szkoda, że już przed trzydziestką zawinął się do Turcji.
Zapisał się w historii futbolu jako wynalazca tak popularnej w latach późniejszych „kołyski”. Miał sporo okazji do prezentowania cieszynek i dużo fantazji, więc nie dziwota, że to właśnie on na to wpadł. Zawsze pozostanie w cieniu bardziej znanych kolegów po fachu z brazylijskiego ataku, ale jego klasy nie wypada nie docenić. Owszem, jest to tym trudniejsze, że nigdy nie dane było mu zagrać w klubie z europejskiego topu, ale choćby błyskawiczna kariera w Deportivo La Coruna pokazuje, że był to piłkarz nietuzinkowy. Do Hiszpanii zawitał w wieku 28 lat, były wątpliwości, czy jeszcze da radę przywyknąć do innego grania. Rozwiał je szybko, bo już w pierwszym sezonie zgarnął Trofeo Pichichi. Klub również na tym zyskał – niespodziewanie bił się o tytuły, pewnie pamiętacie chociażby historię z karnym Djukicia. Mistrzostwo dla Deportivo wywalczyła dopiero inna ekipa kilka lat później, ale to za Bebeto udało się zgarnąć inne krajowe trofea po raz pierwszy w historii klubu.
Najniżej sklasyfikowany bramkarz, ale sam fakt wskoczenia do setki to przecież coś. Można mieć wątpliwości, czy na niwie klubowej wycisnął z kariery tyle, ile mógł, ale na pewno nie podlega dyskusji, że to ważna postać futbolu na przełomie wieków. Nie tylko przez porządnie wycałowaną przez Blanca, charakterystyczną łysinę i serię kontrowersyjnych zachowań. Był mistrzem prowokacji przy rzutach karnych, pewnie pamiętacie jak opierał się o słupek, by zdeprymować przeciwnika, a później wygrać pojedynek. Akcja jedna z wielu. Sorry, że nawijamy o tym, a nie np. o mundialu, po którym trafił do Dream Teamu mistrzostw, ale chyba nie musimy przekonywać was, że prócz wywijanych numerów, Barthez był również genialny w swojej robocie.
Finowie stawiają mu pomniki za życia, kręcą o nim filmy i ciężko się dziwić – trafił im się piłkarz przez wielkie „P”, fenomen pod tą szerokością geograficzną. Jako gracz Ajaksu Amsterdam błyszczał geniuszem, głównie w Lidze Mistrzów, w klubowej księdze jego nazwisko powinno być zapisane złotą czcionką. Wtedy – jedna z najlepszych dziesiątek na kuli ziemskiej. Gorzej było, gdy ruszył w świat, by potwierdzić nieprzeciętne możliwości. Zarówno fani FC Barcelony, jak i Liverpoolu mają prawo być lekko rozczarowani. Kontuzje pokrzyżowały mu szyki, ale też najzwyczajniej w świecie przegrywał rywalizacje. Wrócił więc do Ajaksu – później trochę podróżował po klubach o niższej renomie – ale na mistrzowski poziom już nie zdołał.
Łatka bawidamka i bohatera obyczajowych skandali już się od niego nie odklei, wiadomymi ekscesami solidnie na to zapracował. Ale jeszcze większych starań dołożył do tego, byśmy zapamiętali go jako świetnego środkowego defensora. Pierwszy raz opaskę kapitana Chelsea przywdział jeszcze przed tłustymi latami fundowanymi przez Romana Abramowicza, a w zespole, w którym doszło do rewolucji, przez lata odgrywał rolę lidera, którą pełni zresztą do dziś. Tyle lat na szczycie, że można tylko chylić czoła. A poślizgnięcie przy karnym w finale Ligi Mistrzów na Łużnikach… puścić w niepamięć lub zakwalifikować do wydarzeń z kategorii: shit happens.
Ciężki czas dla niego, znacznie więcej czasu spędza w gabinetach lekarskich niż na zielonej murawie. Mimo to FourFourTwo umieściło go na 52. miejscu na liście 100 najlepszych piłkarzy w tym roku – ciężko uzasadnić to inaczej jak szacunkiem do wcześniejszych dokonań Francuza. Tak być co prawda nie powinno, ale marka Ribery’ego najwidoczniej czyni cuda. Od mistrzostw świata w 2006 roku – na które pojechał głównie dzięki wielkiej presji opinii publicznej, pod którą ugiął się Raymond Domenech – ciągle był na topie. Najlepszy w 2008 roku, świetny w 2013, po drodze rzadko schodził poniżej poziomu, do którego przyzwyczaił.
Mieliśmy tzw. ciężary przy tym nazwisku. Był częścią wielkiego Ajaksu, tłuste lata zaliczył w Barcelonie (cztery sezony z rzędu przekraczał granicę dwudziestu goli), ale zgasł jeszcze przed trzydziestką. Później cztery kluby w cztery sezony, bramek jak na lekarstwo. Oczywiście problemem była też kontuzja kolana, która ciągnęła się za nim od czasów Barcy. Słabo. Ale o duecie, który stworzył z Rivaldo i tak szybko nie zapomnimy.
Pierwszego gola w reprezentacji strzelił na mundialu w RPA. Od tego czasu dołożył jeszcze trzydzieści trafień w narodowych barwach – aż dziewięć na mundialach. Od kilku lat jest też ważną postacią Bayernu Monachium. W swoim składzie chciałby go mieć chyba każdy trener na świecie. Wszystko to pomimo ledwie 26 lat na karku i pozornie nieszczególnie wysokim umiejętnościom. Ciężko o nim powiedzieć, że jest demonem szybkości. Bardziej błyskotliwy drybling od niego ma pewnie jedna czwarta Bundesligi. Nie czaruje prostopadłymi podaniami. Gra głową z sumie też nie jest cechą, która go wyróżnia. Piękne gole strzela nieszczególnie często. Nie przeszkadza mu to jednak regularnie zostawać bohaterem drużyny, którą reprezentuje. Bynajmniej nie przez przypadek, zbyt często się to powtarza, by można w to wierzyć. I to wszystko czyni go wyjątkowym.
Buty na kołku definitywnie zawiesił niedawno, mniej więcej w tym samym okresie co Riquelme. O końcu kariery argentyńskiego pomocnika mówiło się chyba deczko więcej, ale wątpimy, by Trezeguet chciał się z nim zamienić na przeżycia. Mistrz świata i mistrz Europy, stale w centrum najważniejszych futbolowych wydarzeń. Strzelił złotą bramkę w dogrywce finału Euro, z drugiej strony nie wykorzystał karnego, gdy ważyły się losy mistrzostwa świata w 2006 roku. Pewnie znaleźlibyśmy kilku bardziej widowiskowych napastników, pewnie nawet bez trudu, ale „Trezegol” miał inne zalety, które doprowadziły go na szczyt.
Wojownik, wojownik i jeszcze raz wojownik. Nie tylko wsadziłby głowę tam, gdzie inni nie odważaliby się wsadzić nogi – czasami można mieć wrażenie, że wskoczyłby w ogień tylko po to, by wyłuskać piłkę i przekazać ją do kolegi z zespołu, kreatora gry, który zająłby się resztą. W sumie to duża sztuka – osiągnąć aż tyle, nie mając szczególnie bogatego repertuaru zagrań. Przeprowadzka do Szkocji na wczesnym etapie zrobiła swoje, dzięki niej Gattuso stał się specjalistą od obrzydzania gry. Głównie przeciwnikom, lecz pewnie i wśród was znajdą się i tacy, u których nigdy nie miał wysokich notowań. Nie łatwo go w pełni docenić, ale i tak dorobił się rzeszy fanów.
29 lat, najlepsze pewnie dopiero przed nim. Ale już jest wybitny – swoją grą mocno przyczynił się – a może wręcz doprowadził – do rewolucji, jeśli chodzi o grę w bramce. Doczekał się grona gorszych lub lepszych naśladowców, którzy również tak jak on, starają się grać daleko od linii bramkowej, pełnić rolę ostatniego obrońcy swojego zespołu. Miejsce w historii ma zagwarantowane. Niedawno ktoś policzył, że w zasadzie mogłoby go zabraknąć w bramce Bayernu – wystarczyłoby powiesić w niej ręcznik – a ekipa Guardioli, pomimo że przeciwnicy zamieniliby na bramki wszystkie celne strzały, i tak byłaby liderem Bundesligi. Fajna statystyka, ale pamiętajmy o tym, że to również duża zasługa Neuera, że okazji do wykazania się ma tak niewiele.
Kilka dni temu znów trafił na czołówki brytyjskich dzienników. Powód jak zawsze ten sam – ostre chlanie, którego metą była wizyta na izbie wytrzeźwień. „Gazza” brutalnie przegrywa walkę z nałogiem, niewiele wskazuje na to, że karta miałaby się odwrócić, ale świat ciągle żyje jego losem. Jakkolwiek karkołomnie zabrzmi ta teoria, to dowód na to, jak wyjątkowym był piłkarzem. Z byle miernotą w roli głównej media nie byłyby w stanie zrobić z tego tak długiego serialu. Potrafił uwieść swoją grą, już na mistrzostwach świata w 1990 roku był postacią, która mocno wybijała się ponad przeciętność. Na Euro 96 – powtórka z rozrywki, został wyróżniony jako jeden z najlepszych zawodników turnieju. Strach pomyśleć, co osiągnąłby, gdyby przedłożył futbol ponad uroki nocnego życia.
Jego długa i bogata kariera zakończyła się podwójną tragedią. Sportową, bo jego nowy klub – QPR – z hukiem zleciał z ligi, lecz przede wszystkim osobistą. W maju na raku zmarła jego żona, Rebecca Ellison. To przeważyło szalę przy podjęciu decyzji o zaprzestaniu dalszej aktywności zawodowej. Gdy ją zaczynał – jako napastnik juniorskiej drużyny West Hamu United – chyba nikt nie spodziewał się, że ten przerośnięty chłopak będzie jednym z najlepszych środków obrońców na świecie. Jednak gdy młokos wszedł do pierwszej drużyny Młotów, przed dwudziestymi urodzinami zadebiutował w reprezentacji, a Leeds wyłożyło za niego 18 milionów funtów na początku XXI wieku, stało się jasne, że w Londynie wychowano kogoś, kto wybija się ponad ligową średnią. Alex Ferguson potrafił wykorzystać ten potencjał na maksa.
W 1992 wdrapał się na podium plebiscytu na piłkarza roku FIFA, według France Football zasłużył na miejsce tuż poza pudłem. Na kolejne wielkie wyróżnienie czekał siedem lat – trafił do jedenastki roku światowej federacji, ale w międzyczasie też nie próżnował, 101 występów w niemieckiej kadrze nie wzięło się znikąd. W piłce klubowej może czuć się trochę niespełniony – szybko podążył w modnym kierunku włoskim, a po powrocie do ojczyzny nie grał w klubach ze ścisłego topu. Nigdy nie ugrał mistrzostwa kraju, ale jako mistrza świata i Europy pewnie niespecjalnie go to aż tak nie boli.
To z kolei najniżej notowany zdobywca Złotej Piłki. Może i ciężko polemizować z wyborem z 2001 roku, wszak angielski napastnik walnie przyczynił się wtedy do zdobycia czterech trofeów przez Liverpool, a także awansu reprezentacji Anglii na mistrzostwa świata w Korei i Japonii, ale nie da się ukryć, że jego późniejsza kariera nie ułożyła się tak, jak powinna. Gdy uświadomisz sobie, że z trudem przychodzi ci przypomnienie sobie ostatniego dobrego sezonu tego 36-latka, od razu wiesz, że coś się schrzaniło. Złe wybory (np. transfer do Realu) i zdrowie przeszkadzające w grze na najwyższym poziomie. Swoje jednak zdążył zrobić – dobił np. do czołówki klasyfikacji strzelców reprezentacji Anglii (obecnie jest piaty).
Trzynaście długich lat w Bayernie Monachium. To nie tylko okres wypełniania klubowej gabloty, ale też czas wielkiej ewolucji zawodnika, który niedawno przeniósł się do Manchesteru United. Kiedyś był obiecującym skrzydłowym z kiczowatą fryzurą i zainteresowaniami pozaboiskowymi, które były pożywką dla brukowej prasy. Fajny piłkarz, ale szybko stało się jasne, że prochu na swojej pozycji nie wymyśli. I wtedy pojawił się na jego drodze pewien bufon z chamską, prymitywną twarzą, znany również jako Louis van Gaal, który wymyślił i stworzył nowego Schweinsteigera. Przesunął go do środka, zrobił mózgiem zespołu. Łatwo nie było, piłkarza też trzeba było przekonać do tego pomysłu, ale wypaliło. To jedna z najbardziej udanych zmian pozycji w ostatnich latach. Skorzystała też kadra Niemiec, van Gaalowi należy się dobra whisky w podzięce. Na wielkich turniejach na Schwiensteigera Niemcy zawsze mogli liczyć. Nazbierał trochę tych medali, kolekcjonować zaczął je od mundialu w 2006 roku, gdzie rozstrzygnął mecz o brąz z Portugalią. A w zeszłym roku w końcu zdobył egzemplarz w najważniejszym z kolorów.
Jasnowłosy napastnik długo był dla nas jedynie tym, który skorzystał z koszmarnej wpadki Jerzego Dudka w jednym z meczów Premier League. Jego przygodę z Manchesterem United ciężko uznać za udaną (tamto trafienie to jedna z ledwie dziesięciu bramek, które strzelił dla Czerwonych Diabłów). Zrezygnowano z jego usług, gdy na Old Trafford przyszedł Wayne Rooney. Dość niespodziewanie po przeprowadzce do Hiszpanii Forlan zupełnie odmienił nasze zdanie na swój temat. Dwa tytuły króla strzelców – po jednym w barwach Villarreal i Atletico Madryt – przy obu zgarnął od razu Złoty But. A później były jeszcze chwile glorii w kadrze. Na mundialu w 2010 roku odegrał pierwszoplanową rolę, został najlepszym piłkarzem turnieju. Rok później pomógł kadrze Urugwaju wygrać Copa America. Fajna i – biorąc pod uwagę początki – naprawdę zaskakująca kariera.
Możemy go nie lubić, bo za rzadko podaje do Roberta Lewandowskiego. Możemy go lekceważyć ze względu na mizerne zdrowie i naśmiewać się, że jest przewrażliwiony na swoim punkcie. Możemy przyznać mu nawet Żółty Stanik im. Edyty Herbuś dla najgorszej aktorki, bo od symulek nigdy nie stronił, a przy każdym ostrzejszym kontakcie rzuca się po ziemi tak intensywnie, że męczy się chyba bardziej niż przez kwadrans grania. Wszystko to możemy, ale gdy ktoś mówi nam, że Robben to jeden z najciekawszych skrzydłowych ostatnich dekad, to jakoś nie potrafimy zaprzeczyć. Niby wszyscy wiedzą, że atakując z prawego skrzydła zaraz złamie akcję do środka, szukając strzału lewą nogą (podania znacznie rzadziej), a i tak nabiera na to wszystkich dookoła. Nie do końca wiadomo, jak to robi, ale jest to genialne w swojej prostocie.
Patrząc co ciągle wyczynia na boisku, może ciężko w to uwierzyć, ale zbliża się moment, w którym zejdzie ze światowych muraw. I co tu dużo kryć – będzie go brakować. Nie jest może bajecznie uzdolnionym technicznie magikiem, ale ma w sobie coś, co sprawia, że ciężko go nie lubić, a praktycznie nie da się nie szanować. Już po sezonie 2002/03 odebrał nagrodę magazynu Don Balon, dla najlepszego hiszpańskiego zawodnika, choć kopał przecież tylko w Realu Sociedad. Jeszcze rozwinął się Anglii, w Realu grał życiówkę, w Bayernie – choć nie musi już nic nikomu udowadniać – ciągle robi swoje. Jak ostatnio w Pucharze Niemiec przeciwko beniaminkowi z Darmstadt. Gdyby jego karierę miał podsumować jeden strzał, to mogłoby to być właśnie to trafienie.
Był już całowany po łysej glacy Barthez, pora na całującego. Przez ponad dekadę opoka reprezentacji Trójkolorowych. Czasami można było odnieść wrażenie, że na boisku powinien biegać w todze i w tej śmiesznej czapce, będącymi atrybutami profesora, bo właśnie tak zachowywał się na murawie Blanc, zupełnie jakby miał habilitację z dyrygowania defensywą. Na niwie klubowej zdradzał za to zapędy podróżnicze. Poza Montpellier, którego jest wychowankiem, nigdy nie spędził w jednym zespole więcej niż dwa sezony – Francja, Włochy, potem znów Francja, Hiszpania, kolejny powrót do domu, znów Włochy i jeszcze Anglia. Fajnie, że tylu kibiców miało okazję podziwiać go na żywo. Choć niektórzy zapewne docenili to dopiero z perspektywy czasu…
Z jednej strony – brutal i człowiek, co do którego chyba od zawsze istniało podejrzenie, że brak mu przynajmniej tej jednej, piątej klepki. Akcje jak ta z Haalandem kazały zastanowić się, czy gość na pewno jest zdolny do życia w społeczeństwie. Jednak strony – to, co u normalnego człowieka byłoby niepokojące, on przekuł w swój duży atut. Tych boiskowych może nie miał za wiele – raczej w sam raz, nierozsądne jest twierdzić, że był tylko drwalem – ale trzymał skutecznie w ryzach jedną z lepszych drużyn na przełomie wieków. Jakiś czas temu przeczytaliśmy w magazynie FourFourTwo ciekawy wywiad z Gerardem Pique, który załapał się na dzielenie szatni z Keanem. Jak przyznał obrońca Barcelony – „suszarka” Fergusona była tylko pieszczotą w porównaniu z tym, co potrafił odstawić w szatni kapitan. Waleczne serce.
Urodzony na spalonym. Tak powiedział kiedyś o nim Alex Ferguson i od tego czasu ciężko znaleźć notkę o nim, w której cytat ten nie pada. OK, to formalności mamy z głowy. Przejdźmy do innej opinii o włoskim napastniku. Padła z ust Johana Cruyffa: – „Tak naprawdę nie potrafi grać w piłkę, tylko stać we właściwym miejscu”. Niby jest to komplement pokroju tego z sytuacji, w której dziewczyna mówi ci, że jesteś sympatyczny (czyli na nic nie licz), ale gdyby się tak nad tym głębiej zastanowić, to pewnie wielu utalentowanych piłkarzy zamieniłoby swoje umiejętności na tę jedną, jakże ważne cechę. Co „Superpipo” strzelił – a było tego ponad 200 sztuk w Serie A i kadrze – tego nikt mu nie zabierze.
Właśnie trzaska czwartą setkę strzelonych goli, a wszystko wskazuje na to, że najlepsze dopiero przed nim. Oczywiście tylko wtedy, jeśli na dobre opanuje potrzebę wbijania kłów w swoich rywali. „El Pistolero” już zdążył zostać okrzyknięty najlepszą dziewiątką dla Messiego – czyli taką, która nie tylko dogada się z Argentyńczykiem, ale też sprawi, że bardziej się rozwinie – a co za tym idzie, najlepszą dziewiątką w najnowszej historii. A konkurencję do tego tytułu jak doskonale wiecie miał naprawdę zacną. W rok w Barcelonie wywalczył więcej trofeów, niż w całej dotychczasowej karierze w barwach Nacionalu, Ajaksu i Liverpoolu. A pokazał też, że mimo obecności Neymara i Messiego u swego boku, w dalszym ciągu jest w stanie być poważnym kandydatem do nagród indywidualnych.
193 bramki. W zasadzie na tym moglibyśmy zakończyć rozmowę o zasadności umieszczenia obrońcy w tym rankingu. Obawiamy się jednak, że młodsi czytelnicy mogliby pomyśleć, że to tylko swoisty wybryk, więc winni jesteśmy im tę krótką lekcję historii. Otóż strzelał dużo goli, bo kopyto miał nieludzko silne, ale też był wielkim obrońcą. Sporo dobrego przeżył w Ajaksie i PSV, jeszcze w latach 80., ale jego sześcioletni romans ze stolicą Katalonii też zaowocował masą pamiątek, dziś znajdujących się na honorowym miejscu w klubowym muzeum. Johan Cruyff uznał, że ten rodak jest mu niezbędny przy budowie wielkiej drużyny, a to sporego kalibru wyróżnienie.
Może poszczycić się tytułem najlepszego strzelca w historii Premier League – 260 goli! I raczej nic nie wskazuje na to, że w najbliższej przyszłości ten stan rzeczy mógłby się zmienić, goniący go piłkarze są z tyłu tak daleko, że ledwo ich widać – nikt nie dobił do dwóch setek. Trochę szkoda, że męczył rywali tylko w barwach Blackburn Rovers, Southmapton i Newcastle United, bo choć z pierwszą z tych drużyn zdobył mistrzostwo, to nie da się ukryć, że tak świetny napastnik mógłby wygrać znacznie więcej. W kadrze też zbierał głównie indywidualne laury, jak np. korona króla strzelców mistrzostw Europy w 1996 roku.
Wielu uważa, że na nowo pomógł zdefiniować pozycję defensywnego pomocnika, niech to powie wam wszystko o jego wpływie na nie tyle grę tego czy innego klubu, co na futbol w ogóle. W Realu Madryt niespecjalnie ceniony – nie strzelił bramki w 126 meczach, skandal! – odszedł więc za sporą jak na 30-letnego gracza sumkę od Chelsea, gdzie został małą legendą. A wszyscy uwielbiający politykę Galaticos – z Florentino Perezem na czele – szybko pożałowali, że wypuścili takiego grajka, bo nagle w tej konstrukcji zaczęło brakować niepozornego gościa, który trzymał tyły w ryzach.
Wyrzut sumienia Benfiki Lizbona, która miała go u siebie jako młodego chłopaka, ale nikt nie dostrzegł w nim tego, co później podziwiał cały świat. Tego błędu nie popełnili w FC Porto, bo to właśnie tam po krótkiej przygodzie na peryferiach wylądował pomocnik. Jak wspominał kiedyś na naszych łamach Grzegorz Mielcarski, nie wszystko wskazywało na to, że zrobi taką karierę: – „Jak przychodziłem do Porto to dwa dni trenował, dwa odpoczywał. Miał problemy z mięśniami, dopiero co grał w jakimś przeciętniaku portugalskim. Ale potem zaczął się rozwijać. Chimeryczny na treningach i przeważnie niedbały, ale z tej niedbałości wychodziły genialne zagrania”. Z czasem wypuszczał je taśmowo i stawiał swój własny znak jakości. Doprowadził Porto do zwycięstwa w Pucharze UEFA i w Lidze Mistrzów, musiał trafić do jeszcze lepszego towarzystwa i miał to szczęście, że w Barcelonie spotkał m.in. Ronaldinho, Eto’o, czy rozpychającego się łokciami młokosa Messiego. Był blisko tytułu najlepszego gracza na świecie, przegrał bój z Szewczenką o Złotą Piłkę w 2004 roku, co dla wielu było wyborem co najmniej kontrowersyjnym.
Choć w Niemczech w kontekście Ballacka uknuto stwierdzenie „unvollendeter”, czyli piłkarz niespełniony, indywidualnych umiejętności odmówić mógłby mu tylko kompletny ignorant. Kapitalnie grał głową, potrafił przylutować z wolnego, wymuskane podania też trzeba zaliczyć do jego mocnych stron. Przez blisko dekadę był najlepszym piłkarzem reprezentacji Niemiec, ale problem w tym, że czas ten nie został spuentowany złotem na wielkiej imprezie. Trzy medale, tylko – albo aż – tyle. Poważną klubową karierę zaczął świetnie, od mistrzostwa z Kaiserslautern, później też zgromadził kilka innych skalpów. Ale też sporo jego drużyny przerżnęły, zaczęto więc tu i ówdzie wspominać o tym, że być może wielki lider paradoksalnie jest też poniekąd hamulcowym. Nigdy się tego nie dowiemy, ale faktem jest, że dziś Niemcy nieszczególnie cierpią przez brak tak charyzmatycznej postaci.
– Ludzie mówią, że jestem z innej planety – zdanie to wypowiadał z tak autentyczną dumą, że naprawdę łatwo uwierzyć, że pragnął całego tego hype’u wokół swojej osoby. Dbał o ten ogień, dokładał do pieca, dbając o styl zarówno na boisku, jak i poza nim. Być może właśnie dzięki temu postrzegamy go jako lepszego piłkarza niż ten, którym był w rzeczywistości. Cztery etykietki, jego przydomki na różnych etapach kariery w pełni oddają to, o jakim graczu mówimy. „Pirania”, „Rekin”, „człowiek-silnik”, „Pitbull”. Wygrał sporo zarówno w wielkim Ajaksie, jak i Juve, ale pamięć o nim przetrwa długo, chyba bardziej z powodu całej reszty, o której wspominaliśmy.
Pierwszy afrykański gwiazdor z prawdziwego zdarzenia. Dla jednych piłkarz kultowy. Dla drugich – trochę Nikodem Dyzma światowego futbolu. Nie ma wątpliwości, że w piłkę grać potrafił, ale czy aż tak świetnie, by wpychać go na podium Złotej Piłki i obdarowywać nagrodą główną? Wielu miało do tego jakieś „ale”, twierdząc, że główną zasługą Weah było to, że pojawił się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie i niczego spektakularnie nie schrzanił, a całą resztę odwaliła taka a nie inna sytuacja geopolityczna. Pozostanie to zagadką. Ale sam fakt, że kiedyś można było liczyć na angaż w Premier League, powołując się tylko na jego nazwisko (tak zrobił niejaki Ali Dia), mówi sporo o tym fenomenie.
Żaden klub nie wygrał Ligi Mistrzów dwa razy rzędu, a by policzyć piłkarzy, którym ta sztuka się udała, nie musicie angażować obu górnych kończyn. Było ich ledwie czterech. Desailly zdobywając to trofeum w barwach Marsylii i Milanu w latach 1993-94, przetarł szlak. Później nie udało mu się już nigdy podnieść do góry tego trofeum, ale bynajmniej nie narzekał na brak okazji do świętowania. Został mistrzem świata i Europy, za każdym razem trafiając do jedenastki turnieju (był w niej też po Euro 1996). Po bracie, który musiał szybko zakończyć karierę przez wypadek samochodowy, odziedziczył pseudonim „Skała” i mocno pracował na to, by nikt nie mógł zarzucić, że do niego nie pasuje.
Zapewne nikt przy zdrowych zmysłach nie wymieniłby go w gronie najlepszych napastników w historii dyscypliny. Nawet jeśli trzeba by było wymienić kilkanaście nazwisk, zapewne zawsze znalazłby się ktoś, kto zapisał się w naszej pamięci jako lepszy piłkarz niż on. A to właśnie urodzony w Opolu, absolutnie niepozorny Mirek, został najlepszym strzelcem w całej historii mistrzostw świata. Nie Pele, nie Maradona, nie Ronaldo, nie jakiś Messi, a właśnie on – piłkarz jeden z wielu. Kochamy w futbolu tę łatwość pisania historii absurdalnych. Z dyńki ładował aż miło, liczby z reguły go nawet nie tyle bronią, co powalają na kolana oponentów. Szanujemy.
Ajax, Sampdoria, Real, Inter. Połowa piłkarskiej podróży Holendra, w trakcie której już zapracował na rozpoznawalną w całej Europie markę i wygrał sporo, ale może się wydawać, że to tylko przyjemne preludium do wyjątkowej dekady w barwach Milanu. Elegancki piłkarz, jeden z tych, którzy swoją grą wręcz nakazywał odłożyć wszystko na bok, usiąść w fotelu i obserwować, co wyczynia. W kadrze za to niespełniony i kłótliwy, bardzo niejednoznaczna postać.
Istnieje podejrzenie, że wynalazł eliksir młodości, którego wykryć nie potrafiła żadna z kontroli antydopingowych. Na Old Trafford trafiał już jako 35-latek, co może nie jest dla bramkarza wiekiem emerytalnym, ale ciężko zakładać, że właśnie bramkarz przeżyje najlepsze chwile. A w zasadzie ciężko mówić o chwilach, gdy mamy na myśli sześcioletni okres, w którym Van der Sar kosił indywidualne wyróżnienia, a Manchester United zdobywał tytuły. Wiadomo, że nie był to przypadkowy człowiek, już w połowie lat 90. cieszył się powszechnym uznaniem, ale chyba nawet on sam, broniąc przez cztery lata dostępu do bramki Fulham, nie spodziewał się, że czeka go w karierze jeszcze tak wiele. Przy okazji zaprzeczył obiegowej opinii, że Ferguson nie ma specjalnie nosa do bramkarzy.
Kontuzja na przełomie wieków, krótko po przenosinach do Milanu niemal zamordowała jego karierę, spowodowała dwuletnią przerwę w życiorysie. Ale wcześniej zdążył dorobić się miana piłkarza niemal legendarnego, a biorąc pod uwagę pozycję, na której występował, o takie zaszczyty trudniej niż o tłok na lotnisku w Radomiu. Najbardziej elegancki z defensywnych pomocników, czasami zastanawialiśmy się, czy do jego pokazów nie powinniśmy zasiadać ubrani na galowo. Pewnie powinniśmy go porównać do któregoś z dzisiejszych graczy, tak by młodzież miała punkt odniesienia, ale wybaczcie, jakoś nikt nie przychodzi nam na myśl.
To dopiero kultowa postać i piłkarz trudny do jednoznacznej oceny. Odmieniec, chadzający własnymi ścieżkami, ale przy tym typ cieszący się niewątpliwym autorytetem. Kapitan Manchesteru United, autor wielu spektakularnych akcji, z ciosem kung-fu wymierzonym jednemu z kibiców włącznie. Człowiek-orkiestra. I gdy tak staramy się w krótki sposób przedstawić tę supergwiazdę mamy wrażenie, że wszystko co na jego tematu będzie mocno wtórne. Wspominamy więc tylko, że patrząc na osiągnięcia (również w reprezentacji), pewnie jest trochę za wysoko, ale cóż – dla kogoś takiego warto przymknąć oko.
Jasne, można się spierać, na kiedy przypadł jego piłkarski szczyt, pewnie rację będą mieli ci, którzy stwierdzą, że na końcówkę lat 80., ale między 28. a 33. rokiem życia też należał do ścisłego światowego topu. Pewnie nie kręcił się w okolicach najlepszej trójki tak jak wcześniej, ale dziesiątki już tak. W 1992 roku był najlepszym piłkarzem mocnej jak diabli Serie A, dwa lata później łapał się do jedenastek roku. Kurczę, trochę niekomfortowo czujemy się, przekonując, że zasłużył na takie wysokie – biorąc pod uwagę liczbę lat, w których grał – miejsce. To Rijkaard – ilu w całej historii było lepszych defensywnych pomocników od niego? Dwóch? Trzech? A może ani jednego?
Kolejna klubowa legenda, tym razem ulubieniec fanów Realu Madryt. Teoretycznie obrońca, choć bywał też ustawiany nieco wyżej, jednak nie na tyle blisko bramki przeciwnika, by uznać, że 21 bramek w jednym sezonie ligowym (1991-92), to coś normalnego. Nic z tych rzeczy, kosmiczny rok. Takiego już nie powtórzył, potrafił dobić do „tylko” 18 goli we wszystkich rozgrywkach w trakcie jednego roku, ale i tak setka pękła. Wyniku może pozazdrościć mu wielu napastników. Z wielkich imprez z kadrą wracał z niczym, trafił na złe czasy. W rodzinnej Maladze do dziś mogą sobie pluć w brodę, że skreślili taki talent.
Trochę rozmienia nam się na drobne w ostatnich latach, w zasadzie od trzydziestych urodzin jest ciągle w podróży. Fakt – grał w tym czasie w Anglii, nawet w fajnych klubach, w których sprawdzał się jako zadaniowiec, ale jeśli przyjmiemy, że z blachami miał wszystko OK, co raczej pod wątpliwość poddawane nie było, to stać go było na więcej. Najlepszy czas w karierze to oczywiście okres gry w Barcelonie, choć zarówno wcześniej (najlepszy strzelec w historii Realu Mallorca, niby niewiele, a jednak cieszy), jak i później (druga wygrana w Lidze Mistrzów z rzędu, tym razem w barwach Interu), to osiągnięcie potwierdzające klasę niezależną w większym stopniu od otoczenia.
Mógłby być znacznie wyżej, gdyby tylko rozmowy kontraktowe z szalonym duetem Kręcina-Perez zakończyły się happy-endem. Niestety, brakuje tego wpisu w CV Hiszpana, obok stu spotkań w barwach reprezentacji Hiszpanii i blisko czterystu dla FC Barcelony. A tak serio – wielki piłkarz. W drużynie pełnej wirtuozów on odpowiedzialny był za zapewnienie im sprzyjających warunków pracy, czyli zabezpieczenie tyłów. I wywiązywał się z tego zadania przez piętnaście lat. Zawzięty typ. Pokazał to już wchodząc do pierwszego zespołu Blaugrany. Niby drobiazg – Louis van Gaal w swoim stylu „doradził” mu wizytę u fryzjera, a on odparł na to, że zrobi wszystko, by zostać wielkim piłkarzem, ale włosy zostają na miejscu. Jak powiedział, tak zrobił.
Najwyżej sklasyfikowany piłkarz z Czarnego Lądu, na co mogą oburzyć się przede wszystkim fani George’a Weaha, bo Drogba nigdy nie odebrał tak cennych indywidualnych nagród. Ale w przekroju całej kariery znaczył w futbolu chyba znacznie więcej niż Liberyjczyk. Czołg, taranujący najsolidniejsze nawet bloki defensywne. Najważniejszy czas w jego karierze to rzecz jasna ośmioletni pobyt w Chelsea, okraszony dwoma tytułami króla strzelców Premier League, a także wszelkimi możliwymi tytułami. W Lidze Mistrzów to właśnie jego bramka zadecydowała o dogrywce i zwycięskich karnych z Bayernem Monachium. Generalnie uwielbiał finały. Cztery trafienia w meczach rozstrzygających o losach Pucharu Anglii, kolejne cztery w ostatecznych starciach o Puchar Ligi Angielskiej. Wiedział, kiedy jego błysk jest najbardziej potrzebny.
Według pewnego polskiego eksperta – tego samego, który wolał Arruabarenę niż Lewego – już od dawna był to piłkarz wypalony. Tak się nieszczęśliwie – oczywiście dla eksperta – złożyło, że przez kilka lat od momentu, gdy padło to zdanie, Lampard cieszył nasze oko swoją grą, a momentami wręcz zachwycał, wyczyniał cuda. Najbardziej bramkostrzelny pomocnik Premier League, najskuteczniejszy piłkarz w historii, a tych „naj, naj, naj” znaleźlibyśmy jeszcze znacznie więcej. Ale to nie od to chodzi, byśmy przepisywali notki statystyków. Jeśli kibice Barcelony dziękują Bogu, że mieli okazję, by oglądać na własne oczy Xaviego, to ci z Chelsea powinni bić pokłony za Lamparda. Pewnie byśmy się do nich nie przyłączyli – bez przesady – ale fajnie, dzięki, fajnie było.
Ciężko na palcach jednej ręki zliczyć graczy, których na przestrzeni ostatniej dekady chorwacka prasa nazwała „nowym Sukerem”, ale z całym szacunkiem dla świetnych napastników z tego regionu – takiego kozaka jeszcze się nie doczekali i pewnie szybko się nie doczekają. Wojna zmusiła go do wyjazdu do Hiszpanii, może nie wypada tak mówić, ale wyszło mu to na dobre. Nowej piłki nauczył się Sevilli po pięciu latach przyszła pora na jeszcze większe granie. Real Madryt i wielkie turnieje – mundial z 1998 roku zaliczyć może do najlepszego okresu w karierze. Brązowy medal, tytuł króla strzelców i Srebrna Piłka, lepszą dostał tylko Ronaldo.
Jeśli na co dzień paradowałby w koronie, pewnie niektórzy uznaliby go za dziwaka, ale my nie mielibyśmy nic przeciwko. W końcu tyle koron zdobył, że należy mu się. Dwie w Eredivisie, jedną w Anglii, jedną w Hiszpanii, trzy na Starym Kontynencie w Lidze Mistrzów. Tak, królewski atrybut należy mu się na własność jak nikomu innemu – również za to, że pięknie się starzał. Podczas gdy urodzony dokładnie tego samego dnia Patrick Kluivert był już w zasadzie na aucie jeśli chodzi o poważną piłkę, on wygrywał dla Realu mecze. Maszyna.
Kiedyś śmiano się, że większość goli zdobywa bez przyjmowania piłki, nie dlatego, że tak jest efektowniej, lecz dlatego, że ta prosta czynność go najzwyczajniej w świecie przerasta. To oczywiście gruba przesada, ale ta szydera nie wzięła się znikąd. Nie miałby zapewne nic przeciwko, gdyby piłka większość czasu spędzała w powietrzu – uderzenia z niego to było coś, co opanował w stopniu mistrzowskim. Lata jego świetności przypadają na początek lat 90. Na przełomie dziesięciolecia pięć razy zostawał królem strzelców ligi francuskiej, zgarnął też Złotą Piłkę. Po genialnym dla siebie okresie w Marsylii słynnego Bernarda Tapie, trafił do pełnego gwiazd Milanu. Jak sam mówił – we Francji był królem złota, we Włoszech stał się królem błota. Aż tak źle (również w kolejnych klubach) nie było, ale rzeczywiście czas w OM to był jego Everest.
Na wstępie ustalmy jedną rzecz tak, by nie było nieporozumień – ciężko podważać nietuzinkowe umiejętności Hagiego, przydomek „Maradona Karpat” jest w pełni zasłużony. Jednak w licznych zachwytach nad jego postacią zawsze trochę brakowało hamulców. Momentu, w którym ktoś powie: zaraz, zaraz, gość zaliczył wprawdzie i Real i Barcę, ale czy naprawdę grał tam na miarę oczekiwań? Między grą w Rumunii i w Turcji ma lekką wyrwę w życiorysie, jeśli chodzi o wygrywanie trofeów. Czasem trafił się jakiś Superpuchar, ale to w zasadzie tyle. Oczywiście były w tym czasie Mistrzostwa Świata w USA zakończone w ćwierćfinale i naznaczone jego świetną grą, ale jednak trochę nam w ty wszystkim brakuje konkretów. Wiele błysków, ale no właśnie… tylko błysków.
One-club man, jeden z naszych ulubionych tego typu piłkarzy. Typu, który powoli odchodzi do lamusa, niedługo wyginie jak dinozaury. Dlatego nie ukrywamy, że trochę wzięliśmy go pod ochronę w naszym rankingu. Blisko 20 lat w pasiastej koszulce, firmował swoim nazwiskiem wszystkie wzloty i upadki klubu, samemu trzymając przy tym niezwykle równy, wysoki poziom. Czy był moment, w którym był najlepszym bocznym obrońcą na świecie? Pewnie nie. Ale drugiego, którego trzeba by było brać pod uwagę przy tym wyborze, pewnie nie znajdziemy.
– Nie umie grać ani lewą nogą, ani głową, nie umie robić wślizgów i nie strzela też wielu goli. Poza tym jest w porządku – taką cenzurkę wystawił kiedyś młodszemu koledze legendarny George Best. Umówmy się – nie jest w swojej opinii odosobniony, należy go traktować jako najmocniej słyszalny głos większej grupy obserwatorów futbolu. Dla niego Beckham jest jednym z najbardziej przereklamowanych graczy ostatnich lat, który zawrotną karierę bardziej zawdzięcza sztabowi marketingowców, niż własnym zdolnościom. A może jest odwrotnie? Może Beckhamowi tak naprawdę nic nigdy nie brakowało, lecz cała otoczka, która powstała wokół jego osoby spowodowała, że zaczęto go lekceważyć? Ciężko to rozstrzygnąć, pewne jest w zasadzie tylko to, że wolne bił genialnie. To co? Za nisko? Za wysoko?
Wiecznie uśmiechnięty, wiecznie żujący gumę, wiecznie zapieprzający od jednego pola karnego pod drugie. Trzy znaki charakterystyczne brazylijskiego defensora, jednego z najlepszych jeśli chodzi o zabezpieczenie i wspieranie ataków z prawej flanki. W 1994 roku po raz pierwszy został mistrzem świata, w tym samym roku zdobył też nagrodę dla najlepszego piłkarza Ameryki Południowej, a niedługo później miał ruszyć na podbój Europy. Pierwsze podejście okazało się jednak falstartem. W Realu Saragossie spędził ledwie kilka miesięcy i wrócił z podkulonym ogonem. Już jako etatowy reprezentant Brazylii – w wieku 27 lat, po żarliwych namowach Zdenka Zemana, przeniósł się do Romy. We Włoszech zakotwiczył do końca kariery i święcił największe triumfy.
Guardiola twierdzi, że to najprawdopodobniej najinteligentniejszy piłkarz, z jakim przyszło mu pracować. Chłopcy z Barcy – też przecież nie ułomki – mogli poczuć się trochę urażeni, ale cóż… z Lahmem przegrać to nie wstyd. Piłkarska inteligencja przekłada się na niezwykłe szybkie przystosowanie się do nowych zadań, szalona uniwersalność czyni go piłkarzem wybitnym. A to przełożyło się na liczbę trofeów drużyn, które reprezentuje. Oczywiście napisanie, że bez Lahma – nowego, skrajnie innego niż na przykład Ballack lidera kadry – nie byłoby mistrzostwa świata dla Niemców, można by uznać za przesadę… A może nie?
142 razy zagrał dla reprezentacji Francji. To oczywiście absolutny rekord, nie szybko ktoś go pobije. Strzelił w tym czasie tylko dwie bramki, ale – jak zapewne pamiętacie – niezwykle ważne. Obie w półfinale mistrzostw świata przeciwko Chorwacji, wygranym 2-1 (wcześniej zawalił przy bramce Sukera). Cóż to był za defensor… Sam wolał występować na środku, lecz część jego trenerów widziała go na obrońcy. Koniec końców, napastnicy modlili się, by tylko nie wylądował w ich sektorze, a on wymiatał bez względu na pozycję, na której grał. Z piłką skończył przez wadę serca wykrytą w wieku 36 lat, choć miał jeszcze ochotę pokopać w rozwijającym się PSG.
Jeden z „The Invincibles”, pasuje do niego ten przydomek jak ulał. Jeśli ktoś już w wieku 19 lat dostaje na ramię opaskę kapitana, to niemal w ciemno można zakładać, że z młokosa wyrośnie piłkarz co się zowie. Taki przypadek Vieiry, który przygodę z poważnym futbolem zaczynał w Cannes. W Milanie coś nie zagrało, ale świetnie rozeznany w rynku Arsene Wenger wiedział, że na ławce włoskiego klubu marnuje się diament. Oszlifował go, a potem przez długie, długie lata tylko chwalił się nim przed całym światem. W 2004 roku sieci zarzucił na niego Florentino Perez, a przyczyna była prosta – Vieira na swojej pozycji był wtedy absolutnie najlepszy.
Franz Beckenbauer nazwał go najlepszym piłkarzem ostatniej dekady XX wieku, Iniesta nawet najlepszym w całej historii. Zamorano wołał na niego per „el genio”, czyli geniuszu, Guardiola ponoć popłakał się, gdy Duńczyk odchodził z Barcy. Środowisko futbolowe być może jest towarzystwem wzajemnej adoracji, bo reguły tego biznesu poniekąd zmuszają do poprawności politycznej, ale Laudrup naprawdę dorobił się wielkiego grona fanów wśród futbolowej braci. To jego wizytówka, ale w tej historii nie brakuje też wątków kontrowersyjnych, a także wątpliwości, czy Laudrup ma prawo nazywać się piłkarzem w pełni spełnionym. „Duński dynamit” eksplodował bez niego – jedna ze słynnych kłótni – choć był to przecież moment, w którym wydawało się, że każdy trener na świecie chciałby mieć go w swoim składzie.
Zdaniem Aleksa Fergusona nie było w Premier League jednostki, która miałaby większy wpływ na cały zespół, niż miało to miejsce w przypadku Gerrarda i Liverpoolu. Nawet w jego zespole, w którym przez lata królowały przecież największe indywidualności i charaktery tak silne, że mogliby dowodzić kompanią wojska, a nie facetami w krótkich spodenkach. Liverpool i Gerrard. Gerrard i Liverpool. Piękna, romantyczna historia. Niby bez happy-endu, bo zamiast upragnionego mistrzostwa, mieliśmy wpadkę, pod którą moglibyśmy podłożyć motyw muzyczny z Benny’ego Hilla. Bolało, tak samo jak boleć musiało ostatnie tango z kadrą na brazylijskim mundialu. Kompromitacja w fazie grupowej oznaczała już definitywnie, że złota generacja, której twarzą był Gerrard, międzynarodową przygodę też skończy z niczym. Ale pamięć o nim, nie tylko Anfield, przetrwa pewnie dłużej niż o większości gości, którzy coś w swoim życiu podnieśli.
Miał 16 lat, 6 miesięcy i 1 dzień, gdy 1993 roku zadebiutował w pierwszej drużynie Romy. Od tego czasu 17 razy dochodziło do zmiany na stanowisku trenerskim w klubie, przez jego szatnie przewinęło się kilkuset graczy, a on dalej jest, gra oczywiście coraz rzadziej, ale ciągle zdarza mu się ciągnąć zespół, mimo 39 lat na karku. Zbudował sobie pomnik trwalszy niż ze spiżu. W 2004 roku Roma i Real były już dogadane, Totti chciał w końcu wygrywać, a Roma nie była w stanie mu tego zapewnić. Ostatni dzwonek, by jeszcze podbić świat. Ale zrezygnował. – „Serce zwyciężyło i zostałem. Na szczęście. Gdybym poszedł do Realu, to pewnie zdobyłbym dwie Złote Piłki i trzy puchary Ligi Mistrzów. Wolę jednak to, co osiągnąłem w Rzymie. Szkoda, że wygraliśmy tylko jedno mistrzostwo”. Może lekko przesadził z laurami, ale nie da się ukryć – miał papiery, by choć raz być najlepszym piłkarzem na świecie.
Ten to dopiero wygrał niewiele w swojej karierze. Dwa razy Copa America jeszcze na początku gry w kadrze, jedno mistrzostwo Włoch, jeden Puchar. Marniutko. Ale nie za to ile wygrał go uwielbiamy. Jeden z symboli złotych czasów całej Serie A, chyba najbardziej wszechstronny napastnik ostatnich dekad. Siatki dziurawił bez względu na część ciała, którą strzelał, bez względu na odległość do bramki, a także klasę rywala. Ciągle pozostaje najlepszym strzelcem w historii reprezentacji Argentyny, pewnie kwestią czasu jest to, aż łyknie go w tej klasyfikacji Messi, ale średniej 0,72 bramki/mecz może Batigolowi pozazdrościć nawet piłkarz Barcelony. Zjawiskowy piłkarz.
Zawsze był trochę inny. W przeciwieństwie do większości brazylijskich gwiazd, piłka nożna nie była dla niego dziurą w płocie, dzięki której mógł wyrwać się z getta pełnego ciemnych zaułków i biedy. On w getcie nigdy nie był. Pochodził z zamożnej rodziny. Do pewnego momentu wszystko szło zgodnie z planem, Kaka powiedziałby pewnie, że z boską pomocą. Świetny, wybitny, świetny, a później… galaktyczny. Niestety tylko z nazwy. Uwiódł nas swoją grą, a później zaliczył spory zjazd. Sentyment jednak pozostał. Zeszłoroczne mistrzostwa świata mogły/miały być ukoronowaniem jego kariery, ale nie znalazł się w kadrze Canarinhos. Niby ciągle jest brany pod uwagę przy selekcji, ale w reprezentacji chyba już zostanie nie do końca spełnionym piłkarzem. Niby ma złoto mundialu z 2002 roku, ale wtedy na boisku spędził ledwie 20 minut.
Najzwyczajniej w świecie świetny piłkarz, a status żywej legendy Juventusu tylko dodaje mu wyjątkowości. Kto nie pamięta choćby jednego genialnego obrazka z jego udziałem, temu umknęło coś istotnego w procesie piłkarskiej edukacji. Dla nas to chociażby jego wyjątkowy wieczór na Estadio Santiago Bernabeu, w trakcie którego wpakował dwie bramki Realowi, a gdy opuszczał murawę, kibice pożegnali go owacją na stojąco. A to jedna z najbardziej wymagających publiczności w Europie – kupić ich niezwykle trudno, dlatego oznaka szacunku z ich strony jest tak cenna. Albo ostatni mecz w barwach Juve, w którym częściej niż zazwyczaj poprawiał sznurowadła. Jak później przyznał – tak naprawdę chciał ukryć łzy. Il Fenomeno Vero.
W Milanie – podobno po serii specjalistycznych badań – stwierdzono, że już jest stary. Że najpewniej lada moment się rozsypie, pożytku z niego będzie mniej niż z juniora, którego zaprasza się na treningi, by w gierce robił za sztukę, a ale za to jego pensja będzie poważnym obciążeniem dla budżetu. 32-latkowi zaproponowano ledwie roczny kontrakt. Niejeden uznałby, że to upokarzająca oferta jak dla piłkarza takiego formatu. Pirlo uniósł się honorem, przeniósł się do Juve i zamiast – zgodnie z prognozami – podupaść na zdrowiu, na pohybel wszystkim przeżył piękną, trwającą cztery lata przygodę. W pierwszym sezonie został wybrany najlepszym piłkarzem Juventusu, w trzech kolejnych całej Serie A. No a metą był finał Ligi Mistrzów. Przegrany, ale zawsze. Stał się piłkarzem – nie bójmy się tego słowa – kultowym.
Drugi obrońca w historii, który dostąpił zaszczytu odebrania Złotej Piłki. Dekadę później otrzymał ją również Fabio Cannavaro, ale wcześniej tylko Franz Beckenbauer (dwukrotnie) zapracował na tak wielkie uznanie. I to właśnie do „Cesarza” Sammer nieustannie porównany był po mistrzostwach Europy w 1996 roku, na których niemiecka ekipa sięgnęła po złoto, a on zgarnął tytuł najlepszego piłkarza. Borussię Dortmund poprowadził do dwóch mistrzostw i triumfu w Lidze Mistrzów. Od zawsze cechowała go mentalność zwycięzcy, jednak walki z poważną kontuzją nie był w stanie wygrać. Karierę zakończył przedwcześnie, w wieku 31 lat. Ściganie się z legendą Beckenbauera, który ostatnie mistrzostwo Niemiec zdobywał jako 37-latek, przestało być możliwe.
W 1999 roku ciężko było darzyć go jakąkolwiek sympatią, bo nie dość, że trzy razy pokonał Adam Matyska, to jeszcze jedną z tych bramek zdobył po strzale ręką. Cholerny rudy cwaniak. Ale z czasem Scholes zapracował na powszechne uznanie, czyli również nasze. Jego apogeum to chyba cudowna bramka w półfinale Ligi Mistrzów z Barceloną – Jezu, co to było za uderzenie, można by je puszczać ludziom cierpiącym na depresję, wywołuje uśmiech. Zawsze nas intrygował. Z jednej strony artysta, dyrygent, który potrafił błysnąć wypieszczonym podaniem, z drugiej – brutal, który w samej Premier League złapał ze 130 kartek. Przede wszystkim jednak świetny piłkarz.
Późno wypłynął na te najszersze wody. Alex Ferguson sięgnął po niego dopiero, gdy ten miał 28 lat, wcześniej nie wyścibił nosa poza Danię. Pewnie też dlatego jest pierwszym z wielkich pominiętych przez PZPN, bo podobno w latach osiemdziesiątych Peter Bolesław (jego ojciec jest Polakiem) wyraził chęć reprezentowania naszych barw, co potwierdził w jednym z wywiadów. Zdążył zrobić zawrotną karierę. O dziwo zanim przyszły sukcesy klubowe w Anglii, wypalił duński dynamit, którego był ważną częścią. Już jako mistrz Europy potwierdził wielką klasę. Jeśli szukamy najlepszego bramkarza w historii Premier League, musimy spojrzeć w jego kierunku.
Zawsze zazdrościliśmy go Ukraińcom. Teraz już nie musimy, Robert Lewandowski ma szansę na porównywalną karierę, ale kiedyś nie mogliśmy przeboleć, że taki piłkarz nie trafił się nam, a naszym sąsiadom. Karierę napędził mu klasyczny hat-trick z Barceloną na Camp Nou, jeszcze w czasach gry w Dynamie Kijów. Potem były złote czasy w Milanie, genialny rozdział w jego życiu, w historii Milanu i całej Serie A, w dodatku przystemplowany Złotą Piłką. Kompletna klapa w Chelsea, choć wydawało się, że ma wszystko, by podbić również Premier League. Na koniec dwie bramki strzelone Szwedom, w Kijowie, na Euro 2012. Summa summarum, piękna kariera.
Mokry sen każdego trenera, który chciałby zacząć budować swoją drużynę od tyłów. Czy niemal każdego trenera. Nigdy nie miał aż tak spektakularnego jednego sezonu jak jego włoscy koledzy po fachu, trudno było kiedykolwiek poważnie rozpatrywać jego kandydaturę w kontekście Złotej Piłki, ale prawie dwie dekady na szczycie zrobiły swoje – jest jednym z najlepszych stoperów w historii piłki. Z jednej strony twardy jak skała i nieustępliwy, z drugiej strony niezwykle elegancki. Jego klasą moglibyśmy obdzielić niejedną piłkarską szatnię, a jeszcze by pewnie trochę zostało. Przygodę z futbolem zaczął trochę niefortunnie – w wieku szesnastu lat połamał na treningu Lazio „Gazzę”, najcenniejszego piłkarza w klubie – ale z czasem… sam się takim stał. Kolejny, o którym możemy powiedzieć: dziś już takich nie produkują.
Włochy powinny podziękować Zdenkowi Zemanowi. To on był głównym pomysłodawcą sprowadzenia rodaka do Lazio. To dzięki niemu Nedved błyszczał na boiskach Serie A, a mógł też trafić do holenderskiego PSV, a wtedy jego kariera zapewne potoczyłaby się inaczej. W barwach Lazio zdobył wiele goli, ale jednego szczególnego – ostatniego w historii Pucharu Zdobywców Pucharów. W 2001 roku Pazzo, czyli szaleniec, albo „la furia ceca” – czeska furia – zamienił Lazio na Juventus, wcześniej dając kosza Manchesterowi United. U Bianconerich jego zadaniem było zastąpienie dotychczasowego motoru napędowego, czyli Zinedine’a Zidane’a. Udało mu się z nawiązką. Stał się legendą. Zdobywał mistrzostwo Włoch, ale zdobywał też Serie B. Nie przestraszył się drugiej ligi, czym najlepszy piłkarz świata 2003 roku zapracował sobie na wieczny szacunek.
Dla części futbolowego świata – również dla części naszej redakcji – pojawienie się Zlatana było najlepszą rzeczą, która mogła się przydarzyć futbolowi. Gdzieś tam w alternatywie do Messiego, Ronaldo i innych wybitnych, ale nie aż tak medialnych piłkarzy, narodził się kult Zlatana, który szwedzki napastnik nieustannie podsyca. Głównie zagraniami z nie z tej ziemi, ale stylem bycia, który nawet nie stał obok powszechnie przyjętych konwenansów. Może czasami nieco za mocno skręca to wszystko w stronę przaśnych dowcipów z Chuckiem Norrisem w roli głównej, ale fajnie pisać o futbolu w erze Zlatana. Już od ponad dekady na absolutnym topie i mimo 34 lat nie zamierza go jeszcze opuszczać. Ostatnio niemal w pojedynkę zapewnił kolegom bilety na Euro, w PSG strzela jak szalony. Może jeszcze dużo zrobić.
Jedyny Bułgar na liście, choć zrozumiemy tych, którzy napiszą, że powinien się na niej znaleźć również pewien bezczelny napastnik. Dobrze się stało, że Barcelona – po wyrównanym dwumeczu i rzutach karnych – przeszła Lecha w 1/16 Pucharu Zdobywców Pucharów w sezonie 1988/89. Dobrze, bo później Blaugrana trafiła na CSKA Sofia, a Johana Cruyffa olśnił w trakcie tej rywalizacji pewien 23-latek, strzelec trzech goli. Znany wcześniej tu i ówdzie z wielkiego talentu nie tylko do piłki, ale też ekscesów. I tak rozpoczęła się historia jednego z najlepszych duetów w historii piłki, który Stoiczkow stworzył wraz z Romario. Ale osobno też potrafili funkcjonować. Stoiczkow później został królem strzelców mistrzostw świata w 1994 roku, a jego klubowy partner najlepszym piłkarzem tego turnieju.
Czyta grę tak, jakby sam ją pisał – to zdanie najlepiej oddaje to, z jak szczególną postacią mamy do czynienia. Mimo 177 centymetrów wzrostu opanowywał przestrzeń powietrzną. Od zawsze ceniony, ale nie brakuje opinii, że na ten najwyższy z możliwych poziomów wzniósł się już jako piłkarz dość zaawansowany wiekowo, dzięki współpracy z legendarnym Arrigo Sacchim. Był liderem Milanu przełomu lat 80. i 90. poprzedniego wieku, drużyny, która nie miała sobie równych. Również w narodowych barwach Baresi przeżył drugą młodość. Do swego dorobku dorzucił dwa medale mistrzostw świata. Wcześniej zdobył złoto, ale na mundialu w Hiszpanii nie zagrał ani minuty. Zabrakło powtórzenia tego triumfu, gdy już był głównym aktorem widowiska, co jest pewną traumą dla naszego bohatera, bo w konkursie rzutów karnych w finale mundialu w 1994 roku zmarnował pierwszą jedenastkę.
Młodszym może kojarzyć się z porażkami na polu reprezentacyjnym, bo zarówno na mistrzostwach świata w 1998 roku, jak i na Euro 2000, Niemcy furory nie zrobili (ćwierćfinał i odpadnięcie w grupie). On zaś bił rekordy – dwadzieścia pięć występów na pięciu kolejnych mundialach (rekord), a także równo 150 gier dla kadry Niemiec. Podobno żałował, że tak długo przeciągał moment ostatecznego zerwania z reprezentacją – odchodził, lecz dawał się namówić do powrotu. Długowieczny piłkarz. Jeszcze w 1999 roku został zawodnikiem roku w Niemczech, mając wtedy 38 lat. Nigdy nie wygrał Champions League, a pamiętny finał z Manchesterem United… Poprosił o zmianę, gdy zespół prowadził 1-0. I konstrukcja się posypała. Stefan Effenberg przejechał po nim za to (i jeszcze kilka innych rzeczy) w swojej biografii. Rozdział „Co Lothar Matthaeus wie o piłce nożnej” wypełniają puste kartki. Wszystko to nie zmienia to faktu, że piłkarzem był wybitnym, jednym z lepszych w historii na swojej pozycji.
Reprezentant Irlandii, Andy Townsend, przyznał się kiedyś, że przed meczem z Holendrami na mundialu w 1990 roku dostał ataku paniki, kiedy zobaczył van Bastena w tunelu prowadzącym na boisko. Jak możemy się domyślać, nie jest łatwo wyznać zawodowemu piłkarzowi, że robił w gacie na samą myśl o starciach z przeciwnikiem. Jednak van Basten to inna para kaloszy, wszelkie utarte definicje stają się nieostre w obliczu jego talentu. Gdybyśmy mogli uwzględnić również jego dokonania z lat 80., ciężko byłoby umieścić go poza pierwszą piątką. Karierę nagle przerwała mu kontuzja, ale przez te kilka lat zdążył jeszcze brylować. Dwa tytuły króla strzelców Serie A, a w roku 1992 roku nie miał sobie równych na świecie, zgarnął wszystko, co było do zgarnięcia. Bóg futbolu.
Trzeci obrońca w historii (pod Beckenbauerze i Sammerze), który został uznany najlepszym piłkarzem świata. 2006 rok bezapelacyjnie należał do niego, po zwycięskim mundialu wygrał zarówno plebiscyt FIFA, jak i France Football. Przykład na to, że środkowy obrońca niekoniecznie musi być dryblasem. Jego 175 centymetrów okazało się przeszkodą do minięcia. A dokładniej – przeskoczenia, bo to właśnie timingiem i świetnym wyskokiem zawsze imponował Włoch. Również nie bez przyczyny nazwano go „Il muro di Berlino”, czego chyba tłumaczyć nie trzeba. Czytał rywali jak otwartą książkę.
Jak zgadujemy – piłkarski idol Dusana Kuciaka. Obrońcy nie mieli z nim łatwego życia, oj nie. Zresztą nie tylko obrońcy, bo gdy Kahnowi odbijało, oberwać mógł absolutnie każdy. Na drugie imię powinien mieć ekscentryk. Kibice z reguły rzucali w niego bananami i wydawali z siebie małpie odgłosy. Ale kiedyś Kahn oberwał golfową piłką. Zalał się krwią, ale nie chciał udać się pod prysznic. Dokończył mecz, a potem wpadł w furię. Kilku stewardów było potrzebnych, by odprowadzić go pod prysznic. A potem został… wielkim fanem golfa. Chyba najdobitniejszy przykład tego, że bramkarze mają trochę nierówno pod kopułą i akurat w tym fachu nie jest to wielką wadą. Bo Kahn – mimo odchyłów – bramkarzem był genialnym. Lista jego trofeów, a także indywidualnych wyróżnień pęka w szwach, został chociażby – mimo błędu w finale – najlepszym piłkarzem mistrzostw świata w 2002 roku. Potrafił też zachować się z klasą. Na niemieckim mundialu Klinsmann postawił na Lehmanna, czego początkowo nie przyjął z pokorą, ale z czasem zaakceptował. Gdy miało dojść do karnych w ćwierćfinale z Argentyną, nie miał wątpliwości, że trzeba wesprzeć konkurenta. Niepodrabialny egzemplarz.
Chyba największy nurek wśród piłkarzy z absolutnego topu. Umiejętności piłkarskie na równi z aktorskimi? To pewnie przesada, ale moment, który wybrał sobie na zaprezentowanie tych drugich (finał mistrzostw świata) powodował, że łatka ta nie miała prawa się od niego odkleić. Ale nie przeszkodziła mu zyskać światową sławę, raczej tylko dodała pikanterii. Łapie się do zestawień najlepszych graczy w historii Premier League, choć na Wyspach nie spędził nawet dwóch lat. Taki przywilej mógł spotkać tylko piłkarza zjawiskowego. Miał dar przekonywania do swojej osoby. Dziennikarz – bodajże Guardiana – który na początku jego gry w Tottenhamie napisał felieton pod tytułem „Dlaczego nienawidzę Juergena Klinsmanna”, już dwa miesiące później pisał tekst pod tytułem „Dlaczego kocham Juergena Klinsmanna”. Przetarł szlak Ronaldo i Klose – był pierwszym piłkarzem, który strzelał przynajmniej trzy gole na trzech kolejnych mundialach.
Najlepiej scharakteryzował go Arsene Wenger, mówiąc, że w przeciwieństwie do innych napastników, on potrzebuje nie dwóch czy trzech, a najczęściej jednego kontaktu z piłką, by strzelić. Doczekał się pomnika przy Emirates Stadium, choć znaleźlibyśmy przecież piłkarzy, którzy częściej dostarczali fanom Arsenalu okazji do świętowania. Ale on dostarczał momenty. Tak nazywała go angielska prasa, „piłkarzem momentów”. Najdoskonalszym z nich była bodajże bramka Newcastle. Zagranie od Piresa z głębi pola, przyjęcie będące jednocześnie ucieczką spod opieki rywala i wyjściem na pozycję, obrót na pięcie i strzał wewnętrzną częścią stopy. Majstersztyk, jak powiedział Bobby Robson – przy takim golu nie ma winnych, jest tylko piłkarz i jego magia.
Pytanie wiecznie żywe – czy Ryan Giggs jest najlepszym piłkarzem w historii Premier League? W zależności od tego, gdzie przystawimy ucho, słyszmy dwie, kompletnie różne odpowiedzi. Tak, bo na topie znajdował się przez ponad dwie dekady i – jak napisał na Twitterze Rio Ferdinand – „Ma tyle złotych medali, że zawstydziłby samego B.A. Baracusa z „Drużyny A”. Nie, bo nigdy nie grał tych absolutnie pierwszych skrzypiec. Był w cieniu Cantony, Beckhama, Ronaldo. Jedynie tryb w maszynie. Niezawodny, ale jednak tylko tryb. Synonimem wszelakich cnót przestał być, gdy światło dziennie ujrzał skandal obyczajowy z jego udziałem, ale statusu piłkarskiej legendy Premier League nikt mu nie zabierze – niezależnie od tego, po której stronie opowiada się w powyższym sporze.
Skala niesmaku, który wzbudziło jego pożegnanie z Realem, najlepiej pokazuje, jak wielkim był piłkarzem. Nie tak żegna się klubowe legendy, pełna pompa była w tym przypadku po prostu obowiązkiem. Całe ćwierćwiecze w klubie, 16 lat w pierwszej drużynie, 510 spotkań, 18 pucharów. Przeżył wszystko, narodziny i zmierzch ery Galacticos, wyśnioną decimę, wszystko. Był z tym klubem w każdym dołku i na każdej górce. Jeśli chodzi tylko o jego karierę, więcej było górek. Był czas, w którym miał monopol na wygrywanie wszelkich bramkarskich plebiscytów. Ten Międzynarodowej Federacji Historyków i Statystyków Futbolu wygrywał pięć lat z rzędu. Reprezentacja? Na złotych dla Hiszpanów turniejach trafiał do najlepszych jedenastek. Piękna karta.
Obwód uda zdecydowanie większy niż pasa u większości modelek. Lewa noga – armata, z której wyrzucał pociski siejące spustoszenie. Zdobył jedną z najsłynniejszych bramek w historii futbolu (z Francją), która wprawiła w osłupienie nawet doświadczonych fizyków. Trochę wyprzedził swoją epokę – dziś już większość bocznych obrońców w zakresie obowiązków ma oskrzydlanie akcji i ofensywne szarże, kiedyś to właśnie Roberto Carlos był przykładem dla wszystkich, którzy grając na tej pozycji, chcieli zrobić coś więcej. Kompletny piłkarz, w obronie nigdy nie dawał za wygraną. Całkiem poważnie grał w piłkę niemal do czterdziestki, do końca prezentując swoje firmowe zagranie.
Zadziwiająca jest ta statystyka – w swoim najlepszym ligowym sezonie Figo zdobył ledwie 10 bramek. Biorąc pod uwagę to, jakie wyniki wykręcał później inny portugalski skrzydłowy, którzy rzecz jasna w rankingu jeszcze się pojawi, trochę śmiech na sali. Ale mimo to, piłkarska klasa Figo nie podlega dyskusji. Zresztą, gdy wspominamy o niewielu bramkach, należy błyskawicznie odbić piłeczkę i krzyknąć: asysty! Tylko jeden piłkarz w całej historii La Liga ma ich więcej. Nazywa się Leo Messi i Portugalczyka zdetronizował stosunkowo niedawno. Dziś próżno szukać tak eleganckiego skrzydłowego.
Jeden ze współczesnych bohaterów. Kontrowersyjny, ale nie w znaczeniu, które zazwyczaj przypisujemy piłkarzom, nie chodzi o skandale. Niedawno powrócił w wielkim stylu, ale właśnie – niewielu dostrzegało jego zniknięcie, ciągle dostawał przeróżne nominacje, choć zasługiwał na nie mniej więcej tak jak Smuda na tytuł Mistrz Mowy Polskiej. Sami nazwaliśmy go wtedy piłkarzem widocznym tylko w plebiscytach. Oczywiście przed blisko dwuletnim zaginięciem – magik jakich mało. Jeśli trzeba było wyjść poza ramy, piłkę śmiało można było podać do niego. Oaza spokoju, noga nie drżała mu nawet w newralgicznych momentach, gdy nam ciężko było utrzymać pilot do telewizora. Pamiętny gol z Chelsea w Lidze Mistrzów, no i przede wszystkim bramka na wagę złota w 116. minucie finału mistrzostw świata. Dobrze, że jest już z powrotem.
Kolejna z klubowych legend, do której ciężko nie mieć sympatii, nawet jeśli kibicowsko jest się po innej stronie barykady. Wiadomo jak zaczyna się ta historia – jako nastolatek przeniósł się z Atletico do Realu z powodu likwidacji grup młodzieżowych. Pośród Królewskich stał się złotym dzieckiem Madrytu, z czasem wszystkim w głowie zostawał obrazek, na którym całuje obrączkę w ramach celebry po zdobytej bramce. Miał tyle okazji, by to uczynić, że myśląc o Raulu od razu przed oczyma mamy tę scenę. Niebywale wszechstronny piłkarz, ciężko go zaszufladkować. Najlepszy strzelec w historii Ligi Mistrzów, jeśli pominiemy Messiego i Ronaldo, czyli piłkarskich kosmitów. Szkoda, że przez ostatnie pięć lat tułał się po świecie – takie opowieści powinny kończyć się inaczej.
Miał wszystko. No, może poza prawą nogą – ta potrzebna mu była jedynie do zachowywania równowagi. Ale lewą wyczyniał cuda – to zdecydowanie wystarczało. Zaskoczyć potrafił zarówno wyrafinowanym, technicznym dryblingiem, jak i typową mijanką, opartą na zabójczym refleksie. Taki sam był repertuar wykończeń – pewnie trochę to idealizujemy z dzisiejszej perspektywy, ale zapamiętaliśmy go jako gościa, który dzięki nieograniczonym możliwościom, najczęściej wybierał najlepsze z możliwych rozwiązań. Trzeba było załadować – ładował ile sił w nogach, można było pozwolić sobie na subtelniejsze rozwiązanie – nie ma sprawy, podcinka, piętka, przewrotka, co tylko chcecie. Mowa oczywiście o złotych czasach w Barcelonie i reprezentacji Canarinhos. Później bywało różnie, na przykład we Włoszech został pierwszym laureatem nagrody Bidone d’Oro, przyznawanej największemu rozczarowaniu ligi. Ale to tylko niewiele znaczący dodatek do wielkiej kariery, podobnie jak symulka na azjatyckim mundialu.
Najwyżej sklasyfikowany bramkarz i nie dostrzegamy w tym wyborze cienia kontrowersji. Że nie wygrał nigdy Ligi Mistrzów? Bądźmy poważni, fajnie byłoby gdy miał w kolekcji i ten skalp, ale i bez niego jest wielki. Zauroczony grą Thomasa N’Kono z reprezentacji Kamerunu postanowił pójść w jego ślady. Buffon wspominał, że to było jak uderzenie pioruna. I już za moment był w Parmie, oczywiście jako bramkarz. Pięć lat po wpadnięciu w zachwyt po zobaczeniu swojego idola, debiutował w Serie A. Pomógł zbieg okoliczności, ale wszystko co wydarzyło się później, przez kolejne dekady, to już zasługa jego wielkiego talentu. Jeśli chciałby ustawić wszystkie wyróżnienia i nagrody na honorowym miejscu, potrzebowałby salonu większego niż niejeden dom. Napastnicy, którzy mieli zaszczyt grać z nim w jednej drużynie – m.in. Zlatan Ibrahimović – wspominają, że rywalizowanie z nim na treningach było najlepszą rzeczą, która mogła im się przydarzyć. Zero taryfy ulgowej, zero odpuszczania. Musieli się natrudzić, by umieścić piłkę w siatce, byli zobligowani do poszerzanie swojego repertuaru wykończeń, bo Buffon szybko uczył się na pamięć ich wszystkich trików.
Chyba największy ananas wśród piłkarzy z absolutnego topu. Twierdzi, że strzelił w swojej karierze tysiąc goli, nie ma dla niego żadnego znaczenia, ile z nich padło na festynach i meczach pokazowych. Zresztą złośliwi twierdzą, że to tylko głupia pomyłka – z tym tysiakiem chodziło o liczbę zaliczonych partnerek. Bo jak powiedział kiedyś o nim jego partner z mistrzowskiego duetu, Christo Stoiczkow: – „Zależy mu tylko na dwóch rzeczach. Strzelaniu goli i seksie. Wszystko inne jest dla niego stratą czasu, a już szczególnie treningi”. Mądry ten, kto potrafiłby przewidzieć, co by było, gdyby Romario potrafił bez reszty poświęcić się piłce i rozwojowi, zamiast bazować tylko na wrodzonym talencie. Byłby najlepszy w historii? A może dziś w ogóle nie byłby dla nas kimś wyjątkowym, bo bez radosnego podejścia do życia nie potrafiłby dostarczać tyle radości na zielonej murawie? Nikt nie potrafił go ujarzmić. Rozbrajające jest wspomnienie jego partnera z ataku PSV, Wima Kiefta: – „Miał gigantyczną pewność siebie. Prawie za każdym razem, gdy rozpoczynaliśmy mecz, zdradzał mi swój plan: on okiwa pięciu graczy, a potem poda mi i strzelę. Próbował tego ciągle. Nigdy się nie udało, ale i tak próbował. Asysty? Ja podawałem mu ciągle, za co po moich asystach mi dziękował, w stylu: dzięki, następnym razem w takiej sytuacji ci dogram, dostaniesz jedną ode mnie. Ale następnym razem znowu strzelał”. Gigant.
Często się dziś zdarza, że po niewykorzystanym karnym, komentatorzy rozpoczynają wywód o tym, że z jedenastu metrów nie trafili najwięksi. Zazwyczaj pierwszym nazwiskiem, które pada w jego trakcie jest: Baggio. Wielki piłkarz, urodzony zwycięzca, który stał się symbolem porażki, przenosząc piłkę ponad bramką w finałowym meczu z Brazylią. A to był przecież jego wielki turniej, prowadził Włochów za rękę do wielkiego finału. To miało być ukoronowanie całej wcześniejszej kariery, w trakcie której należał do ścisłej czołówki na świecie. Ale tego dnia miał stać się legendarny. Na swój sposób się to udało. Absolutnie unikatowy piłkarz. Jego styl chyba najlepiej scharakteryzował Michel Platini, określając jego pozycję jako „9,5”. Połączenie snajpera i kreatywnego playmakera. Szkoda późniejszych problemów ze zdrowiem i tego, że trochę się pogubił. Przecież stać go było na jeszcze więcej.
W trakcie długiej piłkarskiej kariery do perfekcji opanował dwie sztuki. Pierwsza: oszukiwanie przeciwników jednym, najczęściej kompletnie zaskakującym podaniem. Druga: odmawianie klubom zainteresowanym jego usługami. Wierny syn Barcelony, jej największa pociecha, uosobienie wszelkich wartości podzielanych pod tą szerokością geograficzną – zarówno jeśli chodzi o postępowanie na zielonej murawie, jak i poza nią. Złudne jest wrażenie, że podziwiamy go od dawna, w zasadzie od zawsze. Guzik prawda, wrażenia z ostatnich lat zmazują całkowity obraz. A był przecież nawet moment, że środowisko, dla którego dziś jest legendą, wolało przybyszów, którzy DNA Barcelony znali jedynie z opowiadań, a jego uznawało za głównego hamulcowego w zespole. Kataloński Sport przypominał wtedy wszystkim: – „Gdyby nazywał się Xavinho i urodził się w Brazylii, byłby dla nas bożyszczem”. Bezskutecznie. Dopiero Euro 2008 było momentem zwrotnym, czego nie sam nie rozumiał: – „Ludzie odkryli mój talent dopiero na EURO 2008, ale ja grałem tak samo od wielu lat” – mówił dziennikarzowi Guardiana. – „Czego zabrakło? Hat-trick, gol przewrotką… ale przecież mam jeszcze trzy mecze w Barcelonie” – tak niedawno podsumowywał swoją karierę, ale wszyscy wiedzą, że zabrakło Złotej Piłki. Piąty, trzeci, trzeci, trzeci, czwarty. Pięć lat z rzędu kręcił się w okolicy podium, ale trafił na złe czasy. Musi zadowolić się więc tytułem dyrygenta dwóch najlepszych dotychczas drużyn XXI wieku: Barcelony Guardioli i reprezentacji Hiszpanii. To nie mało.
– To młody piłkarz, międzynarodowej klasy. Jestem pewny, że zwiększy siłę rażenia Arsenalu. Anelka? Zapomnijcie o nim. Henry jest lepszy. Nie gra pod siebie, a jego nadrzędnym celem jest pomoc drużynie – z dzisiejszej perspektywy to nie do pomyślenia, ale kiedyś Arsene Wenger musiał się gęsto tłumaczyć z wydania 11 milionów funtów na skrzydłowego, który w Juventusie odbił się od ściny tak boleśnie, że w Turynie żałowano wtedy, że wygrali wyścig gigantów o jego podpis pod kontraktem. Później żałowali już tylko, że nie poczekali aż wypali u nich lub, że puścili go za drobne. Jeden prosty ruch wystarczył – przesunięcie ze skrzydła na środek ataku. I pełne zaufanie do jego talentu, bo początki nie zwiastowały czegoś wielkiego. Zwróciło się z niewyobrażalną nawiązką. Setki tysięcy, jeśli nie miliony kontaktów z piłką. Duża część po prostu magiczna, lecz nawet w pozornie najprostszych zagraniach starał się przemycać swój geniusz. Pomnik tak wielki, że zagranie ręką dające Francuzom przepustkę na mundial – jest ledwie dostrzegalną rysą.
Polećmy klasykiem: – Jeśli mam wybierać między Beckhamem a Ronaldinho, po stokroć wybieram Anglika. Cała Azja zakocha się w nas z jego powodu. Brazylijczyk jest tak brzydki, że pogrążyłby naszą markę – powiedział kiedyś Florentino Perez. Być może nie żałował tych słów nawet, gdy trybuny Santiago Bernabeu żegnały Brazylijczyka owacją na stojąco po jednym z El Clasico, bo bilans ekonomiczny z Anglikiem w składzie mu się zgadzał. Ale ten sportowy – nie, bo to nie Beckham, a brzydal Ronaldinho robił różnicę. Był okres, w którym każdy chłopak, który swojego idola szukał wśród największych gwiazd, miał nad łóżkiem jego plakaty. Nikt tak jak on nie potrafił zamienić meczu w One Man Show. Ostatni z wielkich, którego gwiazda zdążyła rozbłysnąć pełnym blaskiem przed przejęciem interesu przez duet Messi-Ronaldo. Zgasł niedługo potem, miewał tylko przebłyski, później zaczął pełnić rolę misia z Krupówek, ale co wyczyniał wcześniej, to głowa mała. Najbarwniejszy z mistrzów.
Zaskoczeni? To nie był oczywisty wybór. Przygotowując takie zestawienie, bardzo łatwo było dać się ponieść magii towarzyszącej ofensywnym gwiazdom, nieco zapominając o tych, którzy starali się przez cały ten czas uprzykrzać im życie. Jednak nie tędy droga. Maldini. Jeśli zadalibyśmy sobie pytanie o to, który z defensywnych graczy zapracował sobie w ostatnim ćwierćwieczu na miano najlepszego piłkarza na swojej pozycji w całej historii, to nieuchronnie wzrok skierujemy w kierunku Maldiniego. Nieuchronnie wracamy do dylematów ze wstępu, porównań graczy z różnych epok, ale kto może mu dorównać? OK, dziś boczny obrońca musi już spełniać szereg innych zadań, głównie w ofensywie, ale jeśli uznamy, że przede wszystkim ma bronić dostępu własnej bramki, to ciężko znaleźć lepszego od Włocha. Może Facchetti. Może Nilton Santos. Może Djalma Santos. Może, ale niekoniecznie. Po prostu wypadało docenić legendę Milanu i reprezentacji Włoch. A także całego futbolu.
Jeśli czasami wątpicie, że futbol to piękna gra, odpalcie sobie na YouTube kompilacje z jego udziałem. Pomaga. Nie był typem gladiatora. Z czasem mięsień piwny zaczął mu ciążyć coraz bardziej, ale to, co potrafił zrobić z piłką i przeciwnikiem na plecach, ocierało się o sztukę. Można by to pokazywać galeriach. Il Fenomeno, O Fenômeno, El Fenómeno. Zmieniał się tylko przedimek, bo fenomenalny był wszędzie – od Brazylii, przez Włochy, po Hiszpanię. Bez niego historia mundiali nie byłaby tak magiczna. Kluby? W Barcelonie był tylko rok, ale możliwe, że był to najlepszy sezon w jego karierze (47 goli w 49 meczach). Inter – z miejsca stał się najlepszym graczem mocnej wtedy Serie A. Później zerwane więzadła, czarne chmury zatrzymały się nie tylko nad Mediolanem, ale i całym futbolem. Na szczęście wrócił. Wygrał mundial, został Galaktyczny. Jako gracz naszpikowanego gwiazdami Realu, ale przede wszystkim generalnie jako piłkarz. Nie napiszemy, że „jedyny, prawdziwy” Ronaldo, nie czekajcie. Ale na pewno wyjątkowy.
– Sędzio, nie kończ tego meczu, bo odchodzi Zidane – taki transparent wywiesili kibice Realu Madryt na jego pożegnalnym występie i w ciemno można założyć, że pod apelem tej grupy ludzi, podpisałby się każdym kibic piłki nożnej, niezależnie od sympatii i antypatii. Bo Zidane był graczem, który od zawsze łączył, a nie dzielił. Łączył w miłości do tej dyscypliny. Pewnie również dlatego, że nigdy nie miał wielkiego konkurenta, kogoś z kim musiałby się ścigać o nasze uznanie. Po prostu był, robił swoje, nie oglądając się na resztę. Wygrał wszystko, co było do wygrania. Nie miał uprzywilejowanej pozycji na stracie, nie od razu był tym wybitnym, którego zapamiętamy na wieki. – Ojciec uczył mnie, że imigrant musi pracować dwa razy ciężej niż ktokolwiek inny i nigdy, przenigdy się nie poddawać – to według niego recepta na sukces, bardzo prosta. Wzór. Reprezentacyjną karierę zakończył w 2004 roku, ale jeszcze raz dał się namówić, by poprowadzić drużynę do złota mundialu. Zabrakło niewiele, ale napisał niesamowitą historię. Czyn haniebny, ale nie zburzył pomnika. Sprawił, że jest jeszcze trwalszy.
Człowiek, o którym napisano i powiedziano już wszystko. Każde kolejne zdanie, które pada na jego temat, a nie dotyczy bieżących wydarzeń, jest wtórne. Bóg futbolu. Tytan pracy. Jeśli piłka nożna byłaby dyscypliną indywidualną, Michael Phelps mógłby pożegnać się z rekordem w liczbie zdobytych medali olimpijskich. Ronaldo wykosiłby konkurencję. Oczywiście nie chodzi o to, że dziś koledzy z drużyny są mu tylko kulą u nogi. Po prostu to taki typ człowieka, który nie spocząłby w dążeniu do perfekcji. Pewnie nigdy nic nie wygra ze swoją reprezentacją, nigdy po tym względem nie dorówna brazylijskiemu Ronaldo czy ZZ, historycy futbolu będą wypominać mu to za kilka dekad. Trudno. Indywidualne wzniósł się na inny poziom. Ile miał przez ostatnie 8-9 lat chwil słabości? Może kilka, krótkich. Ledwie raz w tym czasie nie dobił do czterdziestu punktów w klasyfikacji kanadyjskiej w całym sezonie – w rozgrywkach 2008/09 strzelił 26 bramek i zaliczył 12 asyst. Najgorszy sezon. Może nie warto być zakładnikiem liczb, może należy bardziej gloryfikować tych, którzy dostarczyli więcej wyjątkowych momentów, ale pewnie warto czasami też wyciszyć sentyment. Tym bardziej, że statystyki Ronaldo są zabójcze. Przystawiają pistolet do skroni i każą przyznać, że mówimy o sportowym fenomenie.
On i Ronaldo. Dwóch ludzi, którzy zachwycili i podzielili świat piłki. Zachwycili do tego stopnia, że trzeba było nazywać ich kosmitami, by oddać dystans, który dzieli ich od reszty piłkarzy. Podzielili do tego stopnia, że wielu straciło zdrowy rozsądek, nie potrafiąc docenić dwóch jednocześnie. Na tle tej rywalizacji mogłyby wybuchnąć zamieszki, niestety bliżej nam do nich – niż wspólnego dziękowania, że mamy szczęście żyć w czasach tej walki. Coraz wyraźniej wygrywa ją Messi. Za chwilę zgarnie piątą Złotą Piłkę i nawet jeśli nie podzielamy w pełni sposobu jej przyznawania, to za każdą z nich kryją się liczby, zdarzenia, magiczne momenty, które mówią, że mamy do czynienia z najlepszym piłkarzem naszych czasów. Wszystkim, którzy myślą inaczej, został już tylko jeden argument. Wiecie jaki. Jeśli Messi nie wytrąci go im z rąk, grać będą nim wiecznie. Ale i tak przegrają.
PRZYGOTOWAŁ MATEUSZ ROKUSZEWSKI