Zwlekali do samego końca, do ostatniego meczu trzymali wszystkich w niepewności, ba, postawili się w sytuacji, gdy koniecznością było wyjazdowe zwycięstwo. Arsenal w Lidze Mistrzów bardzo długo sprawiał wrażenie nieobecnego. Porażki z Olympiakosem u siebie i Dinamem Zagrzeb w Chorwacji były jak dwa silne strzały między oczy. Biorąc pod uwagę ogólną kondycję angielskiego futbolu w europejskich pucharach – awans nie tyle stał się skomplikowany, co po prostu mało realny.
Renesans? Przede wszystkim zwycięstwo nad Bayernem, ale i dwa efektowne pogromy na koniec grupy. Ten drugi – dzisiejszego wieczoru, w Grecji. Olympiakos w teorii mógł nawet postrzegać się jako faworyt rywalizacji – grał u siebie, już raz puknął w tych rozgrywkach “Kanonierów”, a przed meczem pojawiły się pogłoski, że w składzie może zabraknąć Ozila.
Ostatecznie Niemiec wybiegł w pierwszym składzie, ale tym razem główną rolę zagrał ktoś… Hm. Określilibyśmy go chyba mianem niepozornego. Oliver Giroud w tym sezonie trafia często, regularnie, spokojnie radzi sobie jako ten, który wykańcza doskonałe podania Ozila czy Ramseya. Ale trzy gole w jednym meczu, w dodatku o takiej wadze? Po pół godziny gry pierwszy cios. Tuż po przerwie kolejny. Olympiakos czekał już tylko na dobicie, które nadeszło w 67. minucie. Hat-trick francuskiego napastnika, wielka odprawa piłkarzy greckich, koniec marzeń o fazie pucharowej.
Kolejny angielski klub ratuje się w ostatniej kolejce, ale w stylu naprawdę wartym uwagi. Arsenal gra dalej i obserwując jak rozkręcał się z każdym meczem – kto wie, czy jeszcze w Europie nie namiesza.