Czym się różni presja w siatkówce od piłki nożnej? Co jest najbardziej denerwujące w naszym futbolu? W jaki sposób wybudził się Piast Gliwice, jak wyglądają realia płacowe w polskiej siatce i skąd jej błyskawiczny rozwój? Jak się ściąga Zagumnego do Warszawy i czy można porównać wpływ Lewandowskiego oraz Lozano na oba sporty? Między innymi o tym porozmawiałem z Jakubem Bednarukiem, byłym siatkarzem, a dziś trenerem Politechniki Warszawa i reprezentacji Polski juniorów.
Podobno obudziłeś potwora na gali Ekstraklasy.
W jakim sensie?
Mówię o Piaście Gliwice.
Ale to bardziej po gali! Powiedziałem prezesowi Sarkowiczowi: „daj mi tę kasę, i tak nic nie osiągniesz w piłce z takimi pieniędzmi, a w siatce zrobimy mistrza”. Żartowałem też, żeby mi dał Wilczka, bo mój zespół jest pełen młodych wilczków. Mieliśmy radosną taksówkę, ale potem ten Piast zaczął ciągle wygrywać i dialog wrócił. Tyle że to już nie jest śmieszne. Początkowo niektórzy traktowali Piasta jak meteor, który przeleciał i zaraz wyrżnie o ziemię – nic z tych rzeczy. To już porządny zespół.
Byłeś jedynym przedstawicielem siatkówki na gali?
Tak, ale wiele ludzi siatki trzyma się blisko piłki. Lubię takie zabawy. Lubię przebywać w środowisku piłkarskim, bo jest inne od naszego. Byłem dwukrotnie na gali „Piłki Nożnej”, potem na Ekstraklasie. Zwyczajnie jestem ciekawy, jak to wygląda, bo futbol mnie pasjonuje.
Co cię w nim najbardziej kręci?
Wiesz, czego mi brakuje w siatce w stosunku do piłki? Jesteśmy bardzo grzeczni w stosunku do siebie. Aż za grzeczni. Żaden dziennikarz nie pojedzie po zawodniku czy trenerze, bo ten nie da później wywiadu i się obrazi. Jest nas za mało. Nie kopniesz jednego. Nie powiesz: „słuchaj, za wysoko nosisz głowę”, bo dowie się cała reszta.
To dobrze?
Nie. Jesteśmy rozpieszczani. Gdy parę lat temu „Super Express” zrobił po jakiejś porażce fotomontaż z pieluchami siatkarzy, bo „obsrali się jak małe dzieci”, to część przestała rozmawiać z redakcją. Takie akcje to codzienność w angielskich tabloidach. Brakuje mi takiej pikanterii. Jesteśmy grzeczni. Ułożeni. Oglądasz mecz w telewizji i rzadko słyszysz krytyczną uwagę. Wiem, że siatkówka to dyscyplina akademicka i zawsze uprawiało ją inne towarzystwo, ale nam też zdarzają się błędy czy kłótnie, które w mediach nie wypływają. Brakuje mi takiego siatkarskiego Weszło, żeby ktoś czasem pojechał z jednym czy z drugim.
Teraz tak mówisz, bo masz spokój, a gdyby taka strona powstała, to pewnie zmieniłbyś optykę.
Na pewno takie „Weszło” by po mnie jechało, bo jest mnie dużo w mediach. Po jakiejś porażce na pewno wytykaliby wywiady czy aktywność na Twitterze, ale naprawdę nie przeszkadzałoby mi to. Często rozmawiam z fachowcami komentującymi PlusLigi. Często to moi byli koledzy lub trenerzy i traktują nas bardzo grzecznie i kulturalnie.
Może zwyczajnie dlatego, że z polską siatkówką jest dobrze?
Właśnie nie zawsze jest dobrze! Kiedy nie idzie, trzeba opierdzielić. Nikt nie pracuje perfekcyjnie. Często działasz intuicyjnie i musisz się pomylić. Popełniasz błędy przy kształcie drużyny, bo pomyślałeś, że sprawdzi się koncepcja niemiecka, holenderska czy brazylijska, co potem okazuje się niewłaściwe. W siatkówce mamy różne szkoły. Możesz wymieszać różne koncepcje albo wprowadzić pozornie idealną, ale nie będzie pasowała do twojej grupy i rozwalisz zespół. Trzy lata temu przygotowałem zespół bardzo dobrze, więc rok później uznałem, że przygotuję jeszcze lepiej. Po dwóch miesiącach musiałem wrócić do starego systemu, bo przedobrzyłem. Wymyślanie sportu na nowo to strzał w kolano. Nie wymyślisz czegoś absolutnie nowego.
Nawet Guardiola mówi, że niczego nie wymyśla, tylko jest złodziejem idei.
W jakimś wywiadzie – bodaj z „Szamo” – czytałem o treningu, podczas którego ćwiczono dośrodkowanie na wślizgu. O co tu chodzi?
W siatkówce też się zdarzają takie absurdy?
Głównie wynikają z kopiowania innych szkół. W systemie brazylijskim trenujesz dwa razy dziennie, np. o ósmej i o szesnastej, bo połowa sal nie ma klimatyzacji. Nie działasz w rytmie normalnej doby. W Polsce ten system nie miałby racji bytu. Amerykanie z kolei liczą wszystko, co się da. Każdy sport – koszykówkę, futbol czy siatkówkę – opierają na statystykach, bo twierdzą, że wszystko da się zmierzyć. Łeb by ci rozsadziło, gdybyś to przeniósł w skali jeden do jednego! Liczby pomagają, ale nie możesz bazować wyłącznie na nich.
W piłce też się o tym dyskutuje, czego najlepszym przykładem duńskie Midtjylland.
Wzorują się „Moneyball”, ale pamiętajmy, że ta filozofia została zastosowana w baseballu, czyli jedynym sporcie drużynowym, który jest indywidualny. Duńczycy pewnie nie mają wirtuozów i takich możliwości finansowych jak Anglicy, więc kombinują, żeby zastąpić jakieś braki tymi statystykami. Ciekawe, jak by taki system wyglądał w Manchesterze United, gdzie błysk geniuszu jest zdecydowanie ważniejszy.
Dlatego piłka nigdy nie będzie w pełni policzalna.
Futbol jest najprostszym drużynowym sportem na świecie. Dzięki temu cieszy się taką popularnością. Dlaczego? Bo nie trzeba umieć grać w piłkę, żeby w nią grać. W siatkówce, koszykówce, że nie wspomnę o ręcznej, nie dałoby się tak zakryć braków jednego zawodnika. Nie ma możliwości, żeby w którejkolwiek dyscyplinie słabszy zespół tak często wygrywał. Wystarczy, że zwariuje bramkarz, strzelisz cztery poprzeczki czy jakiś kiks. W koszykówce nie rzucisz więcej będąc słabszym. W siatkówce też nie. W futbolu słabe ogniwo da się ukryć.
Do jakiego stopnia da się wprowadzić „Moneyball” do siatkówki?
Sami zaznaczamy w systemie każde dotknięcie piłki z treningu i program potrafi wskazać pewne problemy, ale nie bazujemy wyłącznie na liczbach. Zawsze patrzę na stosunek statystyk do ceny. Czy warto inwestować w chłopaka, który jest przeciętny, ale ma nazwisko i przyciągnie mi tysiąc kibiców? Funkcjonuję w takich realiach, że nie mogę zawsze patrzeć na nazwiska, ale wszystko ma znaczenie. Ktoś może mieć świetnie liczby, ale wypadać do bani przy wynikach na poziomie 18:18. Nie zmierzysz inteligencji w grze. Czasem ktoś ma lepszą albo słabszą mentalność. Inny może stroić fochy, ale przyciągnie ludzi i da wynik. Zadajemy sobie wiele pytań.
Nie bałeś się wziąć Zagumnego?
W ogóle. Kiedy pojawiła się szansa, od razu się zdzwoniliśmy:
– Guma, chcesz?
– A ty?
– Jasne.
– Dogadasz się finansowo?
– Dogadam.
– To jesteśmy umówieni.
Facet od dziesięciu lat co roku walczył o medale, teraz już niekoniecznie i… czasem walczy sam ze sobą, żeby nie wybuchnąć, bo niektóre pozornie łatwe sytuacje w innych klubach u nas stanowią problem. Ale nie bałem się. To wielki sportowiec. Gdybyś wszedł do naszej szatni i nie wiedział, kim jest Zagumny, nawet nie wyczułbyś, że to jeden z najlepszych zawodników w historii siatkówki. Nie jest gościem, przy którym wszystko ma błyszczeć, gdy wyjdzie z auta.
Może się mylę, ale sprawia wrażenie aroganckiego.
Jego zwyczajnie nudzą rozmowy z dziennikarzami. Od dziesięciu lat słyszy te same pytania, więc jedzie te samą regułkę. To bystry, oczytany i dowcipny gość, ale jak ktoś ci przypnie łatkę, to potem jej nie odkleisz. Jak w futbolu. Napiszecie, że ktoś jest rewelacyjny, to będzie jechał pięć lat na tej opinii. Koś wyjdzie na jedną imprezę, to musi być pijaczyną, a potem się okazuje czołowym piłkarzem ligi. Mam w zespole Guillaume’a Samikę, o którym poszła opinia, że pije. Wiesz dlaczego? Bo ktoś napisał na forum siatkarskim, że widzi go w knajpie dzień przed meczem. Okazało się, że w tym czasie był z trenerem, i to w jego domu! Ale historia poszła i zaczęła żyć swoim życiem. Pięć lat po tej akcji udzielam wywiadu w Rzeszowie i pierwsze pytanie: „Czy to prawda, że Samica to pijak?”. No ludzie… W siatkówce nie pojedziesz na opinii. W futbolu zdarza się to zdecydowanie częściej.
To fakt – jeżeli pojawisz się w Ekstraklasie i zaznaczysz swoją obecność, to trudno będzie ci z niej wypaść.
Jeżeli jesteś obcokrajowcem, reprezentantem, zawodnikiem klasy światowej i odbijesz się od PlusLigi w pierwszym roku, to w drugim cię już nie ma. Zagrasz dobry pierwszy sezon, ale drugi słabiej – w trzecim cię nie ma. Błyskawiczna weryfikacja. Może nie płaci się w Polsce najlepiej, ale mamy najlepszą atmosferę i zainteresowanie. Wszyscy chcą tu grać. Obcokrajowcy się potem dziwią. Przyjeżdża gość z Belgii, tam orkiestra przed meczem, na trybunach pięćset osób, a po meczu kolacja z kibicami i wszyscy zadowoleni. W Polsce nie ma szans. Przegrasz parę meczów – nie ma cię.
A jak duża jest różnica pomiędzy PlusLigą i jej zapleczem?
Od kiedy zamknięto PlusLigę i nie można awansować sportowo, tylko dzięki zaproszeniu, różnica jest coraz większa. To jeden z problemów, bo w pierwszej lidze spada zainteresowanie kibiców i sponsorów. Ostatni zespół PlusLigi wygra dziewięć na dziesięć meczów z pierwszym zespołem pierwszej ligi.
Macie gdzie łowić?
Mamy, bo młodzieży jest dużo. Co roku w PlusLidze pojawia się ośmiu-dziesięciu 19-20-latków. Niedługo wjedzie rocznik 97, mistrzowie świata kadetów. Jest konkurencja. Nie bierze się już anonimowych obcokrajowców. Musisz coś znaczyć, żeby trafić do PlusLigi. Kiedyś brało się Ukraińców czy kogokolwiek z byłej Jugosławii, ale to minęło. Ludzie chcą tu grać nawet za mniejsze pieniądze, a dla chłopaków z pierwszej ligi to życiowa szansa. Może ewentualnie dwa topowe kluby zapłacą tam najlepszym siatkarzom tak jak słabsze kluby PlusLigi swoim rezerwowym. Nie ma szans, żeby ktoś na zapleczu zarabiał dziesięć tysięcy. Ewentualnie pięć, ale to i tak wyjątki. Wziąłem niedawno Kubę Kowalczyka z Wyszkowa, którego chciałem od dwóch lat, ale chyba czuł się bezpiecznie w pierwszej lidze, bo podpisywał różne kontrakty. Dziś, w wieku 28 lat, mówi: „kurczę, czemu tak późno?! To inne życie!”.
Trudno wyjąć zawodnika z pierwszej ligi?
Nie, bo bardzo rzadko obowiązują wieloletnie kontrakty. Wiesz, jak załatwiłem Kowalczyka? Zadzwoniłem w maju i mówię:
– Mam wolne miejsce w PlusLidze. Jesteś?
– Ale mam gdzieś tam wstępną umowę.
– Masz podpisaną?
– No nie.
– Chcesz?
– No, chcę.
– No to jesteś.
– Ale jak to?
– Pani prezes zadzwoni i będziesz zadowolony. Dogadacie się.
– I już?
– Skoro chcesz, to już.
Trzy minuty i sprawa załatwiona, a on potem mówi: „cholera, myślałem, że to trzeba siedzieć, rozmawiać i negocjować!”. Wytłumaczyłem mu: „ja cię oglądam trzy lata i wiem, czego chcę!”. Chłopaki rzucają wszystko i spakowani przyjeżdżają do Warszawy, a – umówmy się – nie jesteśmy potentatem.
Cieszysz się wśród zawodników PlusLigi taką opinią jak Michał Probierz?
Sam nie wiem, jaką Probierz ma opinię.
Chodzi o to, że potrafisz przeciętniaka wyciągnąć na wyższy poziom albo odpowiednio oszlifować juniora.
Mam nadzieję, że tak. Dostaję sporo telefonów od rodziców: „proszę zobaczyć, proszę sprawdzić”. Przed chwilą spotkałem się z agentem, który ma trzech chłopaków z mistrzostw kadetów i pyta, czy nie chciałbym kogoś, bo pierwsze pytanie kieruje właśnie do nas. Wszystko wynika z jednego – młodzi wiedzą, że nie boję się dać im szansy. Dlaczego? Bo mam taką możliwość od szefostwa. Jeżeli masz za plecami prezesa, który tylko czeka, żeby cię wywalić po trzech słabszych meczach, to nie postawisz na juniora. Kiedy przegraliśmy w tym sezonie cztery mecze z rzędu, pani prezes zadzwoniła, żebyśmy się spotkali na kawę. Zapytała, jaki jest powód. Nie spodziewałem się, że zawodnicy będą przestraszeni przed Zagumnym. Nie, że przychodzi gwiazda i dyktuje swoje warunki. Po prostu bali mu się spojrzeć w oczy. Nie wiedzieli jak mówić. Teraz mamy niezłą serię, trzy zwycięstwa w czterech meczach, ale wciąż relacje pozostają takie same – potrzebujesz pomocy, to dzwoń.
Jaką masz presję w pracy porównując z futbolem?
Nie boję się, że jeżeli przegram, to w poniedziałek coś się może wydarzyć i strach sięgać po telefon. U was to jest nagminne. Nie podoba mi się w dziennikarstwie futbolowym ta karuzela trenerska po trzech porażkach. Nagle wyciągacie dziesięciu trenerów, którzy czekają na pracę i pytanie – kto by tu pasował? Jeszcze przypadkowo jakiś szkoleniowiec przejeżdża przez stadion i można mu pstryknąć zdjęcie. W Politechnice nie mam takiego strachu. Z dwustu topowych światowych trenerów 180 chce pracować w Polsce. Jeżeli powinie mi się noga, nikt nie ściągnie tu kogoś z Malediwów, tylko wicemistrza świata lub Europy. Na moje miejsce jest dwustu facetów, którzy przyszliby tu za połowę pieniędzy. To jest presja. Z drugiej strony – w tym sezonie PlusLigi nie poleciał jeszcze żaden trener, a w poprzednim dwóch. Może dlatego, że liga jest zamknięta, odpowiadasz przed kibicami i sponsorem, ale nie ryzykujesz spadkiem. Kiedy jednak wylecisz z pracy, bardzo ciężko jest wrócić na karuzelę. Sam byłem asystentem Radka Panasa, bardzo dobrego trenera, który potem poszedł do Olsztyna i Gdańska, ale poślizgnął się i od trzech lat nikt go nie odkurzył.
W piłce po trzech latach możesz zniknąć z rynku na amen.
Ale w końcu ktoś cię wyciągnie i twoje nazwisko się pojawi. W siatkówce to nie wystarczy.
Pracujesz w Politechnice już czwarty sezon.
Dokładnie.
To dużo?
W PlusLidze jestem za Andrzejem Kowalem z Resovii – on pracuje rok dłużej. Czy to dużo? Myślę, że normalnie. Tyle że mam czwarty rok i praktycznie czwarty zespół.
Ilu siatkarzy przeszło ci przez ręce? Czterdziestu?
Więcej. Po 14-15 na rok. Teraz zostało więcej, bo aż czterech. Zawsze jednak wymieniamy ponad połowę.
Jak trudno pracuje się ze świadomością, że w nowym sezonie startujesz praktycznie z nową kadrą?
Jeżeli ktoś może pójść do lepszego klubu, to sam mówię: „panowie, ja was sam tam zawiozę”. Jeżeli zadzwoni Rzeszów czy Kędzierzyn, to zapraszam do mojego samochodu i jedziemy. Po to pracują, żeby ten telefon zadzwonił. Zarząd pracuje, byśmy mogli podpisać dwu-, trzy-, albo nawet czteroletnie kontrakty, ale nie mamy takiej ciągłości sponsorskiej. Trudno, żeby firma – o ile nie jest państwowa – pozwalała na tak długie umowy. Jestem jednak zadowolony, gdy 19-letni Artur Szalpuk po sezonie trafia do dorosłej kadry. Nie jest jednak tak, że my go stworzyliśmy. Zawsze się przed tym bronię. Talenty rodzą się na małych salkach. My tylko wyciągamy najlepszych i pokazujemy różnicę, co trzeba zrobić, by wskoczyć na top. Nie nauczysz kogoś siatkówki przez rok. Prędzej nauczysz odpowiedzialności, kultury i dbania o siebie. Proste sprawy. „Nie umiem gotować!”. „Nie gadaj, że makaronu nie ugotujesz!”. „Na siłowni kazali mi robić to!”. „Ale sprawdź, po co ci to potrzebne”. Siatkówki uczą w juniorach, a my pchamy do przodu.
Jak często klub zarabia na transferach?
Nigdy. Kluby juniorskie zarabiają ekwiwalent z wyszkolenia jak w futbolu. Zdarza się, maksymalnie raz w roku, że w PlusLidze ktoś wykupi kontrakt. Zwykle jednak wypełniasz umowę i idziesz dalej.
Demotywujące dla trenera.
Gdybyśmy byli Ajaksem Amsterdam, to na samych transferach Politechniki z ostatnich trzech lat, moglibyśmy robić budżet.
O tym mówię – budujesz zawodników, ale nie stawiasz konkretnego fundamentu pod klub.
Niestety, siatkówka tak działa.
Myślisz, że ekonomia kiedyś wymusi zmianę?
Wątpię. Myślę, że ewentualnie będą dłuższe kontrakty, ale klub i zawodnik zwykle nie godzą się na pięcioletnie umowy. Mówiło się o możliwości wykupienia naszej młodej gwiazdy, Bieńka z Kielc, ale to były kwoty na poziomie 100-200 tysięcy złotych. Duży transfer? Trener i trzech zawodników poszło z Trento do Halkbanku Ankara. Za jednego z nich zapłacili milion euro.
Trzy razy mniej niż Tuluza dała za Furmana.
Tylko Juantorena jest jak Messi. Jeden z trzech najlepszych zawodników w historii.
Wiesz, o czym mówię – wspomniany Probierz też traci pół kadry, ale może czuć satysfakcję, jeżeli za przynajmniej część kwoty z transferów klub wybuduje mu boisko.
Gdyby tak było, na pewno mielibyśmy ciekawiej. Żyjemy jednak satysfakcją, że chłopcy trafiają do mocniejszych klubów. Niedawno wrzuciłem na Twittera ostatnią reprezentację – połowa zawodników przewinęła się przez Politechnikę. Pokaż mi taki klub piłkarski. Śmiałem się ostatnio z prezesem Olsztyna: „to co, ilu w tym roku bierzesz od nas?”, ale kiedy widzę, że ktoś dostaje trzy razy lepszy kontrakt, mogę być tylko zadowolony.
Reprezentacja młodzieżowa to dla ciebie duże wyróżnienie czy naturalna kolej rzeczy?
Niespodzianka. Dogadaliśmy się ze Stephane’m Antigą, że będę w sztabie reprezentacji, ale ostatecznie zaproponowali mi młodzieżówkę. Kurde, wyróżnienie ogromne, ale przygoda się nie udała. Zagraliśmy jedenaście meczów, wygraliśmy dziewięć i zajęliśmy dziewiąte miejsce. Turniej był w Meksyku, gospodarz dobrał sobie grupy, a do naszej przydzielił praktycznie najlepsze drużyny – Rosję i Argentynę. Rosjanie bili wszystkich w tych rocznikach, a Argentyńczycy tym samym zespołem byli w dwa lata starszym wicemistrzami świata. I tłukliśmy się na przewagi! Sety po 34:32. Z grupy ostatecznie wyszły dwa zespoły, a trzeci – czyli my – nie wszedł do ósemki. Potem wszystko wygraliśmy, ale najwyżej mogliśmy zająć dziewiąte miejsce. Jeżeli związek uzna, że popełniłem błędy i przez to nie zdobyliśmy medalu, przyjmę to na klatę. Myślę jednak, że wykonaliśmy przez te osiem tygodni sporo dobrej roboty.
Marcin Dorna powtarza, że celem jego kadry jest dostarczanie jak największej liczby kandydatów do dorosłej kadry. Ty miałeś podobną sytuację jak on – Dornie zabrali Milika, a tobie Szalpuka.
Identyczna sytuacja. Identyczna! Dostał powołanie na puchar świata, a z nim na mistrzostwach moglibyśmy powalczyć o zwycięstwo. O to jednak w tym wszystkim chodzi. Jeżeli za dwa lata Szalpuk, Śliwka będą grali w kadrze, to będziemy zadowoleni. Albo taki Lemański. 2,14 wzrostu. Urodził się na Ursynowie, 300 metrów od hali. Zobaczyłem go na juniorach, miał 17 lat i mówię: „chodź do pierwszego zespołu”. Z takim chłopakiem, który ciągle rośnie, trzeba inaczej pracować. Nagle się okazuje, że w pierwszym roku był szóstkowy, a teraz jest podstawowym zawodnikiem.
Jak odbierasz dyskusję o szkoleniu w polskiej piłce, bo wiem, że wnikliwie ją śledzisz?
Nie wiem, dlaczego tak często zmieniają wam się koncepcje. Dziś potrenujemy systemem niemieckim, bo po nieudanym mundialu okazał się najlepszy, ale przy tym zapominamy, że tam ordnung muss sein i ciężko pewne rzeczy przekopiować. Jutro dochodzimy do wniosku, że wystrzelili Belgowie, więc „o, to może wdrażamy to!”. Cały czas trwa walka, by to usystematyzować. U nas, w siatkówce, usiadło kilka osób – trenerzy młodzieżowi i dorosłych drużyn, po czym ustalili cały plan. Mamy szkolne ośrodki, w których o siódmej rano są treningi siatkarskie, potem zajęcia, następnie znowu trening. Szkoły typowo siatkarskie bazujące na tym samym schemacie. Oczywiście jeden trener woli postawić na defensywę, drugi na atak, ale skala jest zbliżona. Potem najlepsi idą do centralnego SMS-u w Spale, np. 20 w roczniku. Część pisze maturę, część wyjeżdża szybciej. A my potem będziemy korzystali z tych wszystkich MOS-ów. Jeżeli widzę, że trener w Ustrzykach pracuje tak samo jak jego kolega w Świnoujściu, to wiem, czego oczekiwać, kiedy przejmuję ich zawodników. Widzę, że w polskiej piłce zaczyna się pojawiać pomysł i dobrze, że są tacy trenerzy jak Stokowiec, którzy nie boją się wprowadzać gównażerii. To Zagłębie przy swoich możliwościach powinno już być Ajaksem, nie? Urban też się w Legii nie bał.
Byłeś nawet u niego na stażu.
I wiesz, co jest najlepsze? Że w niczym nasza praca się nie różni. Naprawdę! Treningi, prowadzenie drużyny, przygotowanie zajęć, rozgrzewka, atmosfera. To samo.
W piłce zarządzanie ego chyba jest trudniejsze.
Może dlatego, że piłkarzy jest więcej i cieszą się większą popularnością. U nas, żeby być wielkim, musisz być wielkim w skali światowej. Nie widzę jednak, żeby tak wielu młodym piłkarzom odwalało. Jak się nazywa ten ze Szczecina?
Zwoliński?
Słucham chłopaka i kurde, sama przyjemność pracować z takimi. Czytam Linettego i też nie widzę, żeby odleciał. Ale jeżeli potem wypływa afera, że Orlando Sa nie chce trenować, bo mu się nie podoba, to cały wizerunek się psuje. U nas to się nie zdarza. Nigdy nie podporządkowujesz się pod jednostkę, bo ta ma kaprys. Coś ci nie odpowiada, to wylatujesz. Nie ma dyskusji. Może w Bełchatowie czy Rzeszowie znajdą się jakieś gwiazdy-gwiazdy, ale nawet jeśli – to wyjątki. Przecież to tylko sport. Nie szukamy lekarstwa na raka. Walczymy, żeby człowiek mając 20 złotych na bilet wybrał nas ze stu możliwości w Warszawie.
A kiedy czytasz wypowiedzi zawodników, którzy twierdzi, że ci, którzy ich krytykują, nie powinni w ogóle przychodzisz na stadion, to co myślisz?
Mnie krytyka też boli, ale „sam jesteś fatalny!” to dla mnie… Powiem tak: nie potrafię nawet sobie wyobrazić takiej sytuacji w siatkówce. To u nas niemożliwe. Dziennikarz ma prawo zadać głupie pytanie, ale sportowiec ma obowiązek zachować klasę. U nas jeszcze powstaje masa portali i na wywiady przychodzą 17-letnie dziewczyny. Skoro dostarczamy im rozrywkę, to należy je też uszanować. A jeżeli coś się siatkarzowi nie spodoba, to raczej się uśmiechnie lub odpuści. Nie umiesz żyć z krytyką, to nie zabieraj się za sport. Im mniej znasz jednak piłkarzy, tym bardziej wydaje ci się, że to kopacze, którzy najchętniej kopaliby się w błocie po czołach i nic nie mówili. Im więcej ich jednak poznajesz, tym częściej przekonujesz się, że to naprawdę inteligentni ludzie. Tyle że skoro piłkarzy jest więcej, to i więcej głupot wypływa, a te odbijają się większym echem. Jeżeli wychowujesz się w siatkarskim SMS-ie, to automatycznie przygotowujesz się na następny krok, czyli grę w PlusLidze. W piłce często jest inaczej. Trafia ktoś z jakiejś mieściny, bo ktoś go przyuważył, wchodzi do Złotych Tarasów, widzi na koncie 40 tysięcy, czyli tyle co rodzice przez rok i czuje się królem świata. To potem rzutuje na innych. Kiedy się jednak dowiedziałem, że Krychowiak po finale poszedł spać o dziesiątej, a reszta się bawiła, to… Takich przykładów potrzebujemy. A wszystko idzie moim zdaniem przez Lewandowskiego.
Długo brakowało takiego przykładu.
Piłkarze widzą, że powiodło się jednemu z nas, ale nie dlatego, że gwiazdy się tak ułożyły. Trzeba trenować, podejmować mądre decyzje i odpuszczać to, co nieważne. „Ibra” może wywoływać skandale, ale nie przychodzi na trening jak Best z płaszczem z kasyna. Jak to wyglądało 20 lat temu? Standardem było dać w palnik w autobusie po meczu. Przegraliśmy trzy mecze, to już w ogóle jazda. Albo z tymi przegramy, z tymi dogadamy się na remis, a tamtym oddamy puchar. Człowiek wsiąkał w takie środowisko, a teraz wsiąka w Lewandowskiego. I zastanawia się: a może nie będę jadł glutenu? A może wprowadzę taką dietę albo inną? Sam pozwalam zawodnikom wypić piwko w autobusie. Jeżeli mamy siedem dni do następnego meczu, to śmiało. Nie chodzi o to, żeby wylecieć na czworaka z autokaru, ale jeżeli jedziemy pięć godzin, to dwa piwa nikomu nie zaszkodziły. Szkoda mi tylko tego Kapustki, bo na dyskotekę zawsze można wyjść, ale on słabo to rozegrał.
Któryś z polskich piłkarzy mógłby startować do twojej córki? Pytam, bo to częsty temat twoich żartów na Twitterze.
Negocjowaliśmy w tej sprawie z Michałem Winiarskim po mistrzostwie świata! Ale z piłkarzy… Gdyby byli młodsi… Dużo młodsi, a nawet bardzo dużo młodsi, to Tomek Łapiński lub Jacek Magiera. Na takich ludzi trzeba zwracać uwagę, a nie na jednego barana, który coś walnie po meczu. Takich trzeba stawiać za wzór. To jak szkoła – w słabych klasach słaby jeszcze bardziej ciągnie poziom w dół. Z futbolem jest tak samo, a przecież jest u was masa ludzi o szerokich horyzontach. Łapiński najlepszym przykładem, a sam też wybieram się na szkolenie Magiery. Klucz to decyzje. Pamiętam debiut Mikity. Legia – Widzew. Kurde, jaka lekkość, jak ten chłopak kapitalnie wyglądał, a potem słyszę, co się z gościem dzieje i…
Macie w siatkówce takiego trendsettera jak Lewandowski?
Jednego nie. Wszystko odbywało się stopniowo. Zagraniczni zawodnicy zaczęli przywozić nową kulturę pracy, a trenerzy metody. Lubo Travica przyjechał do Resovii i powiedział: tylu w sztabie, taki sprzęt, taka siłownia. Wcześniej odbywało się na zasadzie: jakoś to będzie. Mieliśmy amatorkę. Na głowie jednego gościa masa rzeczy. Przyjechał jednak Raul Lozano, pokazał jak pracować przy kadrze, a potem rozeszło się po klubach. Pojawiły się też pieniądze. Dziś nie widzę różnicy między topowymi polskimi i włoskimi klubami w organizacji. W moich czasach to był inny świat. Wszystko obskurne. Małe halki. Bez statystyków. Siłownia na starym atlasie, gdzie człowiek się martwił, żeby drążek nie spadł mu na czoło. Dziś sztab w Rzeszowie ma dziesięć osób. U nas mniej, ale dajemy radę. Nie sprawdzam, co się dzieje na siłowni, bo zwyczajnie się na tym nie znam i za to nie odpowiadam.
Jak środowisko siatkarskie odbiera twoją aktywność na Twitterze? Z sympatią czy zdarza ci się oberwać?
Pół na pół. Kibice są bardzo zadowoleni, bo wcześniej nie było takiej bliskości. Podjąłem decyzję, że albo robię to na maksa, albo w ogóle. Nie ma sensu raz na tydzień tweetować, że „dziękuję za wsparcie” lub wrzucać zdjęcia nóg obłożonych lodem. Albo oddawanie prowadzenia konta osobom trzecim – dla mnie to dyskwalifikacja. Wiem, że niektórzy traktują to jako lansowanie, ale szczerze? Mam to gdzieś. Wiem też, że prędzej czy później dostanę po głowie, kiedy przegram, ale zawsze tak miałem, że lubię wiedzieć, co się dzieje. Nawet to sobie podzieliłem. Sport, polityka. Chcę wiedzieć, co się dzieje w Sejmie i u Kapustki, a przy tym promuję Politechnikę. Pytałem nawet w klubie, czy im to nie przeszkadza, ale stwierdzili, że skoro jest mnie pełno, to jest też pełno Politechniki. Okazało się, że możemy zapełnić salę na każdy mecz. Na naszej arenie mamy 2300, ale na Torwar kiedy przyjeżdża Bełchatów, może przyjść piątka i w trzy tygodnie sprzedajemy bilety. W pewnym sensie zrobiliśmy tu modę na siatkę. A jak mnie coś bawi, to się tym dzielę na Twitterze.
Grunt, żeby nie wpaść w pułapkę jak Kuba Rzeźniczak.
Wspierałem go, bo jako pierwszy wprowadził inny model do polskiego sportu. Tu strona z dietą, tu Twitter, tu Instagram. Ale potem go pojechali, skasował konta, później znów wrócił… Jeżeli się za to bierzesz, to musisz też przyjąć krytykę na klatę. Ciężko narzucić komuś, kto lubi w ten sposób przekazywać emocje, by się zamknął i nie udzielał. Sam bym się dusił, gdybym dostał zakaz. Kuba przeżywa ciężkie chwile, ma kiepski sezon, ale kurde, szanuję go, bo sam sobie wywalczył tę opaskę. Zresztą – on wszystko musiał sam wywalczyć. Sam wiesz, ile razy był skreślany. Charakter pozwolił mu dojść wysoko. Może potem poszedł w złą stronę? Nie wiem.
Kończąc temat futbolu – skąd twoja fascynacja Simeone?
W moim wieku nie ma już fascynacji ani idoli. Kiedyś gdy założyłem czarny garnitur, zażartowałem, że wziąłem przykład z Simeone, ale zacząłem mu się przyglądać. Widzę, jak zawodnicy na niego reagują. Tę charyzmę da się wyczuć. Powie jedno zdanie i zespół odżywa. Czytałem kiedyś, że całe Atletico zaczęło wokół niego funkcjonować. Kibice nawet klękali. On urodził się liderem. Zawsze był kapitanem. Przypomina mi pod tym względem Nikolę Grbicia, który nie musiał nic mówić, by liderować. Często słyszymy pytanie, kto będzie liderem w drużynie. Nie ma tak. To tak nie funkcjonuje, że powiesz: „liderem będziesz ty”. To rodzi się samo. Chodzi o prowadzenie grupy ludzi. Ile w Legii pracuje osób? Powiedzmy, że kilkaset. U mnie dwadzieścia. Kontakty międzyludzkie są jednak takie same. Możesz pracować fizycznie, technicznie, taktycznie, ale jeżeli nie sprawisz, żeby każdy skoczył za tobą w ogień, to nic nie zrobisz. Czasem nie mogę zrozumieć, dlaczego w futbolu zarząd tak źle ocenia potencjał drużyny. Potencjał zostanie wykorzystany w 90 procentach i trener wylatuje. Bo to za mało. Ściągasz chłopów bez kontraktów, kończysz na czternastym miejscu, ale zostałeś w lidze, dobierasz sobie jednego i nagle oczekują dziesiątego miejsca. Albo puchary – pierwszy krok do wylotu w następnym sezonie. A jak nie awansujesz, to wylecisz, bo nie zrealizowałeś celu. Tak, to najbardziej nie podoba mi się w piłce.
Rozmawiał TOMASZ ĆWIĄKAŁA
Fot. FotoPyK